83.
PoV Carrie
Podsumowanie dobiegło końca. Omówiliśmy wszystko. Musiałam wszystko opowiedzieć. Każdy najdrobniejszy szczegół. To strasznie bolało. Ale jakże mam teraz myśleć o własnym bólu, kiedy sama zadałam większy? Czułam się z tym źle. Na tyle, że zły stan psychiczny przeniósł się i na ciało. Nie byłam w stanie spać, jeść, o pozytywnych emocjach nie mówiąc. Moja cera zbladła, patrząc w lustro ciężko ją było odróżnić od ściany. Postawa się przygarbiła, od ciągłego patrzenia w ziemię. Ja zwyczajnie nie mam odwagi spojrzeć komukolwiek w oczy. Nie przez to, że boję się co w nich zobaczę. Wiem, że nie potępiliby mnie za taki czyn. I właśnie o to chodzi. Oni nie. Ja nienawidziłam siebie. Starałam się odchodzić na ubocze. Nie chciałam atencji. Nie chciałam psuć im nastroi. Należy im się odpoczynek po misji, a że ja takowego odnaleźć nie mogę, nie oznacza to, że mam uniemożliwiać to też im. Przekradałam się więc jak cień. Tak właśnie teraz; skradałam się cicho korytarzem w stronę lasu. Pora nie jest aż tak późna, słońce jeszcze dość wysoko. Mogę posiedzieć tam aż do wieczora. I tak zamierzam zrobić. Ruszyłam sobie znanymi ścieżkami w stronę urwiska. Tamto miejsce w jakiś dziwaczny sposób mnie przyciągało. Gdy tylko miałam jakiś problem, zmartwienie, czy gorszy dzień, zawsze tam chodziłam. Siadałam na krawędzi i patrzyłam w dal. Dużo myślałam. O różnych rzeczach. Czasem zupełnie przyziemnych, jak choćby rozmyślania nad tym co mnie otacza, pogodą, roślinnością. Innym razem przychodziły myśli podniosłe, zupełnie niepodobne do mnie. Myślę, że mogłabym je nazwać nawet filozoficznymi. Nie te oczywiste, jak "kim jestem, dokąd zmierzam". Bardziej takie, jaką wagę ma ludzkie życie, czy wybrałam dobrze, nie kim, a jakim człowiekiem jestem i czy to co robię ma jakiś sens. Różne były pytania, różne i odpowiedzi. Wniosków ogromnie wiele. Dlatego i teraz zasiadłam tutaj, w swoim ulubionym miejscu. Przede mną rozciągnął się śliczny obraz lasów, łąk i letniego nieba nieskalanego ani jedną chmurą. Słońce oświetlało to wszystko ognistym blaskiem, nadając okolicy dodatkowego uroku. Gdzieś w podświadomości powstała myśl, że moje oczy nawet nie są godne takiego widoku. Czy była prawdziwa, nie dowiem się teraz, zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Spuściłam nogi poza krawędź klifu, spoglądając w dół na groźnie wyglądające skały. W porównaniu z niebem, one zdawały się wręcz odstraszać. Upadek stąd prawie na pewno skończyłby się tragicznie. Cóż... Jedno miejsce, a tak wiele emocji. Śmieszne. To tak jak ze mną. Jeden człowiek, a tak wiele uczuć.
PoV Toby
- Wygrałem! Na na na na! - zaklaskałem w dłonie, tańcząc taniec zwycięstwa. Właśnie, po raz pierwszy w moim krótkim życiu, ograłem Tima, pseudonim, gbura, w makao! Muszę to zapisać w kalendarzu!
- Żebyś ty czasem bielizny nie pobrudził z tej radości - zgasiła mnie Patka
- Mhm! Już to widzę! - zaśmiał się lekko Brian
- Ejejej! Co to za nielegalna opozycja? Nie wiecie, że to nie fair grać trzech na jednego? - mruknąłem niepocieszony. Czemu zawsze tak jest, że jak jeden mnie gasi, to do niego dołącza się drugi?
- Bo... Bo Brian jest blondynem, a kolor włosów zobowiązuje! - palnęła Patka
- Dzięki! To ja już jednak biorę stronę Toby'ego - rzucił Brian, udając focha - Co to ma być za dyskryminacja, jakieś stereotypy, że blondyni głupsi?! Ty... Ty gołębiu jeden!
- No przepraaaszam! Za to ja jestem mentalną blondynką... - próbowała się bronić. Marnie. Wybuchnęliśmy śmiechem
- Zabrnęłaś... - powiedział Tim
- Wiem! Niczym... - rzuciłem w dziewczynę poduszką, nim zdążyła przytoczyć jakiś nie mniej stereotypowy przykład
- Skończże obrażać tych biednych, niewinnych ludzi! Ty nietolerancyjny gołębiu! - śmiałem się w głos. Niby wiem, że żartuje, ale skoro jest okazja...
- Ejej, ale to już moja śpiewka! - oburzył się Brian. I ja dostałem poduszką. A potem Brian. Od Tima. Chwileczkę... Co?!
- A to tak dla tradycji... Żeby mi potem dziecko nie marudziło, że nigdy jego strony nie biorę - rzucił Tim i wszyscy znowu wybuchnęliśmy śmiechem, który dodatkowo zwiększył się, kiedy i on dostał od Patki. Ujmę to delikatnie. Nie mam pojęcia, co się dzieje, ale podoba mi się to. Cokolwiek było w tych kanapkach rano, powinno być częściej zażywane, nawet, jeśli był to zwykły chleb, bo humor był po tym świetny u wszystkich
- Jeszcze jedna rundka makao? - spytałem ucieszony
- A może teraz zagramy drużynowo? - odparła Patka
- Co masz na myśli? - zapytał Brian
- Zasady normalne, ale zamiast grać pojedynczo, będziemy grać po prostu we dwójkę
- Czemu nie? - wyszczerzyła się Patka - Zaklepuję Briana! - jakby na przypieczętowanie tych słów, przyciągnęła śmiejącego się blondyna do siebie
- Sekundka... Czy to znaczy... - chyba się wkopałem... O tym nie pomyślałem. Drużyna z Timem...? To się chyba nie skończy dobrze. Patka, widząc moją minę, parsknęła śmiechem
- No co? To nie będzie rozgrywka... To będzie wojna na dwa fronty... - mruknąłem
- A zakład, że skapitulujesz pierwszy? - Tim dosiadł się obok
- No chyba ty! - odciąłem się
- Niezły pocisk, pani przedszkolanka byłaby dumna - chłopak pokiwał głową z udawanym podziwem. Skąd wiem, że udawanym? Wzrok zdradzał wszystko...
- Znalazł się profesor politechniki działu ripost! - mruknąłem. Zerknąłem w bok, na Patkę i Briana i miałem ochotę strzelić facepalma. Podczas naszej minikłótni jakimś sposobem przynieśli sobie kartki i napisali na nich nasze imiona, jak na transparentach w trakcie meczu. Patka moje, a Brian Tima, jakby nam kibicowali. Co z resztą teraz robili
- E...? - Tim zerknął na nich skonsternowany, tymczasem tamta dwójka znów buchnęła śmiechem. A ten jak wiadomo jest zaraźliwy... Po raz kolejny tego dnia, okna aż trzeszczały od śmiechu.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro