Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

77.

PoV Brian

Ryan był zdezorientowany. Nie wiedział, w kogo celować. U jego boku stał jednakże Zack, który nie próżnował. Miałem to nieszczęście, że znajdowałem się najbliżej niego, przez co rzucił się właśnie na mnie. Potoczyliśmy się po trawie w szaleńczym tańcu pięści. Był silny, tego zaprzeczyć mu nie mogę. Ale także i niedoświadczony. Zamachnął się na mnie, zapewne chcąc zadać mi ogłuszający cios w czaszkę. Nie przewidział jednak, że mam do dyspozycji nogi. Zamachnąłem się i z całej siły kopnąłem go kolanem w brzuch. Zagryzł zęby, kaszląc szaleńczo, a ja wykorzystałem sytuację, uderzając w niego głową. Powaliłem go, ale widocznie nie zamierzał się poddać. Nim zdążyłem zareagować, zgiął nogi, celując w moją klatkę piersiową i odrzucił mnie, prostując je. Zabolało, nie ukrywam, ale przeżywałem gorsze rzeczy. Przetoczyłem się, robiąc przewrót i z powrotem stanąłem na nogi. Znalazł się przy mnie z chęcią zadania kolejnych ciosów. Był jednak za wolny. Wymierzyłem w niego kolejnym ciosem, tym razem uderzając w okolice skroni. Upadł na ziemię lekko ogłuszony. O to mi chodziło. Odwróciłem się w stronę dalej trwającej walki. Andrew, choć mocno utykając, walczył z Patką. Dziewczyna robiła rozmaite uniki, wirując szaleńczo w powietrzu i dosyć skutecznie odciągając jego uwagę. Kwestią czasu było jednak, nim wpadłby na jakieś inne rozwiązanie i choćby rzucił w nią czymś. Chciałem ruszyć jej z pomocą, ale zatrzymała mnie czyjaś ręka zaciśnięta na kostce. Zack. Pociągnął mnie w dół, ponownie zapraszając do tańca. Muzyką były nam dźwięki ciosów i krzyków, partnerami zaś ból i zaciętość. Był ranny. Ja też. Nie poddawał się. Ja też. Chciał wygrać. Ja też. 

PoV Tim

Zostałem z Tobym sam na Ryana. Zadanie znacznie się utrudniło. Pociski cięły powietrze niczym wściekłe osy, którym ktoś zniszczył gniazdo. Jednych unikałem świadomie, innych cudem. Toby także jakoś sobie radził. Ale nie wiem, na jak długo. Albo kogoś wreszcie trafi, albo skończą mu się pociski. Może i się nas jakimś cudem spodziewali, ale na pewno nie byli przygotowani dostatecznie, by mieć pewność triumfu po swojej stronie. Przez ułamek sekundy, kiedy spojrzałem na bruneta, w jego oczach dostrzegłem wręcz nutę strachu. Zmniejszaliśmy dystans. Odległość między nami była na tyle duża, że kiedy celował w jednego, drugi przyspieszał. Wreszcie dopadliśmy tarasu. Deski trzeszczały pod naszymi stopami. Ryan jednak nie kapitulował. Wycelował. We mnie. I trafił. Momentalnie wyciągnąłem strzałkę, ale mała część środka już zdążyła zejść. Na razie nie czułem jeszcze nic. Toby w tym czasie wyrwał mu broń i rzucił się do walki. Rzuciłem mu się z pomocą, próbując odciągnąć mężczyznę. Na nic się to jednak nie zdało, bo po niedługiej chwili zaczynało mi się kręcić w głowie. Cholera, tylko nie to! Nie dostałem dawki, która by mnie zwaliła z nóg, ale z pewnością mnie rozstroi. Nie mogę się poddać. Spróbowałem znów. Z podobnym skutkiem. Zostałem tylko odepchnięty na ścianę. Wtedy sprawy przybrały tak nieoczekiwany obrót, że chyba żaden scenariusz tego nie przewidział. Postrzegałem wszystko, jak w zwolnionym tempie. Carrie wygrywała z Rebbecą. Ryan to zobaczył. Wyrwał się Toby'emu i pognał do niej. Toby pobiegł za nim. Pojawił się też Brian i ruszyli do nich razem. Zack leżał zakrwawiony na trawniku, usiłując dojść do siebie. Patce udało się powalić Andrewa. Carrie wyrwała się z wiru walki i właśnie biegła w tę stronę

- Tim, w porządku?! - spytała 

- Dostałem. Ale będę żyć. Muszę iść na strych... - Uniosłem się nieco chwiejnie

- Nie. Nie dasz rady. Jeśli i tam będzie przeciwnik, pokona cię od razu. Ja pójdę - rzuciła dziewczyna prędko. Zastanowiłem się prędko. Ma sporo racji

- Idź - skinąłem głową, modląc się w duchu, żeby jej się udało. Zaraz jednak nadeszło kolejne zmartwienie. Zack doszedł do siebie na tyle, że właśnie szedł w moją stronę. Przybrałem bojową pozę. Na ile pozwoli mi moje zdezorientowane ciało, na tyle będę się bronił. On także nie był w pełni sił, o ile nie jeszcze gorzej. Brian naprawdę porządnie go załatwił. Z nosa ciekła mu struga krwi, która łączyła się z kolejną, tyle, że z ust. Kciuk lewej dłoni był wygięty w nienaturalny sposób. Reszty urazów nie udało mi się dostrzec, z reszta nie było czasu. Rzucił się na mnie z pianą na ustach

- Cholerne gówniarze! Zginiecie za to jak śmieci - wycharczał mi prosto w twarz. Poczułem mokry dotyk jego zakrwawionej śliny na policzku

- Miłe powitanie - skwitowałem ironicznie, unikając jego pięści, która, gdyby nie odległość, rozpłaszczyłaby się na ścianie. Ryknął zagniewany i znów się zamachnął. Tym razem mój unik nie był potrzebny. Wystarczyło trzepnięcie skrzydła Patrice, która pojawiła się obok

- Ticci i Hoodie pobiegli z tamtą dwójką w las - rzuciła prędko

- Więc my potańczymy z panami - spojrzałem na wstającego już Zacka. Andrew także biegł już w naszą stronę

- Uroczo - rzucił mężczyzna - wy potańczycie z nami, potem my zatańczymy na waszych grobach

- Pod warunkiem, że pochowają nas w waszych grobach, a wasze i tak nie egzystujące mózgi nie zarejestrują, że już wam się zmarło i pozwolą wam się ruszać - odcięła się Patka, wybiegając na podwórze. Ruszyłem za nią. Otwarty teren, brak broni palnej. Wiele możliwości. Zmusiłem swój umysł do wyostrzenia się jeszcze bardziej. I tak nie mogłem narzekać. Mimo leków zdawało się, że szybko dochodzę do siebie. Niestety podobnie miał Andrew. Góra mięśni i tatuaży właśnie stała przede mną, z co najmniej ogromną furią widoczną w oczach i innych sygnałach pozawerbalnych. Prawdopodobnie wymiar tej walki będzie ogromny. Kto wie, może nawet walka o wszystko. Przekonamy się. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro