63.
Maraton 4/4
PoV Toby
Rano, co bardzo mnie zdziwiło, nie wstałem dobrowolnie. Może nie tyle "Dobrowolnie", co o wybranej przeze mnie porze. Obudził mnie doskonale znany pisk. Czyli prognozy były słuszne. Misję: Misja uznaję za rozpoczętą. Uśmiechnąłem się pod nosem na ową myśl.
Ubrałem się prędko, doceniając, że w domku pokój miałem sam i mogłem się bez przeszkód przebrać. Wyszedłem, by przekonać się, że jestem pierwszy. Zaiście ciekawie, jeśli tak będzie na misji, to ja podziękuję. Chociaż właściwie to pewnie Operator podziękuje. Nam. Za współpracę. I tak ona się zakończy. Strzeliłem facepalm'a do własnych myśli. Zwykle przed misją takie rzeczy kłębiły mi się w głowie. Nie umiałem określić, czy śmieszkowałem przez adrenalinę, czy bałem się tego, co nastąpi, czy po prostu byłem na tyle dziwny, aby śmiać się ze wszystkiego. Pewnie po trochu ze wszystkich tych rzeczy.
Z karuzeli myśli wyrwał mnie dźwięk otwierania drzwi. Jak się okazało, od chłopaków. Wyszli już gotowi. Wszyscy trwaliśmy w dosyć napiętej ciszy. Nikt nie wiedział, co nas czeka. Po chwili dołączyły także i dziewczyny. Ruszyliśmy do gabinetu Operatora. Korytarz wydał się być nagle dziwnie długi. Doskonale znałem to uczucie. Kiedy wiesz, co cię czeka, ale nie masz pojęcia, w jakiej formie. Wtedy wszystko, co dzieli cię od poznania owej "formy", wydaje się być nie lada przeszkodą, trwającą nie sekundy, a lata. Ale wreszcie mordęga się kończy. Po chwilach przepełnionych frustracją przybywa rozwiązanie. Tylko, że czasem żałuję, że tak się spieszyłem, aby je poznać. Wreszcie nadchodzi dźwięk, zwiastujący początek. Trzykrotne zastukanie. Głuchy odgłos uderzenia w hebanowe drzwi. Potem według schematu: Pięć kroków wprzód, tradycyjne skłonienie głowy, co prawda nie stosowane często, ale tak by oddać szacunek, a potem szczegóły. I tutaj zaczyna się prawdziwa jazda...
- Moi drodzy. Zgodnie z waszymi przypuszczeniami czeka was zadanie - Tutaj pauza. Zawsze taka jest - Na stole obok leżą mapy i wszelakiej maści różne, potrzebne wam przedmioty. Czeka was dzisiaj długa droga. Zaprowadzi ona do miejsca oznaczonego na mapie czarnym krzyżykiem. Zamieszkuje tam grupa samozwańczych poszukiwaczy zjawisk paranormalnych. Pomijając sam fakt, że rzeczywiście kilkakrotnie ich akcje powiodły się, z niepokojącymi dla nas rezultatami, ostatnio jednak zainteresowali się Nami. Waszą misją będzie skuteczne zniechęcenie ich do zgłębiania informacji. Standardowe powody są wam znane. Wykonali bowiem rytuały, które miały na celu "wywołanie" nas. Nie zawiedziemy ich. Są to ludzie kompletnie pozbawieni skrupułów. Śledziłem ich poczynania. Brną do celu po trupach. Niestety dysponują także środkami, które odpowiednio użyte mogłyby zaszkodzić i nam. Zatem priorytetami waszej misji będzie skuteczne zniechęcenie ich do dalszych działań. Nie ważny sposób. Niechaj wiedzą, że droga, po której teraz się poruszają, pełna jest pułapek i dziur. Liczę na was, bo znam wasz potencjał. Niech się boją. A ja będę do waszej dyspozycji w stosownych momentach - powiedział Operator, przechadzając się wzdłuż biurka. Słuchaliśmy w skupieniu. Czyli standard. Nie tak źle, jak się spodziewałem, ale mogło być też nieco lepiej. Samozwańczy poszukiwacze zjawisk paranormalnych? Czyli tacy wariaci, którzy łażą w nocy po opuszczonych budynkach, drąc się czasem sami do siebie? Kręgi z soli, rytuały i jakieś inne pierdy fanatyków? Oj, będzie ciekawie, mogę to stwierdzić już teraz... Podszedłem do stolika i zacząłem pakować przedmioty do plecaka. Było ich naprawdę dużo. Mapa, notatki ze wskazówkami, lornetka, nasze maski, bandamki, bronie, zwoje kilku rodzai lin, latarki, oraz wiele innych rzeczy, które wydały się przydać bardziej lub mniej. Pamiętając jednak różne przygody z przeszłości, nauczyłem się, by doceniać najdrobniejszy krzemień, bo mógł się on potem okazać rzeczą ratującą życie. Zapakowawszy już odpowiednią ilość przedmiotów, ruszyłem wraz z resztą do wyjścia. Każdy dźwigał sporych rozmiarów plecak. Udaliśmy się pospiesznym krokiem w stronę garaży w lesie. Bagaże nieprzyjemnie ciążyły nam, zdając się ważyć dwukrotnie tyle, co w rzeczywistości, ze względu na nieprzyjemne, duszące ciepło. Ledwie dotarliśmy na miejsce, nie pozwalając sobie na chwilę zmarnowanego czasu, zapakowaliśmy wszystko do samochodu, gdzie potem sami wsiedliśmy. Mi przypadło znienawidzone miejsce na tylnej kanapie. Po środku. Za kółkiem siedział Tim, którego nawigowała Patka. Po mojej lewej stronie siedziała Carrie, natomiast po prawej Brian. Słońce dopiero zaczęło wschodzić...
PoV Carrie
Słońce rozpoczynało już na dobre swój bieg po nieboskłonie. W drodze byliśmy około dwóch godzin. Atmosfera panowała raczej pogodna, sypaliśmy żartami i niewyszukanymi bitwami na riposty. Droga nie zapowiadała się jeszcze ani trochę ku końcowi, więc perspektywa misji sama w sobie zaczęła się lekko oddalać, spychana na margines przez zupełnie inne tematy. Doczytaliśmy szczegóły i mieliśmy poniekąd zarys planu. Chcą zjawisk paranormalnych? Dostaną prawdziwe show. Doszliśmy do wniosku, że najlepszym działaniem będzie stalkowanie. Pojawianie się i znikanie. Tak, by nigdy do końca nie wiedzieli, skąd uderzymy. Reszta będzie czystym pójściem na żywioł.
Siedziałam przy oknie, nieco otępiona przez szaleńczy bieg krajobrazu za oknem. Tim nabierał dosyć sporych prędkości, lecz na tyle rozsądnych, by nie marnować czasu na potyczki z policją. Mimo dosyć częstych rozmów zdarzały się jednak momenty ciszy i ten właśnie taki był. Naciągnęłam słuchawki na uszy i zapatrzyłam się w niebo. Właściwie była to jedyna niezmienna rzecz. Krajobraz wokół zmieniał się non stop, z lasów przechodząc w pola, potem w zabudowania, ażeby znów stać się lasem. Niebo natomiast od rana utrzymało się czyste. Jego błękit rozpościerał się wszędzie, gdzie nie spojrzeć. Dawał ukojenie oczom. I myślom. Zdawał się je wszystkie pochłaniać. A taka ewentualność pasowała mi idealnie. Nie chciałam rozprawiać nad tym, co nas tam czeka. Zwyczajnie bałam się. Nie ich. Siebie. Bałam się, co mogę zrobić. Bałam się swojej drugiej twarzy, ukrytej gdzieś głęboko. Bałam się, że mimo wszystko zrobię coś nie tak. Dlatego tak bardzo pragnęłam spokoju. Bo w ciągu najbliższych dni będzie to prawdopodobnie rzecz najbardziej niedostępna, a jednak najpotrzebniejsza mi do funkcjonowania.
Czyli nieboskłon jednak nie działa, jak myślałam. Choć piękny, nie uchronił mnie. Niepokój zacisnął mi się wokół szyi jak pętla. I powoli zaczął zaciskać. Zacisnęłam oczy i wsłuchałam się w rytm piosenki. Weź tę swoja durną nadzieję i idź do przodu! krzyczałam do siebie. Ale głos zdawał się docierać z oddali. A po chwili zniknął zupełnie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro