56.
PoV Carrie
Po powrocie do domu postanowiłam odwiedzić Patkę. Mój humor lekko się poprawił dzięki wygłupom chłopaków. Wchodząc do szpitalika poczułam, że coś jest nie tak. Nie słyszałam kardiomonitora. Przez chwilkę straciłam kontrolę nad ciałem. Po prostu stałam i patrzyłam się w ciemny kąt. I tak zaraz tam podejdę. Podejdę i zobaczę to. Zobaczę, że tam jej nie ma. A potem zaprowadzą mnie na wzgórze, będzie padał deszcz, a drzewa będą szumieć. Powiedzą "To tutaj. Tutaj spoczywa twoja przyjaciółka", a ja wbiję wzrok w zimny, szary kamień.
Postąpiłam jeden krok. A może nie podchodzić? Może nie patrzeć tam? Tylko utwierdzę się w tych przekonaniach? Spoliczkowałam się w myślach. Podejdź tam. Jeszcze nic nie jest pewne. Twój przydomek zobowiązuje. Odzyskaj tą nadzieję, do cholery!
Myśli kłębiły się w mojej głowie, ale podeszłam. I zapomniałam jak oddychać.
- Patka! - pisnęłam uradowana, a z moich oczu spłynęły łzy. Dziewczyna siedziała na łóżku i uśmiechnęła się szeroko, widząc mnie. Podbiegłam i delikatnie ją przytuliłam. Ulga, jaką poczułam, kiedy spojrzałem jej w oczy, była nieopisana. Ona żyje! Moja przyjaciółka się obudziła. Nie było dla mnie nic wspanialszego w tamtym momencie
- Tak za tobą tęskniłam! - udało mi się wydukać drżącym głosem. Dziewczyna mocno mnie przytuliła
- Ja także tęskniłam. Nie wiesz nawet, jak się cieszę. Teraz już będzie dobrze - powiedziała, uśmiechając się do mnie. Moje serce zalała przyjemna fala ciepła. Po raz pierwszy od kilku dni byłam prawdziwie szczęśliwa
- Poczekaj sekundkę! - rzuciłam pospiesznie i wybiegłam. Popędziłam do pokoju. Toby i Tim siedzieli już na swoich łóżkach, na szczęście nie spali. Otwarłam drzwi z takim impetem, że wcale nie musiałam prosić o uwagę, bo zyskałam ją na starcie
- Patka, szybko - rzuciłam zdyszanym głosem i zawróciłam. Usłyszałam ich kroki za mną. Zapewne wprawiłam ich w spore zdziwienie, bo nie wyjaśniłam kompletnie nic. Kiedy wreszcie dotarliśmy na sam dół, ich reakcja była podobna do mojej. Po wylewnym powitaniu zaczęło się zasypywanie pytaniami, bo Patka stwierdziła, że znudziło jej się spanie i porobiłaby coś innego. A wypuścić z łóżka jej nie chcieliśmy. Pozostało jej tylko opowiadać.
PoV Brian
Słońce wzeszło już jakąś godzinę temu, kierowałem się w stronę domu. Wiersz cały czas rozbrzmiewał mi w głowie. Miałem talent do zapamiętywania ich, więc nie bałem się, że go w jakiś sposób zapomnę, czy przeinaczę. Wchodząc do domu postanowiłem jeszcze do niej zajrzeć, nim pójdę spać. Wchodząc zwróciłem uwagę na przyciszony szum rozmów. Coś mi nie pasowało. A wtedy ją ujrzałem. Obudziła się. Siedziała, a jej usta układały się w uśmiech. Najpiękniejsza rzecz, jaką widziałem od bardzo dawna. Spojrzała na mnie, uśmiechając się jeszcze szerzej
- Brian! - ucieszyła się. Jej głos był jeszcze lekko słaby, ale dokładnie taki, jak go zapamiętałem. Podszedłem do niej nieśmiało. Cały czas patrzyła mi w oczy. Tańczyły w nich te same iskierki. Mieszanka radości, zadziorności i humoru
- Dziękuję. Bardzo mi wtedy pomogłeś, właściwie uratowałeś mnie. Mam nadzieję, że kula nie zrobiła ci nic - uśmiechnęła się, wyciągając ramiona w moją stronę. Nie zastanawiałem się, a po prostu w nie wpadłem. Wraz z jej uściskiem odpłynęły wszystkie zmartwienia
- To chyba ty jesteś moją bohaterką. Nie każdy przeżyłby coś takiego - powiedziałem, patrząc na jej skrzydła. Są imponujące, ale bardzo martwi mnie, co będzie z nimi potem. Czy nie będą przyczyną chorób? Czy nie sprawią jej bólu? Będzie ich używać? No, i oczywiście jakie ubrania będzie nosić? Tymczasowo wygnałem te pytania z mojego umysłu. Liczyło się to, że obudziła się. Rozmawialiśmy z nią jeszcze wiele czasu, ale przyszła Ann i wyprosiła nas, tłumacząc, że Patka musi odpoczywać, ona musi ją zbadać, a my możemy przyjść później. Wróciłem do pokoju z pozostałą trójką, ale nie było sensu się kłaść. Dochodziła ósma, więc poszliśmy właściwie tylko po to, by przebrać się w świeże ubrania. Wszystkim dopisywał dobry humor. Obserwowałem, jak Toby próbuje zirytować mojego brata, ale nie wychodziło mu to, bo Tim także miał dobry humor i na każdą obelgę wynajdywał nie mniej niewyszukaną ripostę. Wychodziło zabójcze połączenie. Momentami pękałem ze śmiechu, czasami sam włączałem się w dyskusję, ale było wspaniale. Zasiedliśmy do śniadania roześmiani. Operator lustrował nas podejrzanie wzrokiem, jego nieegzystujących w tym wymiarze oczu
- Domyślam się odpowiedzi, ale dlaczego wam tak wesoło? - rzekł, po tym, jak Toby rzucił w Tima chlebem, a ten, zamiast się wściec, jakby to zwykle miało miejsce, zaczął się śmiać
- Twoje domysły są słuszne, Operatorze - uśmiechnęła się Carrie. Pokiwałem głową, gryząc tosta. Chleb, którym Toby wcześniej rzucił właśnie leciał z powrotem do nadawcy. Trafił centralnie między oczy
- A dzień dobry - zaśmiał się Toby. Wziął chleb i zaczął z niego robić kanapkę. Kiedy skończył i ugryzł pierwszy kęs, Tim wybuchnął śmiechem. Brunet spojrzał na niego pytającym spojrzeniem
- Bo... Bo ten chleb to mi upadł... I tak troszkę... Nie było zamiatane... Smacznego kurzu - mówił, pomiędzy napadami śmiechu Tim
- Wiedziałem, że tak troszku dziwnie smakuje. W sumie całkiem spoko - stwierdził chłopak, wzruszając ramionami i kończąc resztę kanapki na raz - Wiem, że się zgrywasz - wyszczerzył się, ocierając usta rękawem. Przyglądał mu się chwilę w podejrzanej ciszy
- Za to w tym, co właśnie pijesz jest woda z kibla - odparł z uśmiechem. Tim zakrztusił się kawą, którą zaraz potem wypluł z powrotem do kubka
- Żartowałem! - ucieszył się Toby, a ja po raz kolejny tego ranka wybuchnąłem śmiechem. Jak z resztą wszyscy. Dzień zapowiadał się o wiele lepiej, niż myślałem wcześniej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro