Prolog
Poczuła, jakby czyjeś silne dłonie wyrwały ją ze snu. Ktoś mocno szarpał ją za ramiona. Nie mogła rozróżnić dźwięków przez dudniące w jej uszach bicie własnego serca. Spojrzała przez zamglone oczy na swoje drżące dłonie, które tak jak i ubranie były całe we krwi jej przyjaciół, a pomiędzy palcami kurczowo trzymała, teraz już brudną i przemokniętą, księgę Opiekunki jej klanu. Powoli podniosła wzrok na osobę, która próbowała przyprowadzić ją do porządku. Napotkała przerażone spojrzenie błękitnych oczu Carriana, jej brata z klanu. Jej jedynej rodziny. Ciemnobrązowe, długie po końce łopatek włosy elfa były posklejane od potu, brudu i krwi, a na twarzy miał kilka drobnych szram, przecinających jego valasllin. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz, a z ust wyrwał się tłumiony szloch. Wtuliła się w równie zakrwawionego chłopaka i nie mogła już dłużej powstrzymać płaczu. W tym dniu jej świat uległ zniszczeniu i nie miała pojęcia jak go naprawić. Zacisnęła pięści na podniszczonym materiale płaszcza towarzysza i próbowała uspokoić spazmatyczny oddech.
- Będzie dobrze, lethallan - wyszeptał w jej włosy, notorycznie je gładząc. Nie wiedział czy próbuje przekonać ją czy siebie samego.
- Nie będzie, lethallin. Oni nie żyją, Carrian, wszyscy! Is'en undala - niemalże wykrzyczała, pomiędzy szlochem.
- Ale my żyjemy, pomścimy ich, cholerni shemleni pożałują - podniósł jej twarz i zmusił do skrzyżowania wzroku.
- We dwoje zabijemy tych bandytów? Nawet nie wiemy kto ich zaatakował! - z jej ust wyrwało się ciche parsknięcie.
- Ariairril, posłuchaj mnie, dobrze? Przyłączymy się do Inkwizycji - zaczął, ale przerwała mu, wstając tak gwałtownie, że ich głowy omal się nie zderzyły.
Młoda Dalijka nie wiedziała co jest gorsze. Możliwość współpracy z ludźmi czy poważny wyraz twarzy Carriana, gdy to powiedział. Na Stworzycieli, on na prawdę wierzył w ten plan. Spojrzała na nadal tlące się resztki Aravell, na zmasakrowane ciała członków jej klanu, jej rodziny, na żarzące się resztki drzew i trawy, a potem gdzieś daleko, na horyzont, nieobecnym wzrokiem. Wolała zginąć razem z nimi, przecież tylko na to zasługiwała, to obiecywała. Powinna być z nimi, a nie biegać po lesie w poszukiwaniu przygód. Opiekunka Bririel nie raz jej powtarzała, że to ją w końcu zgubi. I zgubiło, tylko nie ją, a najważniejsze osoby w jej życiu. Po omacku odszukała sztylet, który zawsze był bronią ostateczną i już miała wbić go sobie w trzewia, gdyby nie ręka Carriana.
- Fenedhis, Aria! Nie możesz mnie zostawić! - krzyknął i wyjął nóż z jej drobnych dłoni stanowczym szarpnięciem.
-Jesteś silny, lethallin, poradzisz sobie - wyszeptała, unikając jego wzroku, bo bała się, że to ją zgubi.
-Poradzimy sobie, oboje, rozumiesz? Ale oni mogą tu wrócić, nie dajmy przepaść temu wszystkiemu w co wierzyła Opiekunka - zaprotestował z żelaznym uporem.
- Ma serannas, lethallin - po raz kolejny go objęła.
Stali by tak wieczność, Carrian chciał pozwolić jej się uspokoić, bo jej szok mógł być dla niej bardziej niebezpieczny, niż wszystko z czym mierzyli się dotychczas. Próbował ofiarować jej złudne widmo bezpieczeństwa oraz pokazać, że może na niego liczyć. Oboje odsunęli się od siebie nasłuchując. Niedaleko nich, tuż za krzewami ktoś zaszeleścił suchymi liśćmi. Para elfów od razu ruszyła w kierunku, skąd dobiegały dźwięki. Ariarril poruszała się niemal bezszelestnie na ugiętych nogach, gotowa do obrony, gdy tylko nadejdzie zagrożenie. Dokładnie oglądała otoczenie, nie chcąc przegapić ani jednego szczegółu. Plamy krwi, nadłamane gałęzie, porozrzucane części zbroi oraz ślady popiołu wywoływały gęsią skórkę. Elfka musiała powstrzymywać się przed płaczem i chęcią ucieczki jak najdalej od miejsca, gdzie shemleni wymordowali jej rodzinę. W końcu natrafili na zmasakrowane ciała łowców pilnujących granic obozu. Jeden z nich, Atris jeszcze oddychał i próbował się podnieść. Carrian podbiegł do niego, klękając przy głowie elfa. Aria nie mogła wykonać jakiegokolwiek ruchu. Jedynie wpatrywała się w młodego towarzysza polowań.
- Nie ruszaj się, zaraz cię opatrzę - poprosił, przyzywając magię.
- Nie... nic się nie da zrobić... już... już za późno - wycharczał, a z jego ust pociekła krew.
- Kto to zrobił? - zapytała z oddali Aria.
- Dziwni... Czerwoni... Templariusze - oznajmił na wydechu i jego oczy stały się obojętne, zasnute mgłą, a ciało opadło na ziemię.
Dalijka wciągnęła głośno powietrze i objęła się rękami, jakby chcąc uchronić się przed otaczającym ją ogromem tragedii. Carrian odciął delikatnie klanowy naszyjnik łowcy. Oboje wiedzieli, że nie mają czasu, aby urządzić im wszystkim godne pożegnania. Carrian musnął palcami powieki poległego elfa, zostawiając go w spokojnej pozycji, po czym wstał i otrzepał kolana ze ściółki i popiołu. Spojrzał porozumiewawczo na Ariairril i ruszyli, zostawiając swoją przeszłość za sobą.
----------------
Witam na pierwszym tekście z uniwersum DA, jaki odważyłam się udostępnić. Wszelka konstruktywna krytyka mile widziana. A teraz kończę, zanim postanowię to usunąć.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro