58.
PoV Patrice
Dzisiejszego ranka byłam strasznie podniecona. Dostaliśmy wiadomość, że pojawi się Dina. Jej pomoc była moją ostatnią deską ratunku, bo skrzydła doprowadzały mnie do szewskiej pasji swoim nieposłuszeństwem. Siedziałam cały dzień przy oknie, wypatrując, czy nie zjawia się. Mijały jednak godziny, a jej nie było. Czułam się coraz bardziej poirytowana. Można było mnie porównać do sfrustrowanego dziecka wyczekującego Mikołaja w gwiazdkową noc. Wreszcie dałam sobie spokój i poszłam do pokoju. Usiadłam na łóżku. Chciałam przemyśleć kilka aspektów swojej obecnej sytuacji. Nie zdążyłam jednak pomyśleć zbyt dużo, a usłyszałam, jak otwierają się frontowe drzwi. Nie wiem, skąd się wzięła u mnie ta pewność, ale ruszyłam z powrotem na dół, spodziewając się zastać tam czarnooką blondynkę. Dobiegając jednak na dół, nie cieszyłam się już tak jak wcześniej. Ujrzawszy Candy Popa, frustracja osiągnęła szczytu. Odwróciłam się na pięcie, kiedy usłyszałam jeszcze jedną osobę. Jej głos był znajomy. I wtedy frustracja mnie opuściła
- Hej Patrice - przywitała się Dina. Uśmiech zagościł na mej twarzy
- Hej Dina! - odparłam, może aż nazbyt radośnie. Blondynka zaśmiała się
- Czyś ty przedawkowała kawę? - zażartowała. Pokręciłam głową rozbawiona
- To prędzej Carrie. Ja po prostu mam nadzieję...
- To też prędzej Carrie - uśmiechnęła się Dina. Pokiwałam głową chichocząc
- W każdym razie mam tę moją nadzieję, że uda ci się mi pomóc - dokończyłam. Dina pokiwała głową
- Kiedy chcesz zacząć? - zapytała
- A kiedy mogę? - odpowiedziałam jej pytaniem
- Jak dla mnie, to nawet i teraz - uśmiechnęła się dziewczyna
- Nie jesteś zmęczona po podróży? - spytałam. Nie chciałam się zbytnio narzucać. Na moje szczęście blondynka pokręciła głową. Wyszłyśmy na zewnątrz i udałyśmy się w ustronniejsze miejsce ogrodu. Dotarłszy, Dina skrzyżowała ręce
- To teraz pokaż mi, co na razie potrafisz - uśmiechnęła się lekko. Pokiwałam głową. Wiedziałam już, co się stanie. Nie oderwałam się na zbyt długo od ziemi. Skrzydła prawie od razu rozpoczęły swój szaleńczy taniec furii, okładając mnie i ziemię wokół. Nieziemskim wysiłkiem doprowadziłam je ponownie do spokoju. Podniosłam głowę i popatrzyłam na Dinę. Przyglądała mi się uważnie
- Próbowałaś może medytacji? Jakiegoś pokojowego pogodzenia się ze skrzydłami? - zapytała po chwili. Zamyśliłam się
- Raczej tak. Wydaje mi się, że spróbowałam już chyba wszystkiego - przyznałam, zgodnie z prawdą. Nie raz zdarzało się tak, że budziłam się w nocy z powodu bólu skrzydeł. Głównie dlatego, że bijąc mnie uderzały też różne rzeczy obok. Nie mogąc wówczas zasnąć wyciszałam się. Momentami starałam się z nimi nawet w pewien sposób rozmawiać. Na nic poszło to wszystko
- A próbowałaś w jakiś fizyczny sposób je przymusić? - drążyła
- Tak... - odparłam zrezygnowana - Tego dziadostwa nic nie nauczy posłuszeństwa! - jakby na zawołanie skrzydła zaczęły mnie okładać. Maksymalnie wściekła zaczęłam wyrywać z nich pióra. Czułam cały ten ból, ale nie obchodził mnie zbytnio
- Hej, hej, stop! - okiełznała mnie Dina - To podchodzi pod samookaleczenie! - nie słyszałam w jej głosie ani krztyny żartu
- Jak to? - spytałam zdziwiona
- Skrzydła można porównać na przykład do opierzonych rąk. To tak, jakbyś sobie rwała skórę ze swoich normalnych - powiedziała. Pokiwałam głową
- Mam już ich dosyć... - szepnęłam po chwili. Dina położyła mi rękę na ramieniu
- Musisz zacisnąć zęby i iść dalej... - powiedziała i zamyśliła się. Patrzyłam w trawę pod moimi stopami, mając szczerą nadzieję, że powie mi choćby, że skrzydła da się usnąć operacyjnie. Niestety ona milczała przez dłuższą chwilę
- Zaraz, zaraz... - odezwała się w końcu. Podniosłam zdziwiony wzrok - Mam plan! - rzuciła blondynka. Otworzyłam szerzej oczy, zachęcając ją niemo do dalszej mowy
- Jest już może Puppeteer? - spytała dziewczyna
- Powinien chyba być... - odparłam, starając się odszukać w pamięci wspomnienie, czy rzeczywiście przybył
- Zaczekaj przy urwisku! - rzuciła dziewczyna i już jej nie było. Nie rozumiałam zupełnie, do czego zmierzała. Ruszyłam jednak posłusznie w nakazanym przez dziewczynę kierunku. Dotarłszy na miejsce nie musiałam zbyt długo czekać. Dina wraz z Puppeteerem pojawili się w kilka chwil po mnie. Spojrzałam pytająco na Dinę. Dała jakiś znak szaroskóremu chłopakowi, który oddalił się w stronę zejścia z klifu. Potem obróciła się do mnie
- Skacz - jedno słowo padło z jej ust. Spojrzałam na nią przerażona
- Co? - nie kryłam zdziwienia. Zaczęłam się zastanawiać nad jej poczytalnością
- Skacz. Uwierz mi, nic ci nie będzie - odparła dziewczyna. Wahałam się dosyć sporo czasu
- Skaczże, bo cię zepchnę! - zniecierpliwiła się. Zacisnęłam zęby i ruszyłam w stronę klifu. Odetchnęłam głęboko. Ona na pewno wie co robi. Przecież nie wysłałaby mnie na pewne samobójstwo. Chyba. Słowo "skacz" dźwięczało mi w głowie przez cały czas, kiedy skoczyłam. Pęd powietrza wyciskał mi łzy z oczu. Przerażona zaczęłam szamotać się w powietrzu. Ziemia była coraz bliżej, przynajmniej tak mi się zdawało. Obraz rozmazał się na tyle, że widziałam tylko zieleń pod spodem i błękit nade mną. Zacisnęłam oczy. Jestem najgłupszym samobójcą na świecie. W pewnym momencie wszystko ustało. Nie spadałam. Czyżbym tak mocno walnęła w ziemię, że nawet nie poczułam, jak tracę przytomność? Umarłam?
Otworzyłam oczy. Patrzyłam z wysokości jakiś pięciu metrów na szczerzącego się Puppeteera. Dopiero teraz dostrzegłam siatkę stworzoną z jego nici, ciągnącą się przez ogrom miejsca pod urwiskiem. Zapewne miała mnie złapać, gdybym spadła. Ale nie spadłam. Rozejrzałam się. Wyraźnie unosiłam się w powietrzu. Moje skrzydła... Moje skrzydła mnie uratowały. Latałam. Euforia wypełniła moje ciało. Udało mi się! Podleciałam w górę. To było takie wspaniałe uczucie. Wirowałam, lecąc w stronę chmur. Czułam się lekka jak piórko. Świat znacznie zmalał w moich oczach. W dole dostrzegłam malutką, niczym ziarnko piasku, postać Diny. Idę o zakład, że ona też się cieszy. W końcu mój sukces to w dużej zasłudze jej sukces. Najdziwniejsze jednak przyszło po chwili. Odchyliłam rękę do tyłu i pogłaskałam moje skrzydła
- Dzięki. Rychło w czas - uśmiechnęłam się. Jak na potwierdzenie, dostałam "z liścia". Był to jednak delikatny, wręcz pobłażliwy cios. Roześmiałam się i poleciałam w stronę ziemi, gdzie czekała już na mnie Dina. Ledwie wylądowałam, podbiegła do mnie roześmiana
- Brawo! - uśmiechnęła się - Wiedziałam, że potrzebny wam będzie kubeł zimnej wody - zaśmiała się
- Oj tak - zawtórowałam jej śmiechem. Dzień nagle przestał wydawać się tak beznadziejny.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro