71. Prosta droga do celu
"Nie potrafiłam myśleć, próbowałam się skupić na czymś poza bólem, ale nie umiałam, myśli same uciekały w sfere cierpienia fizycznego. Zagryzałam zęby i starałam się zacisnąć odrętwiałe dłonie, by ból ustąpił. Próbowałam użyć mocy, aby się wyrwać. Lampy z magicznym światłem, które na codzień nawet by mnie nie ruszyły, przy bólu i kajdanach parzących jak rozżarzone węgielki, za każdym razem gdy chciałam użyć magii, tworzyły potworne combo. Już po parunastu próbach dłonie miałam poparzone tak bardzo, że krew lała się po moich ramionach, spływała po skórze, która wręcz płonęła z gorąca. Duchota, gorąc, ból, światło i ta cholerna wilgoć.
Wiedziałam, że tej nocy nie zmruże oka."
***
Nie wiedziałam czy nastał ranek. Tak mi się wydawało, chociaż możliwe, że nadal trwała noc. Czując ten potworny ból, prosi się los o to by czas szybciej płynął, ale nie zawsze to działa. Trudno było stwierdzić ile godzin tu wisiałam. Może pięć, a może piętnaście. Moim jedynym jako takim wyznacznikiem tego, że mógł już się zacząć dzień, były kroki. Strażnicy i urzędnicy krzątali się po górnych korytarzach. Jeżeli by się wystarczająco skupić, można by usłyszeć rozmowy z wyższego piętra. Jednakże dla mnie zagłuszało go powolne skapywanie krwi na podłogę. Kropleka za kropelką szkarłatnej cieczy sączyła się z ran, a następnie spływała po całej długości ręki, jedynie po to by upaść na podłogę i dołączyć do reszty kropel.
Wtem usłyszałam kroki, które były coraz głośniejsze, zbliżały się do mojej celi. Był to jedyny odgłos, który pochodził z tego poziomu ratusza. Ich rytm wydawał się idealny. Taki jak kapanie krwi. Nim się ogarnęłam, drzwi mojej celi zostały otworzone, a do środka weszło dwóch strażników. Spodziewałam się, że przyszli dać mi wodę, albo sprawdzić czy żyje. Chociaż opcja z wodą była jedynie marzeniem, nie miałam co liczyć na takie luksusy.
Mężczyźni ku mojemu zdziwieniu uwolnili mnie z niewygodnej pozycji. Moje odrętwiałe ręce opadły jak dwa flaczki, a magiczne światło w końcu zgasło.
- Co tu się dzieje? Czyżby łaska pańska ze strony Rady? A może Cassandra uznała, że chce się pobawić? - zadrwiłam z nich, jednak ku mojemu zdziwieniu ani drgnęli. Spodziewałam się złości, albo oburzenia, w sumie czegokolwiek, poza zerową reakcją. To nie byli normalni strażnicy, ci sadyści i ślepo wielbiący Radę debile za jakiekolwiek "znieważenie" kogoś z rodziny zarządców wpadali w sadystyczny szał. Coś mi tu mocno nie grało. - Halo? Może chociaż jakieś słowo wyjaśnienia?... Nie? Dobra, w sumie za wielkiego wyboru nie mam, a prawie wszędzie lepiej niż tu. Ale jeśli mnie wywlekacie do demonów to proch z was nie zostanie - ostrzegłam, ale wydawało mi się, że znowu mnie zignorowali. Czyli gadałam do siebie, standardzik, w głowie robię to nieustannie. Jednak całkiem szczerze wiedziałam, że moje szanse w obecnym stanie są marne, potrzebowałam parunastu minut by chociaż odzyskać czucie w rękach i siłę.
Żaden z mężczyzn nie odpowiedział, po prostu złapali mnie za ramiona i wyprowadzili z celi na korytarz, który był... pusty. Przecież tutaj powinni chodzić ochroniarze, urzędnicy, albo chociaż więźniowie siedzący w celach, które były otwarte! Moja czujność, bądź już paranoia wskoczyła na zupełnie nowy poziom. Gdyby nie fakt, że moje ręce odmawiały współpracy, a ciało było napromieniowane światłem, to spierdoliłabym w trybie natychmiastowym.
Starałam się zachować pozorny spokój i nie okazywać po sobie paniki, jednak palące uczucie w środku było nie do wytrzymania. Strażnicy prowadzili mnie najwyraźniej do tylnego wyjścia, albo sali tortur, gdyż schody na górę ominęliśmy szerokim łukiem. Słyszałam nad nami kroki, rozmowy, nie wiem czy była to zmyłka, paranoia czy cokolwiek innego, ale zdawało się, że na piętrze nikt nie przejmuje się tym wszystkim. Być może nie wiedzieli lub była to część jakiegoś sekretnego planu zmyłki i próby unicestwienia mojego istnienia.
Naturalnie zamyśliłam się w najmniej odpowiednim momencie i gdy tylko ogarnęłam myśli, zauważyłam, że na korytarzu, który mijaliśmy były ułożone ciała więźniów, w jakby polu zastojowym. Wyglądali na żywych, nie śmierdzieli trupem, a oczy mieli otwarte, jednakże ich ciała były otoczone zieloną energią i powodowały bezruch. Nie wiedziałam, kto ani jak to zrobił, ale jednej rzeczy byłam pewna. To już nie były zwykłe wymyśly paranoii, idę o zakład, że góra jest zupełnie odcięta od podziemii i nie mają pojęcia co tu się wyprawia. Ktokolwiek tego dokonał, musiał być niesamowicie potężny, a jednocześnie dokonanie tego bez pozostawienia śladu graniczyło z cudem nawet dla mistrza magii.
Moje obawy potwierdziła kolejna sterta istot w zastoju, tym razem strażników. To wszystko wydawało się nie mieć sensu i nie łączyło się w całość, w końcu ci co mnie prowadzili nie byli demonami, nie czuć było od nich energii Aidrena, ani tym podobnych istot. Tym bardziej - nikogo nie zabili - no chyba, że mam być pierwszą "ofiarą". Czy mogłabym w tym momencie się szarpać i próbować uciec? Naturalnie. Czy to by zaspokoiło moją chorą ciekawość odnośnie tego co się dzieje? Absolutnie nie. Czy byłam mądra i rozsądna kiedykolwiek? Moja inteligencja jest na poziomie fistaszka. Poza tym wychodzę z założenia, że skoro oczekiwałam w celi na tortury, to nawet jacyś podejrzani porywacze wydają się miłą odskocznią od tego wspaniałego miejsca, które przypomina o biczach i gryzieniu przez wampirka. O ile ich panem nie jest jakiś chory współpracownik Aidrena posiadający moce błogosławionych i modyfikacje. Wtedy byłabym w dupie.
Nie wiem ile już tak krążyliśmy, ale to miejsce nie zdawało się być takie duże. Jeden ze strażników kopnął metalowe drzwi w jednym z bocznych korytarzy, a te bez problemu ustąpiły, mając naruszone zawiasy. Weszliśmy do czegoś na kształt magazynu, w którym było pełno kartonów oraz pustych fiolek po Bogowie wiedzą czym. W rogu widać było otwarty portal, który nie był ani niczym zakryty, ani schowany, zupełnie jakby nikt nie przejmował się tym, że ktoś może tu nagle wtargnąć.
Albo wręcz byli pewni, że nikt powołany go nie przekroczy. Zastanawiałam się czy ponowne odezwanie się może pomóc rozwiązać im języki, ale zrezygnowałam z pomysłu by nie wyjść na wariatkę przez kolejny monolog, gdy oni najzwyczajniej mnie ignorują. Chociaż istnieje szansa, że po prostu nie mogą się odezwać, hipnoza, bądź inne cuda są w moim życiu na porządku dziennym.
Nim zdążyłam zaprotestować lub zareagować, jeden z "kolegów" popchnął mnie wprost do portalu jak szmacianą lalkę, a moje naturalne skupienie i szybka reakcja sprawiły, że wylądowałam na twarzy.
- Ty pierdolona gnido, jak ja cię zaraz... - podniosłam się powoli z ziemii, aczkolwiek portalu za mną już nie było, tak samo strażników. - Dobra. Co tu się do jasnej cholery wyprawia. Myślałam, że rodzinka Cassie jest pojebana, ale to już było przegięcie - zaczęłam jak zwykle prowadzić monologi, ostatnio głównie komunikowałam się sama ze sobą, no chyba że chodziło o sprzeczki, bądź złośliwe komentarze.
Zaczęłam powoli rozmasowywać dłonie o siebie, jednocześnie ruszając rękami, by przestały mrowić. Rozejrzałam się dokoła, nie byłam już w siedzibie Ruchu Oporu, ba nawet nie było mnie na ich planecie. Jednakże krajobraz wydawał się dziwnie znajomy, mroczne niebo, wieczna noc, przebłyski intensywnej czerwienii oraz bujnej roślinności, a także wyczuwalna obecność wielu istot. W oddali wielkie miasto, po środku niego niebotyczny, mozaiczny, jakoby gotycki zamek, a wokół mnie - dziki las.
- No kto by pomyślał, nie sądziłam, że ta wiadomość jest od kogoś na tyle silnego. Po co i kto wysłałby zaledwie dwóch sługusów do siedziby Ruchu Oporu, wprawił w zastój straż oraz więźniów, a jednocześnie nie dał nikomu żadnych podejrzeń. Zero śladów mocy, czy jakiejkolwiek aktywności - moje przemyślenia ponownie przejęły kontrolę nad zdrowym rozsądkiem. Paru spraw byłam pewna; potężna magia, która nie pochodzi od Aidrena, możliwość tworzenia portali i planeta Feros. Wszystkie te informacje składały się w całość, która może być moim najlepszym tropem. Być może nie wiedziałam kto chciał spotkania, ale byłam prawie pewna że jest to ktoś z listy Potestatem.*
*Potestatem - Rozdział 21
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro