Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

[Muzyka najbardziej pasuje do końcówki rozdziału, więc proszę ją włączyć w wybranym momencie. Dzięki]

Drużyna siedziała zamknięta w promie czekając na zakończenie burzy piaskowej. Żadne z nich nie miało pojęcia czym się zająć. Może poza Anderson'em, który jak zawsze wykorzystał wolny czas na rozmyślanie.

Zastanawiał się nad słowami Francis'a w zbrojowni. Fakt, że cały czas próbuje zalecać się do Lily, która już od ponad roku odrzuca jego zaloty spowodował u mężczyzny większą irytację niż powinien. Już sama świadomość o tym wywoływała niesmak. Zwłaszcza, gdy uświadomił sobie, że o tym myśli. Postanowił pokierować swoje rozważania w kierunku samego Francis'a.

Poznał go jakieś dwa lata temu. Francis został przydzielony od jego oddziału podczas ostatnich miesięcy w trakcie służby w Marsjańskim Korpusie Obrony Wybrzeża. Nie wiedział o nim zbyt wiele. W jego papierach było napisane, że nazywał się Francis Scott i pochodzi ze Stanów Zjednoczonych. Na własną rękę dowiedział się jeszcze, że przed wstąpieniem do wojska był górnikiem w kopalniach Nowego Sztokholmu. Tam opanował niemal do perfekcji używanie ładunków wybuchowych.

Z Lily natomiast spotkali się w dość nie typowych warunkach. Lily była kiedyś członkiem grupy piratów grasujących na marsjańskich morzach i oceanach. Podczas napadu na wycieczkowiec, z nikąd pojawiła się flota i okrążyła ich. Jako iż piraci posiadali zakładników, żołnierze nie mogli nic zrobić. Sytuacja patowa. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez dwa dni, nagle w środku nocy ktoś nadał banalnie zaszyfrowaną wiadomość. Jak się okazało, jeden z piratów chciał pomóc i uwolnić zakładników, ale pod warunkiem, że sam będzie miał zagwarantowane bezpieczeństwo. Kiedy tylko otrzymał odpowiedź twierdzącą natychmiast zaczął działać. Udało mu się uwolnić pięciuset więźniów, którzy bezpiecznie dotarli na pontonach na flotę Rady. Kiedy tylko noga ostatniego z zakładników stanęła na pokładzie, siły ochrony wybrzeża przeprowadziły szturm. W większości śpiący jeszcze piraci nie mieli szans z dobrze wyszkolonymi i zdyscyplinowanymi Marines. Zwłaszcza gdy dowiedzieli się, że ktoś poderżnął gardło ich kapitanowi w czasie snu. Jak się okazało, za tym wszystkim stała dwudziestoletnia Lily. Pierwszym co powiedział Anderson gdy ją zobaczył było pytanie, „Dlaczego?" Kobieta wyjaśniła, że miała dość okrucieństwa jakie wyrządzili niewinnym. A czarę goryczy przelał widok gwałcącego wodza, który na koniec zamordował kobietę ponieważ ta się opierała. Od tamtego czasu minęło pięć lat. Komandor sam nie wiedział jakim cudem kobieta w ciągu tak krótkiej służby zdołała otrzymać rangę Sierżanta Weterana, czyli najwyższą możliwą bez odbycia szkolenia w szkole oficerskiej, oraz mogła zostać przydzielona do załogi statku na którym William był pierwszym oficerem.

Nagle Anderson i reszta uświadomili sobie, że siedzą w ciszy. Kompletnej ciszy. Lily wyjrzała przez okno i zobaczyła niebieskie, niemal granatowe niebo. Francis znów włączył skaner atmosferyczny, lecz tym razem komputer powiedział: „Atmosfera złożona w głównej mierze z azotu, tlenu i dwutlenku węgla. Wysokie stężenie tlenku węgla. Zalecane użycie nakładek filtrujących. Maksymalna długość przebywania na powierzchni: Jedna godzina."

- Dobra, wychodzimy. - oznajmił Anderson. - Francis, otwieraj drzwi. Lily, idziesz pierwsza. Powinnaś się wcisnąć w tą szparę. Jeśli nie damy radę wyjść za tobą to będziesz musiała nieco odkopać. No. Do roboty.

Na szczęście miejsca było wystarczająco dużo aby wszyscy dali radę przejść. Anderson spojrzał na prom do połowy zakopany w ziemi. Po wgniatana blacha na przędzie, zarysowane drzwi i zdarty niemal cały lakier.

- Lindsey cię zabije. - powiedział do Francis'a z krzywym uśmiechem. Ciemnoskóry mężczyzna spojrzał na swego dowódcę i skrzywił się gdy wrócił wzrokiem na pojazd.

- Co ty nie powiesz... - mruknął w odpowiedzi.

- Mamy towarzystwo. - oznajmiła nagle Lily. Wskazywała palcem na tumany pyłu i kurzu unoszące się na horyzoncie. Znajdowali się w szczerym polu i nie mieli się gdzie schować. Tak więc stanęli obok siebie wyciągając broń. Anderson zdjął karabin, przyłożył go sobie do bicepsa i wycelował w ziemie. Stojący obok Francis wyciągnął swój niezawodny pistolet i również opuścił lufę w stronę gruntu. Natomiast Lily wyjęła miecz wysuwając go do góry i oparła końcówkę ostrza o lewą ściankę pochwy powodując pojawienie się sztychu wraz z czubkiem w niewielkiej szparze po prawej stronie pochwy. Następnie, kobieta oparła go o bark i stanęła w dość wyzywającej pozie. Jedyną osobą która nie chwyciła za broń był Kapitan Collins. Wziął ręce za plecy i wypiął klatkę piersiową do przodu czekając na pierwsze w historii spotkanie ludzi z obcą rasą i cywilizacją. Wyglądał jak stary generał czekający na otrzymanie medalu. Na jego twarzy widać było dumę. Był dumny z tego, że mógł reprezentować ludzkość podczas pierwszego kontaktu.

Wszyscy mieli na sobie taki sam strój. Czarny pancerz złorzony z płytek, wykonanych ze szkło-stali ceramicznnej, wszytych w tkaninę z nanowłókien i włókna szklanego. Był niezwykle wytrzymały i całkiem lekki w porównaniu do zapewnianej osłony. Hełmy wykonane z tego samego materiału z szklaną szybką wzmacnianą grafinem zapewniły naprawdę przyzwoitą ochronę i widoczność. Przypominały bardziej te średniowieczne niż te których używali astronauci w XX i XXI wieku. Oczywiście były znacznie lepiej ergonomicznie dopasowane i zapewniały doskonały przepływ powietrza.

- Nie atakować, dopóki kapitan nie wyda rozkazu lub nie znajdzie się w niebezpieczeństwie. - rozkazał Anderson.

Pojazd jechał z dużą prędkością o czym świadczyły chmury kurzu i pyłu unoszące się za nim. Był wielkości standardowego transportera piechoty w wojskach Rady. Posiadał sześć kół. Dwa z przodu i cztery z tyłu. Żółto zielony lakier pomagał mu maskować się w otoczeniu.

Czekali dobre pięć minut zanim transporter zbliżył się na odpowiednią odległość. Gdy jednak wreszcie podjechali ich kierowca skręcił i gwałtownie zahamował. Wywołało to chmurę, która poleciała prosto w kierunku ludzi. Z oczywistych względów nie widzieli jak obcy wysiadają z pojazdu lecz słyszeli syk powietrza, które wydostało się gdy nieznajomi otworzyli drzwi.

Kiedy kurz opadł, Anderson zobaczył pięć uzbrojonych postaci. Wszystkie miały hełmy z końcem wydłużonym do tyłu kształtem przypominające krople, pancerze które wykonane z jakiegoś metalu zdawały się zapewniać dość dobrą ochronę oraz karabiny, które trzymały w swoich czteropalczastych dłoniach i celowały w drużynę ludzi. W odpowiedzi wszyscy troje podnieśli swój oręż.

- Opuście broń. - rozkazał Kapitan Collins. Kiedy wykonali rozkaz jeden z obcych, wydał z siebie dziwne warknięcie połączone z klekotem. Na ten dźwięk cała grupa opuściła swoje karabiny. Kapitan rozluźnił się nieznacznie. Zrobił niewielki krok w kierunku dziwnych istot i z uspokajającym gestem powiedział niezwykle powoli:

- Przybywamy w pokoju.

Jedyną odpowiedzią stworzenia które wydawało się być przywódcą był nieco inne warknięcie wydające się niespieszne i wyraźny jakby podkreślony klekot. Kapitan zrobił kolejny krok i kolejny powoli podchodząc do obcego.

- Nasz prom się rozbił. - mówił tym samym tempem w czasie gdy się zbliżał. - Czy możecie nam pomóc?

Anderson spojrzał na drużynę i dał znak głową aby również zaczęła powoli przybliżać się do obcych.

- SARA? - spytał kapitan tym samym głosem. - Jesteś w stanie przetłumaczyć co on mówi?

- Niestety. - odpowiedział syntetyczny głos - Tego języka nie ma w mojej bazie danych. Jednak odpowiednio długa rozmowa lub podłączenie osoby która posługuje się nim biegle spowodowałoby aktualizacje i możliwość translacji tego języka.

[Muzyka, akcja!]

To co nastąpiło później zniszczyło cały wysiłek jaki włóczył kapitan aby zakończyć to pokojowo.

Collins stanął na baczność i zasalutował do dowódcy obcych. Jednak ten gwałtowny ruch zaniepokoił istoty i jedna z nich w przypływie emocji strzeliła do kapitana. Ten upadł na ziemie bez ruchu. Od tego momentu wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Lily stojąca po środku uniosła swoje prawe przedramię na, którym miała karwasz z akwamarynem. Wokół niego powstała mglista tarcza o średnicy jakiegoś metra utrzymywana w miejscu przez osobliwą, niebieską poświatę. Osłoniła się nią i podbiegła do zdezorientowanych obcych.

Anderson, w tym czasie, zastrzelił dwóch z nich, a Francis rzucił sobie pod nogi dwa granaty i szybko odbiegł aby go to nie zraniło. W wyniku eksplozji powstał niewielki krater w którym mógł się schronić. Lily w końcu dobiegła do obcych i pchnęła jednego z nich między płyty pancerza. Drugi już miał uderzyć ją kolbą lecz coś odepchnęło go na kilka metrów zwalając z nóg. Francis zdołał trafić w głowę ostatniego z pozostałych przy życiu obcych.

Potyczka się skończyła. Tarcza Lily rozpłynęła się w powietrzu. Francis podniósł się z krateru i stęknął z bólu. Jeden z odłamków trafił go w lewe ramie. „I znów Martin będzie narzekał" pomyślał. Dr Brown zawsze go pouczał aby ostrożnie obchodził się z granatami, ponieważ: „Są ona do rzucania we wroga, nie sobie pod nogi." Anderson podszedł do Kapitana Collins'a. Miał kilka dziur w pancerzu oraz stłuczoną szybkę w hełmie.

- Zaraza... - zaklął pod nosem, po czym dodał na głos - Nie żyje...

Lily podeszła do obcego, którego zdołała odepchnąć od siebie.

- Wyglada na to, że mamy jeńca. - powiedziała klękając przy istocie, która próbowała wsiąść oddech. Lily potraktowała go ciosem w głowę, co spowodowało utratę przytomności.

===

To się porobiło... Zaczynamy z grubej rury!

Jak się podobało?

Jak widzicie Lily posiada pewne zdolności, które do bólu przypominają magię. Jednak to nie jest magia, ale o tym przekonacie się później.

Akcja napiera tępa i zaczyna się rysować nam historia niektórych postaci. A niektórych się skończyła.

Collins: ...

Wiem, słabe. Tak czy inaczej, piszcie co sądzicie i do zobaczenia wkrótce.

Bywajcie
Suchy_Andrzej

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro