Rozdział V czyli Joe, czasami wydaje mi się, że nie jesteś człowiekiem.
Ale nie ma tu prawie żadnych ludzi, jeśli nie liczyć dziewczyny w kącie, której głowa pełna bardzo jasno brązowych włosów wystaje zza komiksu i podejrzanego typa, wyglądającego na bardzo nie tutejszego. Jest ubrany w ciemno zielony fartuch... No tak, pracownik.
Joe znowu chwyta moj kołnierz i wciska do boksu w rogu, po przeciwległej stronie od dziewczyny.
- Ej, patrz na tego - wskazał czarnowłosego, którego zobaczyłem wcześniej. - Jest całkiem niezły, co?
Dopiero po minucie dotarł do mnie sens słów, które wypowiedział. Definitywnie oznaczało to to, o czym myślę. On sądzi, że ten chłopak może mi się spodobać. Odwracam lekko głowę, sparaliżowaną z mieszanki złości i przerażenia.
- Joe - syczę przez zęby. - Czy ty sugerujesz, że jestem gejem?
Na moment zapada niezręczna cisza, aż w końcu blondyn posyła mi nieco zakłopotany uśmiech:
- A nie jesteś?
Już zamierzam się by dać mu w łeb, gdy kątem oka dostrzegam, że kelner się zbliża. Gdybym był gejem, prawdopodobnie by mi się spodobał, wysoki o śniadej cerze i włosach czarnych jak węgiel, dominujące są oczy, duże błyszczące, wychylające zza ciemnych, prostych brwi. Kolorem przypominają gorzką czekoladę.
Kelner uśmiecha się lekko i już otwiera usta, by coś powiedzieć, gdy z drugiej strony dobiega nas miły kobiecy głos;
- Hej, Dom, możesz tu na chwilkę przyjść? - to ta dziewczyna z komiksem.
- Jasne - odwraca od nas głowę i gestem przeprasza.
Mój towarzysz kompletnie ignoruje zarówno mnie jak i cały świat, dłubiąc wykałaczką otwór w blacie. Jak dziecko. Jak wielkie, nastoletnie, śmierdzące dziecko. Ciskam w jego stronę wszystkie okruchy razem z papierkiem po patyczku.
- Wyrzuć to.
- Ale z ciebie baba. Strzepnę i po sprawie.
- Zapieprzaj do tego kosza.
Joe wydyma wargi i z niechęcią rusza w kierunku kosza. Jedynego kosza, który znajduje się w zbyt bliskiej odległości od stolika, przy którym siedzi brązowowłosa. Znając romantyczną naturę chłopaka, może się to bardzo źle skończyć... Dla niej, bo nie dla kosza. Bo przecież kosze nie mają uczuć, prawda?
Te myśli tak mnie pochłaniają, że rozbudza mnie dopiero głos zagrożonej.
- Coś upuściłeś.
I wtedy dzieje się coś dziwnego. Oczy Joe rozszerzają się do takiej wielkości, że spokojnie można porównać je do Jowisza. Zamarł w dziwnym bezruchu z oczami wlepionymi prosto w jej twarz.
Muszę przyznać, że dziewczyna jest naprawdę śliczna. Nie jest z rodzaju takich, jak Cindi. Nie zdaje sobie sprawy z emanującego od niej uroku i nie potrafi go wykorzystać. Ma długie, lekko falowane włosy, okrągłą twarz, ozdobioną na nosie kilkoma piegami, duże, zielone oczy, zgrabny, lekko zadarty nos oraz pełne usta. Ubrana w białą podkoszulkę w serek i ciemne jeansy. Na nogach ma czarne trampki.
Właśnie pod tymi trampkami leży papierek po wykałaczce. Ale Joe jest chyba zbyt zajęty studiowaniem jej twarzy, by zrozumieć słowa wypływające z jej ust.
- Ej, coś ci upadło - ponownie podejmuje próbę skontaktowania się z blondynem. Macha mu przed oczami ręką, ale on dalej stoi jak zahipnotyzowany.
Joe lekko zadrżał i ostatecznie podnosi papierek, nie odrywając od niej wzroku.
- Czy on ma jakieś zaburzenia? - pyta mnie, wydając się serio zmartwiona.
- Tak, Katie - odpowiada jej Dom. - Potocznie nazywamy to lagiem mózgu.
Targa jej włosy i podchodzi do mnie.
- Albo zakochaniem od pierwszego wejrzenia - szepcze, tajemniczo się uśmiechając. - Co podać? - mówi nagle zmieniając swój ton głosu, jakby nic się nie stało.
- Dwie kawy... Albo trzy - spoglądam na dwójkę "zakochańców", czyli przerażoną dziewczynę i psychodelicznego chłopca. - Jednak cztery.
***
Przesiadam się za ladę, podczas gdy Dom włącza ekspres i zaczyna wyjmować cztery czarne kubki.
Zapanowała bardzo niezręczna cisza. Zaczynam się bawić palcami, a moją uwagę przykuwa leżące na ladzie podanie do szkoły. Sięgam po nie ręką i wczytuję się w treść. Okazuję się, że pan Dominic Craik właśnie przeprowadził się tu z Essex i rozpoczyna naukę w Southend On Sea West High School. Czyli dokładniej mówiąc, to tam gdzie chodzę ja, Joe, Cindi, Patrick Jefferson oraz cała zgraja ludzi, których nienawidzę. Łącznie z woźnym Murphym.
- A więc, jesteś tu nowy? - przerywam ciszę pomiędzy nami, zakłócaną jedynie przez odgłosy ekspresu do kawy.
Dom patrzy na mnie z nad zlewu swoimi ciemnymi oczami.
- Tak było, jak ostatnio sprawdzałem - odpowiada, szczerząc swoje śnieżnobiałe zęby.
Chłopak odwraca się do ekspresu, po czym chwyta w ręce filiżankę pełną parującej kawy. Kreśli na niej jakieś finezyjne wzory śmietanką, a następnie przygląda się jej krytycznym wzrokiem. Wygląda prawie jak malarz oceniający swoje dzieło. Podaje mi ją do rąk.
Wow, jest to arcydzieło. Tyle wiem na pewno. Co więcej, nie byłbym wstanie narysować tego po tygodniu nauki z Da Vinci na kartce, a co dopiero na kawie.
Dom chyba zauważa mój niemy aplauz, bo uśmiecha się tajemniczo po raz kolejny, dosypując kawy do urządzenia.
- A ty? Od jak dawna tu mieszkasz?
- Od... Zawsze - wzdycham, biorąc łyk ciepłego napoju. - O mój Boże, ale to jest pyszne!
Moja siostra w porównaniu z tym serwuje siki goblina. Chociaż do wczoraj jeszcze myślałem, że jej kawa jest darem od niebios. Dziwne.
Gdy Dom skończył tworzyć dwie kolejne kawy, zawołał Katie, która doskoczyła po nie jakby się paliło. Dziewczyna spojrzała na Doma z podziękowaniem za wybawienie z rąk zdziwionego awokado, jakim stał się aktualnie Joe i wzięła kawy. Rzuciłem Domowi rozbawione spojrzenie, a on się cicho zaśmiał.
- Twój kolega chyba będzie teraz przychodził tu codziennie - powiedział ciemnowłosy.
- Ta, za to Katie chyba nie.
Na to zdanie, dziewczyna ochoczo potrząsnęła głową, a ja popatrzyłem z politowaniem na wciąż zdziwione, tym razem chyba smakiem kawy, awokado.
Dziewczyna nachyla się lekko w stronę Joe i pyta uprzejmie:
- A tak w ogóle to jak masz na imię? - pierwsza próba nawiązania kontaktu z Joe kończy się niepowodzeniem. Katie jednak nie poddaje się tak łatwo i po raz kolejny zadaje to samo pytanie. Oczy blondyna robią się jeszcze większe. Po następnych kilku próbach dźga go lekko palcem w klatkę piersiową. Dalej nic. Wzdycha. Koniec końców dziewczyna wyciąga ze swojej torby jakiś notatnik, wyrywa kartkę i bazgrze coś na niej. Wsuwa ją w kieszeń koszuli Joe, po czym wstaje od stolika i podchodzi do nas.
- On chyba potrzebuje pomocy lekarza - wskazuje na biednego chłopaka. - Najlepiej transplantologa. Chociaż nie wiem, czy jest mu wstanie jeszcze cokolwiek pomóc. Chyba, że egzorcysta.
Śmiejemy się głośno w trójkę.
Po chwili rozmawiamy już normalnie jak starzy znajomi o wszystkim i o niczym. Dowiaduję się, że Katie pochodzi z Ameryki, ma szesnaście lat i jest totalnym nerdem, a Dom jest w moim wieku i świetnie zna się na muzyce. Oboje są jednakowo sympatyczni i otwarci.
Nagle Katie patrzy przez okno nad moim ramieniem i zrywa się z krzesła.
- Muszę już iść. Cześć, Dom i mój nowy dobry znajomy - podbiega do drzwi. - I ty... - wymownie patrzy w stronę Joe. - Awokado.
Wybiega pospiesznie z lokalu.
Joe budzi się z dziwnego transu. Zwraca się ku nam z wzrokiem szaleńca.
- Obudziłem się jak Kapitan Ameryka z siedemdziesięcioletniego snu i spotkałem Wonder Woman swojego życia - mówi wreszcie Joe nieobecnie.
Dom marszy śmiesznie brwi.
- To nie ma znaczenia, że jedno jest z DC, a drugie z Marvela - wyjaśnia i wstaje szybko z krzesła. - Conor - wyciąga rękę w moją stronę. - Idziemy.
Patrzę na Doma zdezorientowany i płacę mu za kawę. Nie mam czasu nawet się z nim pożegnać, bo platynowa głowa wyciąga mnie z budynku w zastraszająco szybkim tempie.
- Spotkałem miłość mojego życia...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro