Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział III Joe, fajnie by było gdybyś przyniósł mi jeszcze kartkę.

Po długich minutach spędzonych na namawianiu mnie na spotkanie z dziewczyną jednego z największych dupków tej szkoły, Joe zdołał mnie przekonać. Mam okropnie słabą silną wolę.

- Joe - mówię do niego cierpiętniczym tonem, ale on nadal biegnie przede mną radośnie podskakując, jak kucyk Pony na tęczowej polance.

Nawet się baran nie odwróci. Pokazuję mu język i chociaż tego nie widzi, to mam cichą nadzieję, że mimo tego pod gąszcz jego tlenionych włosów coś jednak dotarło.

Wzdycham po raz kolejny i idę dalej korytarzem do głównego wyjścia.

- Conorku - piszczy Joe i odwraca się do mnie. - Twoja nowa-super-laska tam jest! - przeciągnął każdą sylabę zdania.

Uderzyłbym go. Zabił. Uciął głowę i paradował z nią beztrosko po mieście jak w Rewolucji Francuskiej. Ale nie, nie mogę tak zrobić, więc posyłam blondynowi jedynie nienawistne spojrzenie.

Jasne, pomyślałem i pchnąłem przeszklone drzwi.

Widzę dokładnie to samo co każdego innego i beznadziejnego dnia mojej egzystencji, ale wydaje się to być dziwne i inne. Niby ten sam chodnik, który prowadził na schody... Ten sam nieskazitelnie przycięty, zielony trawnik i flaga dumnie wbita w ziemię. Nieopodal parking, miejsce dla busów i brukowana uliczka. Kilka drzewek oraz ludzie - jedni siedzący przy stolikach, a inni na ziemi. I wszystko byłoby takie samo jak zazwyczaj, gdyby nie to, że towarzyszył mi beznadziejny idiota i to, że właśnie idę na prawdopodobnie najgorszą rozmowę mojego życia. Jak ja mu się dałem namówić na to wszystko... Błąd, jak ja się do cholery dałem namówić siostrze na tę imprezę?

Szliśmy, ja cały czas ze spuszczonym wzrokiem, a Joe hopsający radośnie, jakby było się z czego cieszyć. Po chwili naszym oczom ukazała się wysoka (tak, ona na sto procent była wyższa ode mnie... albo to jednak przez jej buty) dziewczyna. Miała długie, sięgające za łopatki, bardzo ciemnie, kręcone włosy. Jej makijaż był bardzo mocny - oczy były podkreślone czarną kredką, a usta krwistoczerwoną szminką. Ubrana była w bardzo krótką spódnicę w kratę, białą, bardzo prowokacyjną koszulę z krótkim rękawkiem i czarne buty na bardzo wysokiej platformie. W ręce trzymała czarną, elegancką torebkę i jasno różowy puchaty sweterek.

Joe uśmiechnął się do mnie zalotnie, unosząc obydwie brwi. Jego spojrzenie zdawało się mówić "To twoja przyszłość". Albo zgon. Szczerze? Jak na razie wolałbym jednak tą drugą opcję.

Zamknąłem oczy, żeby oczyścić umysł ze zbędnych myśli, wtedy do moich uszu dotarł radosny, dziewczęcy pisk...

- Conor? Conor!

Moje przerażenie rosło z sekundy na sekundę.

Otworzyłem oczy. Cindi stała metr ode mnie. A raczej jej biust, który ulokował się idealnie na wysokości mojej twarzy.

Wyprostowałem się. Jednak moje oczy znajdowały się na wysokości jej czerwonych ust.

- Eee... Yyy... - zacząłem lekko zdezorientowany. - Cześć...

Brawo! Tylko na tyle cię stać, ty głupi kretynie? Wysil się! Albo może lepiej nie.

Spojrzałem nerwowo w stronę Joe, który siedział sobie na ławce i wyglądał na śpiącego. Po chwili otworzył oczy i spojrzał na mnie. W jego oczach dostrzegłem iskrę rozbawienia. Ciekawe, czy byłoby mu do śmiechu, gdyby był na moim miejscu. Uśmiechnąłem się do niego krzywo dając mu tym do zrozumienia, że kiedyś mu się odwdzięczę za to i spojrzałem w stronę Cindi.

- Ja... - nie zdołałem nic więcej z siebie wydusić.

Usłyszałem śmiech. Joe zwijał się na ławce, nie mógł się powstrzymać.

- No więc ja... - i dalej nic.

W tle dalej było słychać śmiech blondyna.

Cindi przyciągnęła mnie do siebie za sweter. Moja głowa utknęła dosłownie w jej piersiach, co było dla mnie dosyć dziwne i niecodzienne. Przycisnęła mnie mocniej do swojej piersi. Wyobraźcie sobie moją minę w obecnej sytuacji. Czułem zażenowanie. Gdyby jej piersi miały oczy to śmiałyby się ze mnie tak jak Joe teraz.

Brunetka odsunęła mnie od siebie, wciąż trzymając mój sweter w dłoni. Ucałowała mnie w policzek i spojrzała w moje oczy.

- Och, Conor! Wczoraj... Wczoraj byłeś taki... - mówiła z podekscytowaniem - ... nieziemski! - krzyknęła.

Spojrzałem na nią z miną mordercy, a ona się do mnie uśmiechnęła zalotnie.

- Coś się stało, kochanie? - zatrzepotała swoimi pomalowanymi rzęsami.

Patrzę przez chwilę na nią. Muszę się nieźle wysilić, bo na poziomie oczu mam tylko siostry rozmiaru... chyba E. Gdzie mój ratunek? Śpi na ławce. Gdyby ten kolo z Marsjanina wiedział, że istnieje chociaż jeden człowiek zdolny go uratować, ale ten drzemie sobie właśnie na słonku, prędzej by się pochlastał niż żył dalej ze świadomością głupoty tego dupka. Tego konkretnego dupka.

Łypię na Joe, ale kiedy mój rejestr nie odczytuje żadnych reakcji zwrotnych, poddaję się, zostaje mi tylko zderzenie z rzeczywistością.

I wczorajszą nocą.

- Słuchaj... - jej imię wylatuje mi z głowy, więc taktownie przeciągam "j" i patrzę w jej oczy. 

- Cindi - zapiszczała słodziutko.

- Więc Cindi - wdech. To tylko żałosny sen, jutro już nie będziesz tego pamiętać. - Ja cię nie pamiętam, szczerze, nie pamiętam całego "wczoraj", albo przynajmniej większości...

Dziewczyna otwiera szerzej oczy i usta, wygląda prawie jak ryba żabnica. Uśmiecham się lekko żeby dodać jej otuchy, ale w efekcie Cindi blednie i chwieje się na tych monstrualnych platformach. Nagle się wzdryga, zielenieje, spuszcza wzrok, jednak podnosi, otwiera usta wykrzywia je w ogromny uśmiech, ozdobiony jakby trochę za dużą ilością zębów.

- Conor! - odzywa się wreszcie łapiąc mnie za ramiona. - Ależ to przecudownie.

- Czekaj... co?

Zbija mnie tak z tropu, że marszczę brwi i się cofam.

- No tak, tak... Bo mogę ci to teraz wszystko przypomnieć! Albo większość.

- Ale wiesz, że Patrick, jak się dowie, to zostanie z nas mokra plama? Na asfalcie? - powiedziałem niepewnie, co Cindi od razu zignorowała.

- Patim się nie martw. Jest łysy i bezbronny jak niemowle, bez tych swoich goryli.

Przypieczętowuję to uśmiechem i umawiam się z nią na zakupy jutro po szkole.

Kiedy odchodzi kołysząc biodrami, dopiero zdaję sobie sprawę, jaki to był głupi pomysł. Zakupy. W dzielnicy, gdzie kupić można płaszcz z kury, albo żel U Rickiego za jedyne piętnaście funtów dwadzieścia centów. W promocyjnej cenie.

Zgarbiony idę w stronę ławki, mniej więcej od połowy drogi śledzi mnie rozbawione, błękitne spojrzenie. Co za kretyn... W sumie nie większy niż ja, ale nie umniejszajmy jego winy. Bo i tak jest winny.

Siadam zamaszyście obok niego.

- Nienawidzę cię - cedzę, kiedy blondyn zaczyna się śmiać.

Nawet na niego nie patrzę, już chyba dość się zbłaźniłem jak na te dwadzieścia minut. Przybieram grobową minę, żeby nie dostrzegł tego zażenowania, ale musi mi to strasznie źle wychodzić, bo jego śmiech się nasila. Decyzja zapadła. Podaję mu świstek papieru, który Cindi przemyciła mi do kieszeni. To, co wydaje z siebie Joe to już nie śmiech. To rechot zmieszany z anginą ropną i zapaleniem spojówek.

Po chwili blondas obejmuje mnie ramieniem wciąż patrząc na kartkę.

- Kup sobie coś różowego, będzie ci do twarzy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro