i will burn the heart out of you
Siedziałem w swoim fotelu delektując się świeżo zakupioną lekturą. Wchłaniałem słowo po słowie studiując zawartość księgi, nie będąc w stanie choćby na chwilę uciec wzrokiem w przeciwnym kierunku. Nauka zawarta wśród kartek wciągnęła mnie do takiego stopnia, że najchętniej nie wracałbym do szarej rzeczywistości, a siedziałbym tak jak teraz wygodnie na swoim siedzisku nie ustępując go o krok. Moim jedynym wymagającym wysiłku ruchem byłoby wysunięcie dłoni w stronę parującego kubka z herbatą, do której jak to miałem we krwi, dodałem niewielką ilość mleka i łyżkę płynnego miodu. Mimo, iż bawarka towarzyszy mi od dziecka i ubóstwiam jej smak, nie jestem zwolennikiem nazbyt mlecznej herbaty, w przeciwieństwie do mojego współlokatora.
Współlokatora, jak i również przyjaciela, który jakby nie patrzeć jest jedynym powodem, przez który nie mogę zaznać, chociażby chwili wymarzonej ciszy i spokoju. Cóż za błogosławieństwo zeszło na moją osobę, kiedy to wcześnie z rana mój najbliższy przyjaciel oznajmił wszem i wobec, iż udaje się do sklepu po bułki. Zadziwiający jest fakt, że bez jakiekolwiek mojej interwencji, a sam z siebie poszedł spełnić to postanowienie.
Pomimo mojego zachowania na miarę aspołecznego osobnika, który nie może powstrzymać emocji wiążących się z pozostawieniu samemu sobie, jakaś część mnie zaczynała z czasem się niepokoić. Nie zdziwiłbym się, gdyby w tej nie odległej osi czasu mój przyjaciel został porwany, a później deportowany pod Baker Street 221b helikopterem państwowym przez swojego przyrodniego brata Aarona Burra, człowieka rządu.
Kłopoty to jego drugie imię.
Delektowałem się chwilą dla siebie. Promienie porannego słońca przebijały przez brudne, zakurzone okna i padało na śnieżnobiałe strony mojej nowo zakupionej książki. Dokształcałam się w dziedzinie medycznej. To właśnie z medycyną wiązałem swoją przeszłość, jak i przyszłość. Dziwne, iż moja teraźniejszość tak różni się od pierwotnych planów, mimo wszystko nie narzekam.
Czytałem z nadzieją, iż będę mógł w najbliższym czasie użyć dzisiaj zdobytych informacji w mojej aktualnej „pracy", tym samym wzbudzając jedynego znanego mi detektywa konsultanta w podziw. Znając życie zapewne mój przyjaciel od dawna ma uzupełnione braki w nowo odkrytych przypadkach medycznych, w końcu w jego fachu odświeżanie wiedzy jest priorytetem, i moje słowa wypowiedziane z teatralną intrygą zapewne zostaną przez niego zignorowane.
Przez uchylone okno dochodziły do moich uszu odgłosy wiecznie tętniącego życiem Londynu. Przyzwyczajony do hałasów z zewnątrz nie miałem potrzeby zamykania mojego cichego zabójcy, który był miejscem transportu smogu londyńskiego z podwórza do mojego mieszkania. Trąbiący samochód, płaczące dziecko, zachęcający sprzedawca, sygnał karetki wszystkie te szmery były tłem życia codziennego, pomagały uciszyć narastającą w głowie nieprzyjazną podświadomość i ciężkie do przeżycia wspomnienia. Odetchnąłem spokojnie zatrutym powietrzem.
Nic nie może przecież wiecznie trwać.
Tak właśnie cały czar z spokojnym życiem prysł, jak mydlana bańka, kiedy tylko usłyszałem znajome kroki. Ktoś wchodząc po schodach na piętro niezrozumiale mruczał pod nosem. Moje uszy szybko wyłapały nieprzyjemny dźwięk skrzypiących drzwi otwierających się na nasz wspólny, przytulny salon. Nie musiałem się odwracać, aby wiedzieć kto mnie odwiedził, a dokładniej: wrócił do domu.
- Dajesz wiarę, że jednostki Aarona kręciły się w okolicach tutejszego sklepu spożywczego? - zapytał, nie męcząc się nawet z ściągnięciem z siebie odzieży wieszanej. W płaszczu zasiadł na swoim fotelu lekko skierowanym pod ukosem, znajdującym się naprzeciwko mnie.
Wyciągnął swoją dłoń w moją stronę, przynajmniej tak myślałem na początku, a sama myśl mimowolnie wywołała uśmiech na mej piegowatej twarzy. Detektyw nie miał problemu z wydedukowania moich pierwszych myśli. Dając mi znać że wie, sam uśmiechnął się kpiąco pod nosem. Przechytrzył mnie, jednak łapiąc w dłonie trzymaną przeze mnie książkę, której uścisk zluźniłem, dzięki czemu nie miał problemu z wyrwaniem jej. Zdając siebie sprawę jak zostałem oszukany, niemal poczerwieniałem ze wstydu, czego oczywiście bym nie chciał, mój przyjaciel mógłby pomyśleć za wiele. Widząc, jak czarnooki detektyw przegląda strony mojej kopalni wiedzy, przewróciłem oczyma.
- Cóż za głupoty. - ocenił bez przegródek. - Zająłbyś się czymś wartym uwagi. - nie mówiąc więcej odrzucił niedbale moją książkę, która z impetem upadła na drewnianą podłogę wydając głuchy huk.
- Alexander! To mnie dużo kosztowało! - krzyknąłem.
- Wydałeś pieniądze w błoto. - mruknął. - Poza tym nic jej nie jest. - zabrzmiał z irytacją. Wstał z swojego siedzenia przy okazji podbierając z mojego stolika m o j ą herbatę. Podniósł kubek do wysokości swoich wąskich ust, które chwile później zamoczył w ciepłym napoju. Ze zniesmaczoną miną zerknął na mnie tym samym powodując, że mój wzrok zetknął się z jego. - Ohyda, John. Pomyliłeś proporcje. - po raz kolejny wziął łyka bawarki.
- Ponieważ to jest moja herbata! - powiedziałem o ton wyżej, niż mam w zwyczaju, chcąc zwrócić uwagę współlokatora. Nie wiele mi to jednak dało.
- Słaba wymówka, mój drogi Laurensie, oj słaba. - westchnął.
Podniosłem się na równe nogi, ponieważ z spokoju już mi nic nie zostało. Wymijając przyjaciela ruszyłem w kierunku rzuconej wcześniej przez niego książki, która znalazła się po drugiej salonu. Schyliłam się po ów książkę. Po podniesieniu się do pionu starałem z niej kurz, który nagromadzony z podłogi przeniósł się na księgę. Odwróciłem się, jak myślałem, do mojego przyjaciela, jednak go już tam nie było. Tym razem stał przy oknie, dalej popijając moją herbatę.
- Jak myślisz co na tyle ważnego wydarzyło się w sklepie, że zainterweniowały w to służby specjalne. - spytał, nie do końca byłem pewien czy mnie, czy brudną szybę okna, a może cały Londyn za nią się znajdujący? - Laurens?
Rozbrzmiewające po pokoju moje nazwisko wyrwało mnie z rozmyśleń.
- Zapewne nic. - mruknąłem, wzruszając przy tym ramionami. Powolnym krokiem zmierzałem w jego kierunku.
- Masz stuprocentową racje... który dziś mamy? Pierwszy kwietnia? - spytał sarkastycznie, na co odpowiedziała mu moja niewesoła mina. - Rozumiem...
Złapałem się nerwowo za kość nosową.
- Zapewne, jak sam powinieneś się domyśleć, znalazł się tam z powodu swojego niedojrzałego, młodszego brata. - detektyw obdarował mnie karcącym spojrzeniem. - Nieumiejętność normalnej ludzkiej rozmowy jest waszą wspólną cechą.
- Co miałbym robić w sklepie spożywczym? - parsknął.
- Miałeś kupić bułki, które... No własnej, gdzie są? - marszcząc brwi rozejrzałem się po otoczeniu.
- Pewnie w tym sklepie. - zaśmiał się sztucznie. - John nie patrz na mnie w taki sposób, przecież dobrze wiesz, że robienie takich ludzkich rzeczy nie leży to w moje naturze! - wyprostowany, wpatrywał się w nieistotny punkt za oknem.
- A powinno. - burknąłem. - Sam mówiłeś... - moje zdane zostało przerwane przez dłoń współlokatora na moich ustach. Z znużoną miną przysłuchiwałem się temu co on ma do powiedzenia.
- Wiele rzeczy mówię, czasem tego nie kontroluje. - przyznał. - Skąd miałby informacje, że tam...Aaa, to z nim pisałeś rano. To było oczywiste.
Zdezorientowany spojrzałem na przyjaciela. Stając ramie w ramie, odkaszlnąłem chcąc zwrócić uwagę.
- Więc... często tak dedukujesz z kim piszę? - zapytałem.
- John, to nawet nie ma potrzeby dedukować. Widać na pierwszy rzut oka. - oznajmił. - Nie masz wielu przyjaciół z przeszłości, z którymi utrzymujesz kontakt. Twoja relacja z rodzeństwem nie należy do takich prostych, abyś z nimi esemesował z rana. Kiedy piszesz z kobietą, która dała ci swój numer, zazwyczaj uśmiechasz się tępo do ekranu wypisując jeden z swych słabych podrywów. - zakpił. - Po rozmowie telefonicznej z moim bratem zachowujesz powagę, dyskrecje, dbasz o to bym nie zauważył, jak później bacznie obserwujesz każdy mój najmniejszy ruch, aby przy następnej rozmowie czy spotkaniu sporządzić mu raport. A niepotrzebne, rzuciłem nałóg. Zachowałeś te same cechy pisząc dziś na telefonie. Jasne, że pisałeś z nim. - wyjaśnił.
- Genialne. - wyrwało mi się z ust, za co skarciłem się w myślach.
- Jednak mój brat nie ma w zwyczaju pisać konwersacji. Woli rozmowę przez telefon czy też w cztery oczy. Co go nakierowało na to, aby...
Spojrzałem na zegarek i przerwałem głośne myśli Hamiltona.
- Aktualnie jest w Korei, inna strefa czasowa, właśnie skończył spotkanie z prezesem. Nie miał czasu na rozmowę.
- W Korei? - dopytał, jakby moje słowa nie doszły do niego.
- Jest tam od trzech dni. Dziś wraca. Nie mów, że nie wiedziałeś. - kącik moich ust powędrował nieco ku górze.
- Oh, co za szczęście, tak się stęskniłem. - zignorował moje słowa i zostawił mnie przy oknie, samemu ruszając w nieokreślonym kierunku.
Nie był jednak tak nieokreślony jak myślałem. Całkowicie świadomy swojego poczynania oparł się nonszalancko o tą samą ścianę, na której znajdowały się drzwi do naszego salonu. Na palcach prawej ręki wskazał liczbę trzy i powoli zaczął odliczać. Gdy odliczanie dobiegło końca dodał jeszcze: Just you wait.
Po tych słowach do salonu z impetem wbiegł zaprzyjaźniony z nami policjant wydziału śledczego z Scotland Yardu, George Washington. Łysy mężczyzna schylony oddychał ciężko. Spojrzałem na Hamiltona, który uśmiechał się dumnie w moją stronę.
- Przydałoby się więcej ćwiczeń, czyż nie? - powiedziałem przez śmiech.
- Mi tez miło was widzieć. - uśmiechnął się łapiąc oddech. Wyprostował się i spojrzał po sobie. - Moja forma nie jest, aż taka najgorsza. Nie masz się o co martwić doktorze Laurens. - uśmiechnął się w moim kierunku. - Takiego komentarza spodziewałbym się raczej po Hamiltonie. - kiwnął głową w stronę mojego współlokatora.
- Jeśli chcesz mogę załatwić ci wspólne ćwiczenia z moim braciszkiem. - z poważną miną stanął ramie w ramie z inspektorem na co ten odrobinę się speszył.
- Nie ma takiej potrzeby. - wyznał, obdarzając Hamiltona karcącym spojrzeniem.
- Racja, w końcu już takie macie. - uśmiechnął się krótko, a ja razem z Georgem spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. - No co? Pomińmy ten temat, jest zbędny, prawda Gavin?
Odkaszlnąłem zwracając na siebie uwagę Alexandra. Powolnym ruchem warg starałam się przekazać detektywowi prawdziwe imię naszego dobrego przyjaciela. Ten nie wiele rozumiejąc z mojego sposobu udzielenia pomocy, kontynuował:
- Także, co masz nam do zaoferowania, Graham? - przeszedł do swojego fotelu zasiadając w nim.
- George.- podpowiedziałem przez kaszel.
- George.- Hamilton poprawił się.
Washington nie przejmując się pomyłkami mojego współlokatora położył przed czarnowłosym teczkę, z której wystawały przeróżne kartki.
- Hercules Mulligan, znaleziony martwy w własnym mieszkaniu. Jego ciało zostało...
- Spalone. - dokończył za niego mój najbliższy przyjaciel przeglądając akta. - Musimy iść na miejsce zbrodni. - oznajmił.
Po pokoju rozległ się dźwięk powiadomienia o wiadomości. Nie należał on do mojej komórki. Spojrzałem na detektywa, od którego wzrok skierowałem prosto na inspektora. Tak jak myślałem to on był adresatem wiadomości. Spojrzał na ekran odczytując wiadomość.
- Właśnie się tam wybieram. Jedziecie ze mną? - podniósł wzrok na naszą dwójkę.
- Jedź sam, my zaraz dołączymy. - machnął niedbale dłonią Hamilton z skupionym wyrazem twarzy.
- Rozumiem. - powiedział. Będąc w drzwiach odwrócił się w naszą stronę. - Poza tym, gdzie ty do cholery masz telefon? Starałem się z tobą skontaktować już od dłuższego czasu. - rzekł z politowaniem.
- W lodówce. - przyznał Alexander nie martwiąc się o reakcje innych na te słowa.
- O więcej nie pytam. - spojrzał w moją stronę z niedowierzającą miną, wzruszyłem tylko ramionami dając tym samym do zrozumienia, że z moim współlokatorem już tak bywa. Przewracając oczami uśmiechnął się spoglądając to na mnie to na Hamiltona. Chwile później zniknął za drzwiami rzucając krótkie: na razie.
Gdy byłem już pewny, że inspektor opuścił naszą kamienice szturchnąłem ramie mojego przyjaciela, który duchem na pewno nie był na Baker Street 221b. Wybudzony z rozmyślań spojrzał na mnie niezadowolony.
- W lodówce. - powtórzyłem jego słowa. - Co on tam robi? - dopytałem.
- Leży. - oznajmił z oczywistością.
- Dlaczego? - ciągnąłem go za język.
- A dlaczego nie?
Zjechałem ręką po swojej piegowatej twarzy wiedząc, że wiele z niego nie wyciągnę.
- Dlatego - zacząłem powoli, jakbym tłumaczył coś dziecku. - że to nie jest miejsce na telefon.
- A istnieje jakieś ustalone przez społeczeństwo miejsce na trzymanie tego złodzieja czasu? - zapytał, zerkając ku górze w moją stronę.
- Tak. - przyznałem, powolnym krótkie przeszedłem do fotela na przeciwko i zasiadłem w nim, cały czas czując na sobie wzrok przyjaciela. - Kieszeń spodni, ława, po prostu gdzieś na wierzchu. - wymieniałem. - Ale nie lodówka, do cholery!
- Cóż za szczęście, że nie jestem jak reszta społeczeństwa. - stwierdził uśmiechając się krotko w moją stronę. - John, nie mamy teraz czasu na wylegiwanie się w fotelach! Graham na nas czeka na Regent Street! - zerwał się z swojego siedzenia, jak poparzony. - Ruszaj się! - z chwilową niechęcią powędrowałem za nim w stronę drzwi. - Ktoś musi opisywać na blogu moje wszystkie westchnięcia.
Zaśmiałem się pod nosem
- Tak, w moją stronę. - zażartowałem.
- Powiedziałbym, że jest na odwrót. - podniósł kącik ust ku górze.
Wspólnie zeszliśmy schodami na parter, zwarci i gotowi na nowe zagadki. W drzwiach jednak zatrzymał nas nasz gospodarz, którego lokum wynajmujemy za pół cenny ze względu na spłatę długu jaki ma on u detektywa. Mężczyzna pochodzenia francuskiego jest w podeszłym wieku, jednak nie widać tego po nim. Bujna, związana w wysoki kucyk, czarna fryzura zdobi jego łepetynę, zarost na twarzy, jak wierzyć naszym sąsiadkom, ujmuje ciemnoskóremu dobre dwadzieścia lat. Pan Lafayette, czy też pan Laf jak to każe na siebie w skrócie mówić, jest najbardziej troskliwą i opiekuńczą osobą jaką w życiu dane mi było poznać. Jestem pewien, że drugiego tak emitującego miłością człowieka nie znajdziecie.
- Moi chłopcy, a dokąd to tak wcześnie? - zapytał z uśmiechem, który wywołał zmarszczki , tak zwane kurze łapki, przy kakaowych oczach. - Oh, Alexander! Tłumaczyłem ci nie raz, że randki z ukochaną osobą organizuje się w godzinach wieczornych, tak romantyczniej! - skarcił mojego przyjaciela brudną ścierką. Spoglądał to na jednego z nas to na drugiego, pod siłą wzroku zmusiłem się na niezręczny uśmiech.
- Panie Lafayette! Morderstwa nie będą czekać na odpowiednią godzinę! - wyjaśnił głośniejszym tonem.
- To nie jest randka. - wtrąciłem.
- Randka polega na przyjemnym spędzaniu czasu wraz z bliską osobą. - odrzekł z powagą detektyw w moją stronę. - Tak przecież robimy, prawda?
- Nie nazwałbym spędzaniu czasu przy zwłokach przyjemnym, a tym bardziej randką...- wyjaśniałam, jednak kiedy przeszedł mnie morderczy wzrok detektywa uznałem, że lepiej nie kończyć zdania.
- Po prostu daj mu tą satysfakcję i się nie tłumacz. - kiwnął głową w stronę właściciela mieszkania. - Nie będzie wtedy dociekać i będziemy mogli już iść. - syknął.
- Wybacz panie Laf, ale musimy lecieć. - oznajmiłem najbardziej entuzjastycznie jak się dało. - Zwłoki stygną!
Chwyciłem przyjaciela za rękaw płaszcza i pociągnąłem za sobą, starając się jak najszybciej wyparować z mieszkania w obawie przed serią pytań ze strony pana Lafayetta odnośnie moich relacji z Alexanderem.
- Dosłownie! Facet został spalony! - rzekł pełen energii. - Jeśli chłopaki z Scotland Yardu nie ugasili nam ciała, może jest możliwość, że jeszcze zdążymy upiec kiełbaski, jak myślisz John? - zaśmiał się ciągnięty przeze mnie mężczyzna.
Starałem się zachować poważną minę i ukryć śmiech.
- Alexander! Nie można się śmiać z ludzkiej tragedii! To straszne! - słyszeliśmy za sobą urażony ton głosu francuza. - Dobrze się bawcie chłopcy! - doszło do nas przed zamknięciem drzwi z złotym numerem 221b.
Wspólnie oparliśmy się o drzwi i zaczęliśmy śmiać.
- Kiełbaski? - zapytałem na marne starając się uzyskać kamienną twarz. - Hamilton, ty idioto. - śmiałem się głupio
- Błyszcze intelektem. Jestem jak oszlifowany diament, a ty śmiesz nazywać mnie idiotą.
- spytał, w zabawny sposób podnosząc jedną brew.
- Tak, śmiem tak twierdzić. - przyznałem. - Czuję, że już dawno ugasili ten pożar.
- Czas iść to sprawdzić. - uśmiechnął się krotko tworząc zmarszczki przy ustach równo z linią swojego zarostu. Odskoczył ode mnie jednak nie długo. Zapomniawszy, iż trzymam rękaw jego płaszcza przytrzymałem przyjaciela przez co nie mógł odbiec z dramaturgią.
- Oh, wybacz. - uśmiechnąłem się niezręcznie puszczając go wolno.
Nim zdążyłem się obejrzeć mój współlokator znalazł się już na krawędzi chodnika wymachując dłonią chcąc wezwać taksówkę. Widząc podjeżdżające czarne taxi ruszyłem w jego kierunku. Tuż przed drzwiczkami zatrzymał mnie młody chłopak rozdający ulotki.
- Zapraszamy serdecznie do clubu FIRE na ulicy Oxford Street! - rozbrzmiewał entuzjastycznie. Byłem pewny, że słyszałem już ten głos. Zapewne to on tak wyróżniał się z ulicznego szmeru głośniejszym tonem. - Po wspólnym wieczorze w jednym z teatrów na West Endzie zachęcamy wpaść do nas, aby się trochę zabawić! - spojrzałem na chłopaka, który wręczał mi kolorową kartkę, nie przyglądałem się szczególnie jego twarzy, na pierwszym planie miałem opadające na nią czarne włosy.
- John. - usłyszałem za sobą. Niewiele myśląc odwróciłem się. Mój przyjaciel siedział w środku taksówki i czekał na mnie.
- Tolerujmy wszystkie pary. - poinformował.
Otworzyłem szerzej oczy, spojrzałem z ukosa na przyjaciela, który zamyślony czekał w samochodzie.
- My... Nie jesteśmy parą. - oznajmiłem, gestykulując przy tym.
- Rozumiem. - powiedział łapiąc mnie za ramie i wcisnął broszurę w moje dłonie. - Mam nadzieję, że jeszcze państwo spotkamy. - wyprzedził mnie zostawiając samego, a sam dalej wykrzykiwał reklamowy slogan.
- John! - usłyszałem głośniej. Bez zastanowienia wsiadłem do taksówki zajmując miejsce obok mojego przyjaciela. Chwile później opuściliśmy Baker Street.
*
Zatrzymaliśmy się kilka metrów przed otoczoną radiowozami kamienicą. Przeszliśmy truchtem nieodległy kawałek, aby znaleźć się u boku naszego przyjaciela inspektora Georga Washingtona. Przywitał się z nami i przedstawił nam miejsce położenia ciała, gwarantując nam zdziwienie na miejscu.
Udając się w stronę drzwi kamienicy wspólnie z Washingtonem mój przyjaciel zadał mu jedno szczególne pytanie:
- Kto dowodzi akcją sprawy?
Nie musiał długo czekać na odpowiedz a za drzwi, przed którymi staliśmy, wyłonił się Thomas Jefferson wraz z swoim współpracownikiem Jamsem Madisonem. Wysoki mężczyzna uśmiechał się złośliwie.
- Jefferson...- mruknął zrezygnowanie mój współlokator. - Mogłeś powiedzieć. - zwrócił się w stronę Georga.
- Nie przyszedłbyś. - zauważył.
- No właśnie. - burknął z obojętną miną.
Widziałem jak mój przyjaciel nie robiąc sobie problemu, starał się wyminąć dwójkę mężczyzn o ciemnej karnacji. Nic mu z tego, gdy drogę zagrodził mu Madison.
- Ej. - zwrócił swoją uwagę Thomas z zachrypniętym głosem.
- Świrów nie wpuszczamy. - dokończył za niego James.
- Ha! - zaśmiał się szyderczo.
W twarzy Hamiltona, w której wszyscy zauważają obojętność, bezproblemowo mogłem ujrzeć coś więcej, a dokładnie lasery którymi, aż strzelał z oczu.
- Tak, to was obowiązek nie dopuścić do tego, aby świr znalazł się na miejscu zbrodni, zamiast w psychiatryku. - zauważył. - Jednak wysoko funkcjonującego socjopatę i jego towarzysza byłego doktora wojskowego - wskazał otwartą dłonią na mnie. - co rozwiążą wam sprawę powinniście wpuścić.
Jefferson zerknął za Hamiltona w stronę Georga, który kiwnął głową dając mu jakiś znak. Wzrokiem wrócił do Madisona, który nic nie mówiąc odsunął się dając przejść.
W momencie, w którym Thomas znalazł się na równi z moim przyjacielem syknął w jego stronę:
- Masz pięć minut, nie będziemy marnować czasu. Twoje przebywanie tu nie przynosi żadnych korzyści. - nie trudno byłoby wyczuć jad w wypowiedzi ciemnoskórego, jednak jego kichnięcie na końcu zdania ewidentnie zepsuło złowrogi efekt.
- Twoje przebywanie w łóżku z Madisonem najwyraźniej również nie przynosi żadnych korzyści. - zauważył mój współlokator. - Uważaj jak kichasz, bo zaraz zarazisz resztę oddziału.
Zakryłem usta dłonią starając się ukryć śmiech. Pomiędzy dwójką mężczyzn nieprzyjazna konwersacja przedłużyła się jeszcze o kilka zdań. W miedzy czasie podszedł do mnie czarnoskóry, zakatarzony współpracownik, a może i ktoś więcej, Thomasa.
- Radziłem ci, abyś zakończył tą znajomość. - przypomniał mi.
- Tak, jednak wiesz co? Nie żałuje. Może i hałasuje o trzeciej w nocy, jest nieludzko arogancki i nadpobudliwy, czy też zamyka się w sobie na cały dzień, to wniósł wiele uśmiechu do mojego życia. Sam nie wiem jak. - przyznałem, wspólnie z Madisonem staliśmy obserwując przebieg wydarzeń. - Może go od niego odciągnę zanim powie za wiele.
Jak powiedziałem tak zrobiłem. Słyszałem, że konferencja zeszła na tor moich relacji z Alexandrem, nie chciałem wnikać to co inni mają o nas do powiedzenia. Za wiele się już na ten temat nasłuchałem, w szczególności od pana Lafayetta, w pewnej części też od Washingtona, i w tej mniej zrozumiałej również od Aarona.
Udało mi się przemówić niepohamowanej naturze Alexandra, abyśmy wrócili do tego czym mamy się zająć, i tak przenieśliśmy się na drugie piętro. Drzwi mieszkania ofiary były wyważone, a po nim pałętało się pełno funkcjonariuszy. George wyprosił ich kilkoma słowami dając nam wolne pole do popisu.
Rozejrzałem się po mieszkaniu. Wchodząc od razu mieliśmy widok na wąską kuchnie, od której drzwi na prawo prowadziły do łazienki. Przejście do salonu było otwarte, chociaż dzieliła je pół ścianka . Aktualnie rozglądałem się po wąskiej kuchni, kiedy mój przyjaciel przeszedł do salonu.
Mieszkaniec nie dbał o porządek, pełno naczyń stało w zlewie już od kilku dni. Na ścianie wisiała korkowa tablica. Podszedłem bliżej z zamiarem przyjrzenia się przyczepionym kartką. Odległe terminy do dentysty, które niestety mu przepadną, mały kalendarz, rodzinne zdjęcie. Przyjrzałem się czarnoskóremu mężczyźnie ze zdjęcia. Myślami wróciłem do kilku dni wstecz. Regularnie co środy spotykał się z panem Lafayettem. Nigdy nie dane mi było poznać go osobiście, raz widziałem jak wchodził do kamienicy, kiedy ja akurat wychodziłem. To przykre, że „poznam" go w takich okolicznościach. Sama kuchnia wiele mi nie mówiła o osobie, która z niej korzystała. Zapewne mój przyjaciel wywnioskował z niej o niebo więcej, a wystarczył mu tylko jeden rzut oka.
Wyszłam z kuchni dołączając do mojego przyjaciela, który znajdował się w równie nie zadbanym salonie. Stara rozkładana wersalka, meblościanka wypełniona książkami, ściany na których rozwijała się wilgoć, dużo by tak wymienić. Ofiara nie przebywała tu często, nie miewała gości, wszystkie meble stały tu tylko, aby zbierać kusz i zachować pozory, jednak nauczyłem się czegoś po kilku miesięcznym wspólnym rozwiązywaniu spraw wraz z Hamiltonem. W pokoju szczególnie moją uwagę przykuły nogi, nie było całego ciała, a tylko i jedynie nogi oraz kilka pozostałości po szkielecie, nad którymi kucnął mój współlokator. Podszedłem stając nad nim i obserwując jego poczynania. Nogi, a dokładnie ich połowa, która obejmowała stopy wraz z łydkami i kolanami, w górnej części posiadały ślady spalenia w postaci popiołu. Szczątki znajdowały się w czarnym osmolonym kręgu o średnicy na oko stu centymetrów. Pokierowałem wzrok na sufit, na którym ślad sadzy był niemal nie widoczny. Żaden mebel w okolicy nie posiadł uszkodzeń co wydawało się niepojętym.
- Tak się zjarać, kiedy to w Londynie taka deszczowa pogoda? Zadziwiające. - zaśmiałem się pod piegowatym nosem na wskutek czarnego humoru detektywa-konsultanta.
Alexander wrócił do bacznego obserwowania otoczenia używając swojej kieszonkowej lupy.
- Gdybym wierzył w dobro i zło stwierdziłby, że został wysłany do piekieł przez szatana. - Alexander zastanawiał się nad czymś. - A może krzyknął „na pokątną", a na ziemi mamy do czynienia z proszkiem Fiuu.
- Twoja żarty są niestosowne w tej chwili. - zwróciłem mu uwagę.
- Niszczysz mojego wewnętrznego komika. - zawiadomił i wrócił do wymagających skupienia czynności.
Usłyszawszy kroki odwróciłem się za siebie widząc przeglądającego papiery łysego mężczyznę o gęstych brwiach.
- Mam tu kilka zeznań. - oznajmił Georg. - Może coś się przyda. - zerknął na detektywa, a później na mnie. - Ma coś? - wzruszyłem ramionami. - Nie znaleziono żadnych uszkodzeń w sprzęcie elektrycznym, które wywołały by pożar. Żadnego źródła ognia.
- Żadnych uszkodzeń na meblach...- odważyłem się zwrócić uwagę na moje obserwacje.
- Jedynie lepki, tłusty osad na podłodze. - dokończył za mnie mój przyjaciel nabierając na czarną konsystencje i miziając ją w palcach.
- Czy to w ogóle możliwe? - zapytałem, jednak odpowiedzi ze strony Hamiltona nie mogłem się spodziewać.
- Praktycznie nie. - odpowiedział Washington przegryzając wargę. - Należy zrobić badania na obecność substancji łatwopalnych na, lub w organizmie.
- Gabe, może nie zauważyłeś, ale z organizmu to tu mało zostało. - oświadczył obojętnie detektyw przyglądając się szklance na stoliku nocnym.
- Kto znalazł ciało? - zapytałem mężczyznę, który znużony wpatrywał się poczynaniom mojego przyjaciela. Zniecierpliwiony machając mu dłonią przed oczyma, dodałem: - Ziemia do Georga.
- Ah tak. - wyrwał się z rozmyśleń. Nawiązał ze mną kontakt wzrokowy, i zaczął: - Sąsiadka Mulligana poinformowała straż pożarną o dziwnym, czarnym jak smoła dymie wydostający się z mieszkania przez uchylone okno. Kiedy strażnicy dojechali na miejsce zdążenia i wyważyli drzwi do zamkniętego mieszkania na ziemi nie było już nic oprócz tego co widzimy tu i teraz pod numerem jeden. Jeden z strażników, który pierwszy wbiegł do salonu zeznał, iż widział ostatnie błękitne płomienie.
- Niebieskie płomienie... - powtórzyłem, jakby miało mi to coś podpowiedzieć.
- Znajome, czyż nie? - spojrzałem w stronę głosu stykając się z uspokajającym moją osobę, wzrokiem Alexandra. - Gregory, kim był mężczyzna?
- Mam mówić tak jak mi kazano czy zgodnie z prawdą? - spytał, gryząc długopis w ustach.
- Równie dobrze masz prawo zachować milczenie. - mruknął detektyw zerkając za ramienia na mężczyznę, którego imienia nie jest w stanie spamiętać. - Wiesz, że sam jestem w stanie to wywnioskować, co już zrobiłem, jednak chciałbym usłyszeć potwierdzenie. - przeglądał książki na półkach.
- Naszym agentem...- oznajmił prawie niesłyszalne.
- I o to chodzi! - powiedział znikając do kuchni.
Starałem się doszukać czegoś w mojej zabałaganionej głowie, jednak nic nie przemawiało.
Po zaledwie kilku chwilach mój przyjaciel wrócił, wyprostował się i westchnął spoglądając na szczątki. Gdy rozejrzał się po pomieszczeniu i nasz wzrok po raz kolejny się skrzyżował posłał ciepły uśmiech w moim kierunku.
- Więc? - zapytałem zaciekawiony jego teoriami.
- Więc sam powinieneś wiedzieć. - stanął na przeciw mnie. - Książka, John. Książka.
- Co książka ma do... - zrobiłem nie określony ruch dłonią wokół miejsca zbrodni. - Aaaa... - zdałem sobie sprawę z kilku faktów. - Nowe przypadki medyczne.
- W tym i niewyjaśnione. - dopowiedział cały czas delikatnie uśmiechając się do mnie i badając każdy mój najmniejszy ruch.
- Masz na myśli... - starałem się sięgnąć pamięcią nazwy, której szukałem. - samozapalenie człowieka?
- Zgadłeś. - potwierdzał z szerokim dumnym uśmiechem.
- Wybaczcie gołąbeczki, ale to nie jest żadna pseudonauka. - odwróciliśmy się równo w stronę głosu. W progu drzwi stał opierający się o framugę Jefferson, a za nim jego współpracownik. - Morderstwo jak nic. Facet został spalony gdzie indziej, a cała reszta podłożona, aby naprowadzić nas na nieprawdziwy szlak! Samozapłon jest niewyjaśniony, czyli tak jakby nie istnieje. - wzruszył ramionami.
- Nie istnieje? - mój przyjaciel odsunął mnie na bok, aby mieć wolną drogę, stając twarzą w twarz z ciemnoskórym. - W takim razie jak wyjaśnisz samozapłon swojego mózgu, który najwyraźniej już dawno musiał ulec destrukcji. - uśmiechnął się kpiąco.
- Świr. - rzucił w twarz mojemu przyjacielowi, co wywołało we mnie odruchowy krok w jego stronę. - Wynoś się stąd. I nic nie bierz z miejsca zbrodni.
- Pozwól, że wezmę Laurensa. - słysząc moje imię ożywiłem się. - Dochodzi południe, a on ma ochotę na chińszczyznę. John? - zwrócił się do mnie zerkając za ramienia.
- Tak?
- Chodźmy już.
- Jasne. - jak powiedziałem, tak zrobiłem idąc o krok za przyjacielem.
- Jesteś tylko jego pupilkiem. Łazisz za nim jak pies za właścicielem będący wiecznie wierny. Zdaj sobie sprawę, że kiedyś cię porzuci. - złapał mnie za ramie Jefferson.
Wyrwałem się z uścisku i pożegnałem go krótkim uśmiechem. Doganiając towarzysza wspólnie wyszliśmy z budynku.
- Skąd wiedziałeś, że mam ochotę na chińszczyznę? - dopytałem z pytająco podniesioną brwią zrównując kroku.
- John, przede mną nic nie zataisz. - rzekł poważnie z nutką tajemniczości, która mnie ekscytowała. Wpatrzony przed siebie nie zwracał uwagi na moją mimikę twarzy, która jednoznacznie dawała do zrozumienia, że próbowałem coś z niego odczytać. Czytanie z ludzi jak z otwartej księgi to jednak nie moja działka. - Zawsze masz ochotę na chińszczyznę. - podsunął mi odpowiedź.
Parsknąłem krótkim śmiechem. Ocierając niewidzialną łzę z kąta oka.
Opuszczając miejsce zbrodni (jeśli można było je tak nazwać, ponieważ moja dotychczasowa wiedza była nikła) Hamilton podniósł taśmę policyjną dając mi możliwość przejść bez schylania się. Oddaliliśmy się od kamienicy, Alexander jednak bez przerwanie padał dokładnie każde miejsce. Nasz spacer tempem turystycznym nie trwał długo. Zanim drogi się skrzyżowały zmieniając tym samym ulice, detektyw machnął ręką, tym samym przywołując woźnicę XXI wieku. Po wejściu do środka kazał kierowcy zawieźć nas na ChinaTown, chińską dzielnice w stolicy Anglii.
*
Londyn to zdecydowanie najwspanialsze miasto w jakim mogłem się znaleźć. Tuż za rogiem napotkasz całkiem inny kraj, z jakże odmienną tradycją. Tak więc, kiedy wyszliśmy w małej Azji w środku Londynu, jak zawsze nie mogłem się powstrzymać od zachwytu. Jako, iż gdzieś w środku mnie, poza człowiekiem zafascynowanym tajemnicami ludzkiego organizmu, drzemie również mały artysta, z chęcią wziąłbym teraz w swoje dłonie szkicownik i zacząłbym rysować okoliczne budynki, dbając o każdy ich detal.
Niestety, a może i stety, przyszłam tu tylko coś przekąsić wraz z przyjacielem.
- W takim razie... gdzie? - spytałem nie będąc pewny, która z przekonujących, kolorowo ozdobionych w tradycyjnych sposób restauracji, może być najlepsza.
- Kiedy czegoś nie wiesz znajdź ludzi, którzy znają się na tym najlepiej. - rzekł z powagą.
- Ta ulica wpłynęła na ciebie tak bardzo, że zaczynasz gadać bezsensu jak stary chiński mędrzec. - zauważyłem, co za pech, że nie zauważyłem tego, jak mój przyjaciel opuścił mnie i podreptał do starszej pary Azjatów.
Idąc za nim doszły do mnie nie zrozumiane słowa w obcym języku. Otworzyłem szerzej oczy słysząc jak mój przyjaciel płynnie posługuje się chińskim. Kiedy pożegnał się z małżeństwem starców i obrócił się na pięcie w moją stronę, nie mogłem ukryć zdziwienia szepcząc ciche: niesamowite.
- Zbierz szczękę z podłogi, długo już tak sterczysz. - poinformował moją osobę.
Opamiętałem się i zamknąłem lekko odchylone wargi. Zmieniłem swoje usta w wąską linie, na co mój współlokator uśmiechnął się niezauważalnie.
- Nawet po chińsku! Jest coś czego nie potrafisz? - zapytałem sarkastycznie. - No poza myciem naczyń, chodzeniem do sklepu, rozmawiania jak człowiek...
- Jak widzisz jest dużo ludzkich rzeczy, których nie potrafię. - przyznał, uciekając wzrokiem w przeróżnych kierunkach. - I to był japoński, nie chiński, Laurens jak tak dalej będzie z twoją znajomością języków zacznę się poważnie zastanawiać nad wychodzeniem z tobą.
W odpowiedzi szturchnąłem go przyjacielsko w ramie, jako jego reakcji mogłem ujrzeć szereg śnieżnobiałych zębów. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Nie spodziewałem się, że za zobojętniała twarzą kryje się tak... szczerze, cholernie pokręcony człowiek o nadpobudliwym charakterze, ale i przy tym świetny przyjaciel. Wraz z wkroczeniem Hamiltona w moje życie wszystko się zmieniło. Jakaś część mnie umarła, ale to dlatego by zrobić miejsce dla nowo urodzonej lepszej wersji mojej osoby. Spokojne miejskie życie jakie miałem wieść po wojnie poszło w niepamięć, otworzony został nowy rozdział pełen przygód i adrenaliny. Nie wiem jakby wyglądało moje życie bez Alexandra Hamiltona i szczerze nie chce wiedzieć. Kartki książki pisanej przez moje życie po zakończeniu rozdziału Afganistan zapewne byłyby przepełnione pustkami, czy gorzej, książka zostałaby zakończona. Dziękuję komukolwiek tam na górze za napisanie rozdziału pod tytułem „Alexander Hamilton", po którym każda kolejna strona jest wspanialsza od poprzedniej.
Podczas moich przemyśleń zdążyliśmy dojść do polecanej przez rdzennych Japończyków restauracji. Zasiedliśmy w krzesłach na przeciwko siebie i przeglądaliśmy menu. Cały czas łapałem detektywa na wychyleniu się za karty i wpatrywania się we mnie swoim intensywnym wzrokiem niemal czarnych oczu. Zakryłem się prawie cały za kartą dań czując jak niekontrolowanie czubki moich uszu się rumienią, czego nie potrafiłem sobie wyjaśnić. Po niedługim czasie do naszego stolika zawitała kelnerka o pięknej wyróżniającej urodzie, zawiesiłem na niej wzrok nie mogąc się powstrzymać od odwrócenia go. Katem oka widziałem jak Hamilton intensywnie mnie obserwuje, jakby chciał wywiercić we mnie dziurę wzrokiem.
- Witamy państwo bardzo serdecznie. - uśmiechnęła się, czym roztopiła moje serce. - Jeśli jeszcze nie mają państwo wybranych dań, mogę polecić coś z kategorii dla par. - słysząc te słowa skrzywiłem się lekko.
- To nie jest randka, nie jesteśmy parą. - zanim Alexander zdarzył otworzyć usta wypowiedziałem formułkę, do której używania już się przyzwyczaiłem. - Jednak... jeśli urocza pani nie ma nic przeciwko...- zaczynałem starając się zawładnąć jej sercem, już widziałem jak jej delikatna twarz się rumieni.
Może wszystko poszłoby zgodnie z moim planem, gdyby ktoś się nie wtrącił.
- No błagam. Odrzucona przez rodzinę za brak szacunku do tradycji i niechęci do zostania gejszą. Wyjechała do Londynu z myślą, że będzie lepiej, jednak świat często odwraca się do nas plecami i teraz jest słabo opłacalną kelnerką. W miedzy czasie podrywa klientów, takich jak ty lub daje się im poderwać, na podstawie tego ile zamówią, aby wiedzieć czy ich portfele są dość grubo napchane. Zazwyczaj nic z tego nie wychodzi, bo mężczyźni nie wiążą się z nią uczuciowo, za to w inny sposób jakiego możesz się domyśleć. - Wypowiedział na jednym oddechu siedzący na przeciwko mnie Hamilton. Uśmiechnął się krotko na końcu i dodał: - A było siedzieć w Japonii.
Nie musieliśmy długo czekać na wyproszenie z restauracji i zakaz ponownego wstępu. Stałem przed zamkniętą dla nas restauracja kiedy detektyw masował obolałe miejsce na głowie, w którą dostał parę razy notatnikiem pięknej kelnerki.
- A było siedzieć cicho. - burknąłem.
- Nie moja wina.
- Nie. Wcale. - mruknąłem sarkastycznie.
- Czemu wy jesteście tacy wrażliwi. - zauważył z niechęcią.
- Ty za to przewrażliwiony na punkcie swojego ego. - zerknąłem na niego oblizując nerwowo usta. Mój przyjaciel stał tak jak wcześniej z rozczochraną fryzurą, kosmyki jego włosów odstawały z kitki na każdą stronę świata. Rozpuścił czarne włosy powykręcane na końcach i na nowo związał je w kucyk.
- Ale pójdziemy gdzieś zjeść? - zapytał, sprowadzając tym samym na moją naburmuszoną piegowatą twarz uśmiech.
Przenieśliśmy się do sąsiadującej chińskiej restauracji. Zajęliśmy miejsca przy oknie, aby mieć widok na piękną dzielnice.
Kiedy przy stoliku znalazł się kelner zamówiłem pierożki wonton z wieprzowiną, które polecał mi Georg. Spojrzałem na przyjaciela, który odmówił zamawianiu czegokolwiek. Kelner odszedł zostawiając nas samych. Przyglądałem się ukradkiem Alexandrowi, który zamglonym wzrokiem oglądał świat za szyba. Nie liczyłem na to, że jego świadomość jest tu obecna.
Odkaszlnąłem zwracając jego uwagę.
- Zamów sobie coś do jedzenia. - nakazałem.
- Nie czuję głodu. - oznajmił. - Poza tym trawienie spowalnia prace mózgu. Chodziłeś na biologię, powinieneś wiedzieć. - spojrzałem na antypatycznie podchodzącego do jedzenia człowieka.
- Nie jesz, nie śpisz, nie czujesz. - westchnąłem. - Czasem poważnie się zastanawiam czy nie jesteś robotem. - przyznałem przez śmiech, bawiąc się przy tym serwetką.
Hamilton westchnął ciężko zerkając na mnie.
- Może i mam umysł na miarę komputera to mogę cię zapewnić, że nie, nie jestem robotem. - wyglądał na nieco posępnego, jednak ciężko coś wywnioskować z jego twarzy.
Nastąpiła cisza, nie była ona niezręczna, można nawet rzec, że przyjemna. Postanowiłem ją jednak przerwać, ponieważ pomiędzy nami jest wiele nie wypowiedzianych dotychczas słów. Odnośnie sprawy.
- Masz już jakieś teorie? - zapytałem.
- W związku z sprawą? - kiwnąłem głową potwierdzając, że to miałem na myśli. - Owszem, dwie. Cztery już skreśliłem.
- Opowiesz? - dopytałem z dociekliwym uśmiechem.
Mojemu współlokatorów oczy zalśniły znaną mi iskrą. Poprawił się na fotelu i zaczął:
- Najpierw uwzględniłem kilka faktów związanych z samym zjawiskiem. Sadz na podłodze i w niewielkiej ilości na suficie, jak sam zauważyłeś. Pozostały dwie dolne kończyny czy też nienaruszona reszta mebli, to ewidentnie wyklucza podpalenie. Żeby spalić człowieka to samego popiołu, jak w przypadku kremacji, potrzeba nagrzanego pieca do 900°C gdzie proces trwa od sześćdziesięciu do siedemdziesięciu minut. Tutaj mamy do czynienia z zapaleniem się ciała, które nastąpiło w temperaturze pokojowej i trwało zaledwie kilka minut. Zdajesz sobie sprawę jaką temperaturę musiał osiągnąć ogień? Przy czym nie naruszył nic innego! To nie jest w żaden sposób normalne przy zwyczajnym ogniu! Z czego ten ogień nie należy do pospolitego, bierze się z wnętrza człowieka i jest w niebieskim odcieniu... Można by to uznać za kolejny niewyjaśniony przypadek samozapalenia człowieka, co w ostatnich latach zdarza się coraz częściej. Moglibyśmy to zostawić, sprawa nie dla nas, łatwo się wrobić.
Przerwał kiedy podano mi moje pierożki. Rzuciłem krótkie dziękuję w stronę kelnera. Po jego odejściu wróciłem wzrokiem do przyjaciela oczekując kontynuacji.
- Nic nie wskazuje na przestępstwo jednak to nie musi od razu oznaczać, że nim nie jest. Mordercę będzie ciężko znaleźć i zapewne równie ciężko oskarżyć o zbrodnie, gdyż nie ma czystych dowodów. Jak na razie. Nie daje gwarancji, że będziemy je mieli. Możemy mieć pewność i świadomość, jednak policja potrzebuje dowodów namacalnych. Ale przejdźmy do naszej ofiary, Hercules Mulligan. Czarnoskóry dobrze zbudowany czterdziestko trzy latek. Na co dzień krawiec, jak i również tajny agent Scotland Yardu. Niedawno zmieniał mieszkanie. Pracując jako agent sporo zarabia, dlaczego więc zakupił kawalerkę należącą wcześniej do jakieś starej wdowy z kotami? Krył się? Zapewne. Przed kim? Wróć. Agent. Co nam mówi ten zawód? Dowiaduje się wielu rzeczy. Wielu rzeczy, które jego pracodawca chce widzieć, jednak osoba od której może się ich dowiedzieć nie chce ich wyjaśnić. Coś przekręcam. Nie słuchaj mnie. - sam nie wiedziałem czy opowiada o swoich domysłach mi, a może jednak samemu sobie. - Tak! Osoba, od której może zdobyć informacje nie może ich ujawnić, ponieważ kryje swojego pracodawcę! Każdy ma pracodawce. Siła wyższa, która ma kontrole. Kiedy ktoś dowie się czegoś co szkodzi twojemu szefowi, w tym i tobie, najlepiej te osobę zniwelować! Tak mogło być w przypadku Herculesa. Nie posiadał wielu znajomych, o czym świadczy jego kuchnia. Sam brak bliższych znajomości wyklucza nam wrogów, ponieważ większość z nich nabywa się z przyjaźni. Poza tym wróg, który był kiedyś przyjacielem zawahałby się przy takiej decyzji, wiesz... sentyment. Także osoba napotkana w drodze do celu musiała wyrządzić w nieopisany sposób krzywdę, z powodu informacji jakie zawierał umysł krawca. Osoba z którą się nie znał, nie dzielił żadnych relacji. Osoba, której pracodawca miał wielką tajemnice.
- Nieludzkie. - powiedziałem z ustami pełnymi chińskich pierożków.
- Lepiej zachwycaj się jedzeniem, nie mną. - rzucił niedbale detektyw wyrwany z monologu.
- Skąd wiesz czy właśnie o nim nie mówiłem. - odgryzłem się.
- Daj jednego. - bez mojej zgody szybko odebrał mi mojego pieroga.
- Mówiłeś, że nie jesteś głodny! Że jedzenie spowalnia ci umysł! - przypomniałem z urazą.
- Życie jest nieprzewidywalne, sytuacja się zmienia, a wraz z nią trzeba się nauczyć szybkich zmian poglądów. - wyjaśnił mi. - Tak więc, teraz jestem głodny, a mój umysł i tak działa bez szwanku tym samym mogę sobie pozwolić coś zjeść. - z mojego talerza zniknął kolejny pierożek.
Przesunąłem naczynie bliżej siebie, odsuwając je od przyjaciela.
- Ej, stop! Zamów sobie takie same! - zaproponowałem broniąc mojego dania.
- Po co skoro mam twoje. - wzruszył ramionami.
Zmarszczyłem brwi przyglądając się, jak Hamilton wcina moje jedzenie. Westchnąłem ciężko przesuwając miskę na drugą, jego stronę stolika.
- Jedz. - nakazałem. Nie spodziewałem się, że weźmie moje słowa na poważnie. Sam byłem w miarę najedzony, nie potrzebowałem więcej. Mój przyjaciel mało jada, czym tylko mnie zamartwia, widząc jego jedzącego coś ze smakiem to powód do dumy. Jakby jeszcze spał przez odpowiednią liczbę godzin w odpowiednim czasie życie stałoby się prostsze.
- Wracając do tematu, jak dokonano zbrodni? - zapytał sam siebie, kiedy z talerz był już pusty. - Odpowiedz wydaje się być prosta, ale dalej nie mam jej pewnej. Więc z spekulacji jakie czytałem o tym co powoduje to zjawisko najbardziej w pamięci utknęła mi teoria Johna Heymera, jak wiemy w organizmie występuje wiele reakcji, na które wpływu nie mamy. Według Heymera w pewnej reakcji łańcuchowej uwalnia się w organizmie tlen i wodór, co prowadzi do ogromnej eksplozji w mitochondrium. W tym przypadku oba składniki musiałyby występować w komórce w postaci gazu.
- Co jest sprzeczne z podstawową wiedzą naukową. - wtrąciłem się, no co przyjaciel dumnie przytaknął głową potwierdzając moje słowa.
- Tak, teoria błędna. Nikt dotychczas nie znalazł odpowiedzi co do samozapalenia. Czy to czysty fosfor wchodzi w reakcje z tlenem czy wynika to z wyładowań elektrostatycznych człowieka. Zbyt dużo niewiadomych. Kto wie skąd niespodziewanie uwalniamy niebieski ogień pożerający nas od środka wprawiając nas w trans i zabijając w ciągu kilku minut. Ale...Może ktoś potrafił stworzyć upodabniająca wybuchową reakcje łańcuchową. Ktoś mógł wprowadzić do organizmu Mulligana obcą substancje, która w połączeniu z inną dała podobne skutki w postaci pożerającego ognia.
- Ciekawie myślisz. Jednak nie byłbym ufny twoim słowom. Jak ktoś wprowadziłby obcą substancje do ciała tego agenta bez jego świadomości.
- A tak. - detektyw postawił na stole butelkę soku pomarańczowego wypitego w połowie.
- Skąd ty to? Cały czas to miałeś przy sobie? Ty masz jakieś strasznie głębokie te kieszenie. - zauważyłem.
- Po prostu patrzysz, ale nie widzisz. - mruknął.
- Czekaj... czyli ukradłeś to z miejsca zbrodni? - wskazałem na butelkę a mój współlokator potwierdzająco kiwnął głowa. - Nie możesz tak robić.
- Masz racje nie mogę. - ze smętniał na twarzy. - A nie, zaraz. Jestem Alexander Hamilton oczywiście, że mogę. - odparł entuzjastycznie.
- Jak ja z tobą żyje? - mruknąłem pod nosem.
- Zapewne się nie nudzisz. - ozdobił twarz uśmiechem. - Zapłać i idziemy, póki Eliza Schuyler jeszcze jest w laboratorium.
*
Czas leci nieubłaganie szybko, gdy potrzebujesz go jak najwięcej. Zbliżała się pierwsza, kiedy podjechaliśmy pod szpitalem św. Bartłomieja, przy ulicach Giltspur Street i West Smithfield. Aktualnie mój przyjaciel wraz z Elizą Schuyler siedzą w sali laboratoryjnej i prowadzą badania nad zawartością soku pomarańczowego, którego nie powinni mieć, a ja przygotowuje kawę dla naszej trójki.
Wszedłem do pomieszczenia otwierając drzwi za pomocą siły barka, ze względu na zajęte ręce. Hamilton oderwał na moment wzrok od mikroskopu, zerkając na mnie. W sterylnym laboratorium wszystko lśniło, znalazłem wolne miejsce na jednym z blatów i ustawiłem na nim trzy kubki.
- Więc czarna dla ciebie. - położyłem jedno naczynie z gorącą cieczą obok przyjaciela. - A mrożona dla panny Schuyler. - z grzecznością podałem kubek czarnowłosej kobiecie na co ta uśmiechnęła się dodając sobie uroku. Zostając z ostatnim swoim kubkiem pociągnąłem łyk błogiego napoju, mimo wszystko brytyjska herbata zajmuje pierwsze miejsce w moim sercu.
- Jak idzie sprawa? - zapytała, raczej Hamiltona, niska kobieta podchodząc bliżej.
- Nie pytaj mnie o to teraz, na tym etapie śledztwa. - mruknął.
Widząc, że mój współlokator nie ma więcej do powiedzenia, a Eliza wyglądała na nieco przygnębioną jego brakiem uwagi, przewróciłem oczami. Chcąc uniknąć niekomfortowej ciszy, dodałem za przyjaciela:
- Jest dość ciekawie, niespotykane zjawisko, które równie dobrze może być morderstwem, jeśli się trzymać teorii Alexandra. - poprawiłem opadające mi na twarz kręcone włosy za ucho.
Dziewczyna przyglądała się skupionej twarzy Hamiltona o ciemnej karnacji. Trzeba być ślepym, aby nie zauważyć tego jak młoda kobieta emituje miłością za każdym razem, gdy spotka mojego przyjaciela. Alexander jednak nie jest ślepy, sam często powtarza mi „patrzysz, ale nie widzisz", gdyż on sam w tym wypadku powinien przemyśleć swoje słowa.
- Co się stało dokładniej? - dopytywała, z wzrokiem wbitym w detektywa. Sam podszedłem do niego obserwować jego poczynania. Szturchnąłem lekko ramie Alexandra, aby odpowiedział młodej damie.
- Mężczyzna spłonął w własnym mieszkaniu, nic po za podłogą nie zostało naruszone. - mruknął.
- Jak to możliwe? - drążyła temat.
- Samozapłon człowieka. - wyjaśniłem krótko.
- Lub dobrze zaplanowane morderstwo. - dodał brunet.
- Wydaje się być skomplikowane. - stwierdziła Eliza.
- Pij tę kawę, bo ci wystygnie. - mruknąłem do ucha Hamiltona. - Tak, można tak skomentować tę sprawę. - odpowiedziałem kobiecie z uśmiechem.
- Nic! - Alexander ze złością uderzył pięścią w blat, tym samym sprawiając, że napój w kubku wylał się nieznacznie. - Nic tu do cholery nie ma! - niecierpliwie, zaczął chodzić po sali mrucząc coś pod nosem.
Zerknąłem na rozlaną kawę mrucząc ciche „świetnie".
- Eliza - dziewczyna słysząc swoje imię odwróciła wzrok od niepanującego nad emocjami detektywa. - mogła byś podać mi jakaś ścierkę?
- Oh, oczywiście. Poczekaj chwilkę. - schyliła się wyciągając z dolnej szafki kawałek wchłonnego materiału. Podeszła do mnie podając go. - Proszę.
- Dziękuję. - starłem ciemnobrązową ciecz z mebla. Zerknąłem na Alexandra, który dalej spacerował w jedna i drugą gadająca sam z sobą.
- Wyjrzyj poza ramy, wyjrzyj poza ramy, wyjrzyj poza ramy. - powtarzał w nieskończoność.
- Myślisz, że długo to potrwa? - spytała mnie Schuyler.
- Mam nadzieje, że nie. - parsknąłem. - Wyjrzyj w końcu poza te ramy! - krzyknąłem w stronę przyjaciela ze śmiechem.
- Mam! - oznajmił cały w skowronkach i entuzjastycznie podbiegł do mnie. - Daj mi swój telefon! - rozkazał, będąc niebezpiecznie blisko swoją twarzą mojej.
- Wow, co się dzieje. - podrapałem się nerwowo po karku. - Nie możesz użyć swojego?
- Został w lodowce! - włożył swoją dłoń do kieszeni moich spodni i jednym ruchem wyciągnął mój stary, poniszczony telefon. Odsunął się i po odblokowaniu hasła, które nie wiem skąd znał, zaczął pisać do kogoś SMSa.
Cały czerwony na twarzy starałem się ochłonąć, niespodziewana bliskość bywa stresująca.
- W lodówce? - zapytała samą siebie Elizabeth.
- Długa historia. - wyjaśnił w skrócie Hamilton, wracając do poważniejszej miny. Widziałem, jednak jak cały czas przygryza wargę nie chcąc dać po sobie poznać, że w środku cieszy się jak dziecko.
- Dokładniej, nasz kochany detektyw-konsulant nie wie gdzie trzyma się takie rzeczy. - wytłumaczyłem, spotykając się z zabójczym spojrzeniem przyjaciela.
- Za to wiem gdzie ty trzymasz swój. - przerzucał moja komórkę z ręki do ręki. - A ta informacja jak widzisz jest przydatna. - z każdym krokiem był coraz bliżej, aż w końcu staliśmy twarzą w twarz, tak jak wcześniej dzieliły nas milimetry. Uśmiechnął się zadziornie łapiąc mnie za dłoń i kładąc na niej urządzenie. - Trzymaj. - odwrócił się szybko na pięcie. Powolnym krokiem zmierzał w kierunku okna. - Piękny ten nasz Londyn, prawda Elizabeth? - zerknął za ramienia na naszą dwójkę, a dokładnie stojąc obok mnie piękna kobietę.
Bez problemu dostrzegłem jak kobiecie o bladej cerze z zaróżowionymi policzkami na dźwięk własnego imienia wypowiedzianego przez ukochanego serce prawie wyrwało się z klatki piersiowej i trzepotało jak zamknięty w niewoli ptak pragnący wolności.
- Oczywiście, jak zawsze. - przyznała nieśmiało jąkając się. - Znaczy nie raz cała ta fala zanieczyszczeń niszczy widok, jednak taki urok tego miasta. - nie musiałem długo czekać, a już widziałem jak stała ramie w ramie z Hamiltonem i uśmiechała się słodko w jego kierunku.
Stałem tak sam trzy metry dalej nieco zszokowany. Co jak co nie spodziewałem się po Hamiltonie takiej wrażliwości na piękno i oglądania z zachwytem widoków za oknem, jeszcze bardziej zdziwiła mnie to w miarę romantyczne zajście do jakiego doszło pomiędzy nim, a panną Schuyler. Zawsze wydawało mi się to jednostronne.
- Ja... Może pójdę odnieść te kubki, rozumiecie. - starałem się wymigać z przebywania w jednym pokoju z tą dwójką, gdy w powietrzu unosiła się taka, a nie inna relacja. - Alex, Alexander - poprawiłem się. - będziesz pić tę kawę?
- Nie mam ochoty. - mruknął, przerywając tym samym rozmowę z Elizą na temat najpiękniejszych dzielnic w Londynie, jednak zaraz kontynuował temat.
- Jasne...- mruknąłem sam do siebie. Wziąłem ze sobą wszystkie kubki i za pomocą łokcia starałem się otworzyć drzwi.
Z głuchym trzaskiem zamknąłem za sobą wejście zostawiając moich przyjaciół samych.
*
Zmyłem brud z naczyń i pozostawiłem do wyschnięcia. Niewiele myśląc opuściłem pomieszczenie wracając do laboratorium. Wchodząc nie zwróciłem na siebie za dużo uwagi. W przeciwieństwie do Georga Washingtona, który wszedł, a dokładniej wleciał, chwile po mnie. Mężczyzna miał chyba jakąś tendencje do wpadania z impetem. Wszyscy instynktownie zwrócili wzrok w jego stronę.
- Mam! - oznajmił z dumą podnosząc wyżej, trzymaną w dłoni niedużą przenośną lodówkę.
- Nareszcie! - wykrzyczał z zapałem brunet, w podskokach zmierzając w stronę inspektora. Więc to z nim pisał.
- Wiesz, że nie mogę robić dla ciebie wszystkiego. - oznajmił wyłysiały mężczyzna z poważnym tonem. - To był ostatni raz kiedy mnie o coś takiego prosisz. To nie jest moja sprawa. Jeszcze Jefferson mnie zabije.
- Widzisz tę minę? - Hamilton zrobił nieokreślony ruch wokół swojego kształtu twarzy. - Oznacza „Nie obchodzi mnie to" - chwycił w dłonie rączkę do trzymania lodówki podróżnej.
- To twój normalny wyraz twarzy. - zauważył Washington.
- Wyciągnij z tego wnioski. - nakazał z złośliwością w głosie. Położył pudło na blacie i otworzył ostrożnie. - Powiedz mi Greg, czy Hercules często pił mrożone napoje?
- Nigdy na to nie zwracałem uwagi, nie spotykaliśmy się też jakoś szczególnie często. - Georg zamyślił się na krótki czas. - Oh, pamiętam, że za każdym razem proponował mi mrożoną herbatę, a jego głos był dosyć ochrypnięty, może to wskazywać na dużą ilość spożywania napoi mrożonych, jednak nie mnie to widzieć. - wzruszył ramionami. - To przecież nieistotne.
- Dla wielkiego umysłu nic nie jest nieistotne. - oznajmił sentencjonalnie Hamilton. - Masz za wysokie mniemanie o sobie Washington.
Alexander wyciągnął z przenośnej lodówki foremki do robienia kostek lodów, które od razu podłożył pod palnik. Ze zdziwieniem przyglądałem się jego poczynaniom.
- Co ty robisz? - spytałem.
- Czekam. - odpowiedział.
- Tak to widzę, może trochę dokładniej.
- Sprowadzam wodę z ciała stałego do ciekłego! Cholera, Laurens! Odmrażam lód, czy to tak ciężko zauważyć!? - tłumaczył nabuzowany.
Uciekłem wzrokiem w inne miejsce, mimiką twarzy parodiowałem przyjaciela, przez co Georg musiał tłumić chichot.
Washington pozostał z nami na sali i czekaliśmy w ciszy na werdykt Hamiltona. Leciały sekundy, mijały minuty. Po kolejnych minutach w laboratorium rozbrzmiało ciche:
- Jest.
Zerknąłem na detektywa. Na jego twarzy nie zauważyłem jednak, żadnego triumfu czy satysfakcji. Spojrzałem po swoich towarzyszy, którzy z podejrzliwym wzrokiem starali się wywnioskować coś więcej. Nie dane było komukolwiek dowiedzieć się więcej w tej sprawie, wszystko pozostało zamknięte w tym pięknym umyśle. Przynajmniej na najbliższy czas.
- Laurens musimy iść. - rzucił w moją stronę.
Uśmiechnąłem się z aprobatą i wyprostowanemu się wstając z krzesła.
- Ale zaraz! Tak po prostu idziecie? - zatrzymał nas w połowie drogi do drzwi Georg. - Nie rozumiem. Karzesz mi przywieść tu coś nielegalnie, teraz olewając wszystkich wychodzisz bez wyjaśnień! Co ja mam z tym zrobić? - wpatrywał się w nas z zdezorientowaną miną.
Chciałem mu jakoś grzecznie odpowiedzieć, jednak sam nie znałem odpowiedzi na żadne z pytań.
- Na Jowisza, Graham! Ty nieodpowiedzialny policjancie! Czy też palancie! Nie wiesz, że nie można robić takich rzeczy! - wykrzykiwał teatralnie Alexander, wprawiając Washingtona w zdziwienie. - Rusz tą swoją łysą pałą czasem! Za żadne skarby nie pij tej roztopionej wody! Chyba, że chcesz wyglądać jakbyś wrócił z urlopu na słońcu. Nie mamy czasu na rozmowę, musimy się przyszykować na imprezę.
Tymi słowami pożegnaliśmy Elizę wraz z niepojmującym tego co się właśnie stało Georgem. Sam utożsamiałem się z inspektorem z wydziału śledczego a na mojej twarzy malowało się zdziwienie. Utrzymywałem ciszę pomiędzy mną, a Alexanderem do czasu póki nie wsiadaliśmy do taksówki, wtedy nie mogłem już powstrzymać mojej ciekawskiej natury, a słowa tworzące pytania same wyrywały się spod kontroli. Ostatecznie kiedy rozchyliłem usta, aby zadać pierwsze pytanie wyszło coś na miarę tego:
- Co?
- Co co? - dopytał zbity z tropu.
- Co co to tamto. - starałem się wyjaśniać czując jak wszystkie słowa i ich synonimy magicznie wypadły mi z głowy.
- A... to co. - cóż, za szczęście mieć za przyjaciela mistrza dedukcji. - Od czego zacząć?
- Od początku. - wyjaśniłem.
- Skoro tak...- westchnął ciężko. - Jak ci wiadomo moją pierwszą myślą był sok. Dlaczego? Szklanka z resztą soku pomarańczowego stała na jednej z szafek. Ślady były dość świeże, więc musiał to być ostatni napój spożywany przez ofiarę samozapłonu. Zabójcy musiało zależeć na zamordowaniu w jak najszybszym czasie i sprawić jak najlepsze wrażenie ze zbrodnia jakiej się dokonał nie była jego sprawką, a nieszczęśliwego przypadku, który rzadko spotykany wydaje się być wiarygodny. Tak więc morderca lub ktoś z kim pracuje za pomocą swoich wiadomości na temat nauk ścisłych stworzył właśnie nieznaną do tych czas reakcje zapalną. Przeczuwałem, że mogłaby zostać ona wprowadzona do soku pomarańczowego, jedyny napój który był w lodówce agenta. Wiadomo, poczułby pragnienie i bez zastanowienia nalałby do szklanki soku. Zabójca musiał mieć duże mniemanie o sobie myśląc że uda mu się uniknąć konsekwencji, a policja nie zauważy śladów. I miał racje, bo nie zauważyła. Co za szczęście że Londyn ma naszą dwójkę, czyż nie Laurens?
- Tak, jednak... - starałem się uzgodnić w głowie o co mam zamiar najpierw zapytać. - Hercules nie posiadał szczególnie długotrwałych bliskich relacji, jak sam mówiłeś, więc kim był morderca? Co robił w mieszkaniu? Jak się do niego dostał? To jak w końcu z tym sokiem, w którym nic nie ma? - chociaż na ostatnie pytanie już chyba miałem odpowiedz wolałem się upewnić.
- Ciekawe prawda? Tak więc moja hipoteza jest następująca. - poprawił się na siedzisku, aby mieć lepszy widok na moją piegowatą pożądającą odpowiedzi twarz, kiedy będzie tłumaczył swoje odkryciach. - Nie jestem pewny czy jak będę opowiadać będzie to miało tyle sensu co w mojej przepełnionej milionami myśli głowie, ale postaram się. Morderca zostawił po sobie ślady podeszwy, ledwo widoczne. Dbał o to, aby nie zostały żadne pozostałości po jego odwiedzinach. Mimo, iż ludzie od Scotland Yardu to ameby umysłowe i nie zauważają najważniejszych dowodów przy czym je niszczą, można było dostrzec początek odcisków butów wychodzące od strony balkonu, które pokrywała grubsza warstwa kurzu porównując z innymi, wiec były tu wcześniej. Zresztą było już ciężko cokolwiek odczytać. Wiemy dzięki temu już ile wzrostu miał oprawca, jakiej był budowy ciała oraz możemy podejrzewać wiek.
- Na jakiej podstawie? Śladów butów? - spytałem skwapliwie.
- Tak, w większości przypadków wzrost człowieka możemy określić na podstawie długości jego kroków. Oblicza się to bardzo prosto jednak nie będę cię tu teraz zanudzał tymi cyframi. Jednoznacznie mogę stwierdzić ze poszukiwany przez nas... mężczyzna ma około metr siedemdziesiąt pięć. Co do budowy ciała, możemy wykreślić otyłość czy też niedożywienie. Był zdrowy, silny, dumnie postawiony i zwinny.
- Nie każdy dalby radę wspiąć się na balkon znajdujący się na drugim pietrze. -zauważyłem.
- Otóż to, chociaż wykreślam teorie, że się na niego wspiął. Wychodząc na balkon i wychylając się za obręcz nie mogłem dostrzec żadnych śladów, ani butów ani tez pozostałości po jakimkolwiek sprzęcie do wspinania się, mam przeczucie, że wszedł na dach i z niego stopniowo skakał po tarasach na ten odpowiedni. Co nie zmienia faktu, że do tego potrzeba sporej siły w rękach i nogach oraz stawiania pewnych kroków. Wykreślam przy tym podeszły wiek. Czterdziestolatkowi również strzelałby już kręgosłup. Daje tak maks trzydzieści lat.
Westchnąłem rozmarzony obserwując mojego współpracownika, który z przymkniętymi powiekami analizował coś w swojej głowie. Nie umknęło to jego uwadze i natychmiastowo zapytał:
- Coś nie tak? - otworzył oczy ukazując przy tym wyraziście brązowe tęczówki które w promieniach dziennego światła sprawiały wrażenie jaśniejszych, a odgrywany przez nie ruch można było porównać do jednej z tych tajemniczo przerażających burz piaskowych w Afganistanie.
- Tak, znaczy nie. - poprawiłem się zagubiony w własnych słowach. - Po prostu twój umysł, za każdym razem jest tak zadziwiający!
- Też byś do tego doszedł. - mruknął.
- Skądże! - zaprzeczyłem. - Nie ważne ile miałbym czasu nie zweryfikowałbym, chociażby połowy tego ile ty wyciągu całego dnia. Mimo, że czytałem dziś wzmiankę o samozapłonie nie przyszło mi to do głowy! Dopiero po twoim upomnieniu. Masz wyróżniający cię z tłumu inteligent, tylko pozazdrościć, jak i twojego kreatywnego myślenia. Nigdy nie spotkałem nikogo takiego przed tobą. Jesteś... To jest po prostu wspaniałe. - podsumowałem ostatecznie.
Moje szczerze wypowiedziane z powagą słowa, musiały odmrozić serce Alexandra, gdyż zauważyłem jak jego twarz została ozdobiona rumieńcem. Usatysfakcjonowany uśmiechałem się dumnie pod nosem.
- Wracając. - speszony nie wiedział jak się zachować. - Mężczyzna nie dodał wybuchającej mieszanki do soku, w końcu nie miał pewności czy to po niego sięgnie krawiec. Za to wymieszał ją z wodą, którą wlał do foremek na lód, w takim stanie liczebnym jak wcześniej i oczywiście wstawił do zamrażarki. Mulligan uwielbiał mrożone napoje, więc bezmyślnie dopuścił do swojej śmierci, ale rzecz jasna nie można go obwiniać. Zwyczajna niewiedza, kto by się spodziewał. Spójrz na to jeszcze raz, Hercules nie posiadał wielkiego grona znajomych. Ludzie w pracy byli jedynymi, z którymi rozmawiał gdzieś w przelocie bez nawiązywania silniejszych więzi. Nikt nie zwracał uwagi na to, że jakiś gościu z tła dawał dużo kostek lodu do czegokolwiek co pił. Ktoś jednak musiał, ale kto?
- Nie mam pojęcia. - przyznałem.
- Ja jednak mam. - wyciągnął z kieszeni płaszcza identyfikator. - Plakietka ochroniarza w clubie FIRE kilka ulic dalej, którym nie był.
- To już nie jest śmieszne Alexander. Co jeszcze ukradłeś z tego miejsca zbrodni? - zapytałem sędziwie.
- Ciebie. - uśmiechnął się półgębkiem. - To dla sprawy John.- wytłumaczył. - Podrabiana plakietka, którą miał wepchaną jako zakładkę do jednej z ostatnio czytanych książek, musiał używać nie dawno do sprawy. - badał przedmiot z każdej strony. - Używana kilkakrotnie. Daje alkoholem. - skrzywił się. - Jednak on nie pił musiał zachować trzeźwość, aby stwarzać pozory, poza tym był w trakcie zdobywania informacji. Jeśli nie spożywał nic procentowego dlaczego można wyczuć taką, a nie inną won? Proste. Siedział koło baru. Dla zbicia czasu często popijał wodę...z lodem. Barman... Hercules niejednokrotnie tam przychodził i za każdym razem jego miejscem głównym był bar. Zamawiał jedyny bezalkoholowy trunek z dużą ilością lodu. Może się wydawać ze ludzie z obsługi na następny dzień zapominają o naszych twarzach i preferencjach, jednak tak nie jest, szczególnie kiedy człowiek za ladą kryje nie swoje tajemnice i jest wiecznie czujny. Wiedział, że pseudo ochroniarz nie chodził tam bez powodu. Wiedział tez, że już coś wie. Nie mógł dopuścić do wydania swojego pracodawcy. To on jest mordercą. - uznał przekonany.
- I co teraz robimy? -dopytałem przecierając czoło rekom. - Teraz jak mi o tym mówisz wszystko wydaje się takie oczywiste.
- Idziemy na imprezę. Otwarte mają od dziesiątej w nocy do piątej rano. Aktualnie jest... po trzeciej. - zerknął na zegarek.
- Mamy sporo czasu.
- Wolny czas zawsze jest dobry. -mruknął. - pod wieczór się przyszykujemy.
Minęło tylko kilka minut ciszy pomiędzy nami a taksówka zatrzymał się. Zajrzeliśmy za szybę. Staliśmy już pod naszą kamienicą. Zapłaciłem kierowcy należną sumę i grzecznie się żegnając opuściłem samochód zaraz po moim przyjacielu.
Otworzyliśmy drzwi cicho wchodząc do środka. W połowie drogi po schodach zacząłem dyskutować z przyjacielem o tym co za piękny zapach unosi się w powietrzu. Mieliśmy już wejść do salonu, gdy nagle dłoń Hamiltona znalazła się na mojej klatce piersiowej zatrzymując mnie.
- Mamy gościa. - poinformował mnie szeptem. - A ty masz chyba arytmie serca, John. - dodał.
Nieco speszony odsunąłem jego dłoń od siebie, niekomfortowa atmosfera szybko się rozpłynęła, gdy Alexander nogą uderzył w niedomknięte drzwi i z przytupem wpadł do środka, a za nim ja nie pojmujący sytuacji, do czasu.
- Aaron! - wykrzyczał z nieszczerą radością. - Panie Laf, dlaczego pan nie zawiadomił nas, że mamy gościa! - krzyknął w stronę otwartych drzwi.
- Gościa?! Poczekajcie chłopcy zaraz wam przyniosę świeżo upieczonej szarlotki! - usłyszeliśmy z dołu.
Spojrzeliśmy po sobie z młodszym Hamiltonem.
- Mówiłem, że to szarlotka. - dumnie wypiąłem pierś czując, że góruje nad przyjacielem, jeśli chodzi o wiedzę odnoście ciast.
- Dla Aarona większy kawałek! - dodał mój towarzysz z śmiechem. - Pewnie nic nie jadłeś w tej ryżolandii.
- Alex...
- Alexander. - poprawił go.
- Zawsze byłeś mały, głupiutki Lexi. - uśmiechnął się smutno czarnoskóry mężczyzna siedzący na moim fotelu z gazetą. - Zachowuj się poważniej. Nie wypada być tak nadpobudliwym w takim wieku.
- Zawsze jestem spokojny i opanowany. - zagwarantował.
Otworzyłem szerzej oczy nie dowierzając w to co powiedział. Skrywałem śmiech, jednak nie wyszło mi to przekonująco w pokoju z samymi nadludźmi, którzy odwracając się w moją stronę od razu zauważyli moje rozbawienie.
Czego ciężko nie było zauważyć, nawet Jefferson dałby radę.
- John! - rzekł z wyrzutem mój Hamilton.
- Przepraszam. - rzuciłem wydając krótki śmiech.
- Nawet twój normalny przyjaciel nie zgadza się co do twoich słów braciszku. - uśmiechnął się kpiąco.
Alexander zasiadł na przeciwko swojego przyrodniego brata.
- Mój normalny przyjaciel ma imię, które powinieneś znać. John, John Laurens. Były lekarz wojskowy John Laurens. - ton z jakim to wypowiedział spowodował u mnie gęsią skórkę. - Przy okazji wcale nie jest taki do końca normalny. - zdziwiony spojrzałem na niego i widniejący na jego twarzy figlarny uśmiech. Przygryzłem wargę, aby po raz kolejny mnie nie rozszyfrowali.
- Tylko przyjaciel? - zerknął zza gazety unosząc jedną brew do góry.
- Najlepszy przyjaciel. - poprawił z wymuszenia.
- Na pewno? - zmierzył mnie swoim badawczym wzrokiem.
- Nie patrz tak na Johna. - rozkazał. - I tak, na pewno. Nie wiem w jakim kierunku zmierzasz, a nawet jak wiem to nie chcę nawet tego tu teraz słyszeć. Po co tu przylazłeś? - parsknął.
- Zobaczyć się z ukochanym braciszkiem. - mruknął wracając do czytania. - I pogratulować nie rozwiązanej sprawy, długo wam idzie.
- Oh, jesteś najgorszy Burr. - usłyszałem za sobą jęk starca. W drzwiach stał gospodarz trzymający w dłoniach tacę z kawałkami jabłkowego ciasta. - Zimny i obojętny dla własnej rodziny. Mógłbyś nie raz wykazać uczucia. Mogę cię oskarżyć o włamanie, ty gadzie. - Burr-Hamilton zachował zimny wzrok wbity w treść prasy, ja jednak z moim przyjacielem wymienialiśmy się spojrzeniami stosując komunikacje werbalną. Ciemnoskóry wszedł w głąb pokoju i postawił na stole tacę z jedzenia, przez które aż ślinka ciekła. - Proszę chłopcy, częstujecie się. - równo sięgnęliśmy po talerzyki.
- Może pan jeszcze zrobić herbaty! - zawołał za Francuzem mój współlokator.
- Nie jestem służącym! - dostaliśmy w odpowiedzi, chwile później słyszeliśmy już kroki po schodach.
- Raz...Dwa...Trzy... - wspólnie z Alexandrem zaczęliśmy odliczać.
- Z mlekiem? - usłyszeliśmy z piętra.
- Tak! Trzy! - zawołał Hamilton zerkając na starszego brata. - Jednak dwie! - poprawił się. Wrócił wzrokiem do zaczytanego krótko ściętego mężczyzny. - Sprawa nam się dłuży, ponieważ perfekcja wymaga czasu. Poza tym oczekujemy na dziesiątą. - mruknął znudzony opierając głowę na otwartej dłoni.
- Rozwiązaliście coś w ciągu tych kilku dni bez mojej obecności? - zapytał beznamiętnie.
- Chris nie spisał ci raportu? - zapytał podnosząc jedną brew i uśmiechając się złośliwie.
- Kto? - dopytał wcinając ciasto.
- Washington do cholery. - wytłumaczył.
- Oczywiście, że je dostaje. - westchnął. - Chciałem to jednak usłyszeć od ciebie.
- Byłem zajęty. - zapewnił.
- Czy to prawda panie Laurens? - równo zerknęli w moją stronę.
- Jeżeli częste siedzenie w kuchni, obserwując moje poczynania i nienarzekanie przy tym można nazwać zajętym czasem, to tak był zajęty. - powiedziałem delektując się kolejnym kawałkiem szarlotki.
- Wnikliwe obserwacje? - mruknął w stronę Alexandra.
- Jak zakrztusisz się tą szarlotką obiecuje, że całkowitym przypadkiem zapomnę o podstawowych zabiegach resuscytacji. - dogryzł szturchając stopą nogę starszego Hamiltona.
- John, słońce. Możesz wziąć ode mnie te filiżanki? Siostra do mnie dzwoni muszę lecieć odebrać. - zajrzałem przez szeroko otwarte drzwi. W połowie schodów stał pan Lafayette z moja i Alexandra herbatą. W oka mgnieniu podszedłem do niego i odebrałem porcelanowe naczynia. Uśmiechnąłem się w stronę troskliwego człowieka, po czym ostrożnie wróciłem do salonu. Mężczyźni nie siedzieli już w fotelach, a stali dumnie wyprostowani naprzeciw siebie oczekując czegoś.
- Nie uważaj się za najmądrzejszego w tym pokoju. - rzucił zjadliwie. - Chyba powinienem już was opuścić. - oznajmił Aaron, zerknął na zegarek. - Ewidentnie czas na mnie.
- Nie zaprzeczam. - odparł z pogardą mój współlokator. - Idź broń Anglii. III Wojna Światowa jest zbędna, same straty w gospodarce.
Ostatni raz spojrzeli po sobie po czym Aaron zmierzając w stronę wyjścia, które zagradzałem przystanął przede mną i ściszonym tonem powiedział:
- Uważaj na niego. Jesteś lekarzem masz obowiązek udzielić mi pomocy jeśli zdąży się taka potrzeba. - nie mówiąc wiele ominął mnie i dostojnym krokiem zeszedł z schodów.
Spojrzałem po pomieszczeniu. Alexander wyglądał za okno zapewne obserwując drogę brata.
- Zupełna strata czasu. - naburmuszony rzucił się na swój fotel.
- Możemy go teraz stracić na wspólnym piciu herbaty! - zaproponowałem entuzjastycznie podnosząc wyżej filiżanki.
- Kusząca propozycja. - odwzajemnił mój entuzjazm.
Po wspólnej herbacie i kilku nieszczególnie ważnych rozmowach, Hamilton zamknął się w swoim świecie. Miałem wybudzić go z transu o określonej godzinie. Zdążyłem przegadać większą część wolnego czasu z panem Lafayettem, który czuł się bardzo niekomfortowo w temacie śmierci swojego dobrego znajomego, więc zeszliśmy na przyjemniejsze kwestie. Kiedy rozmowa zeszła na tematy, których wolałem unikać szerokim łukiem, wymigałem się pójściem do sklepu. Ktoś w końcu musiał kupić te nieszczęsne bułki na jutro oraz pudełko herbaty, ponieważ nasze zapasy pomału znikają. Jak to w marketach bywa, tłumy ludzi przepychali się nawzajem niczym dzikie zwierzęta. Inni posyłają ci wrogie spojrzenia, jeszcze inni przystają przy tych sztucznych, wymuszonych uśmiechach, które sam odwzajemniam z grzeczności. Szmery, hałasy, krzyki i szepty, tak jak w wygodnym ciepłym fotelu przyjmuje je bez zmartwień, tutaj z chęcią kopnąłbym tego zapłakanego gówniaka skaczącego wkoło swojej wykończonej matki prosząc o zakup lizaka. Sam nie wierze, że właśnie pomyślałem o czymś tak nie podobnym do mojej uczuciowej osoby. Wróciłem do kamienicy z dwoma produktami, na które wiernie naczekałem się dłużej, niż Penelopa na Odyseusza. Wchodząc do kuchni, którą dzieliłem z moim współlokatorem i jego sprzętem chemicznym, odłożyłem dwie nowo zakupione rzeczy na ich miejsce. Czując jak brzuch nie daje mi spokoju otworzyłem lodówkę z intencją znalezienia w niej masła. Stało pomiędzy uchem, które zapewne mój współlokator przywiózł z kostnicy w formie prezentu od Elizy, jednak znając Hamiltona nie zdziwiłbym się gdyby to ucho należało wcześniej do Van Gogha, a telefonem zostawionym tu przez detektywa.
- Alexander! - zawołałem głośniejszym tonem. - Twój telefon tutaj jest. - zawiadomiłem wyciągając z lodówki małe urządzenie i upragnione masło. Rozkroiłem bułkę, którą zacząłem smarować zamarzniętym masłem
Zza rogu wyłoniła się zaspana postać mojego przyjaciela. Zaczesał dłonią wystające kosmyki włosów do tylu i nonszalanckim krokiem powędrował w moim kierunku. Stanął obok mnie napierając swoim ramieniem na moje przez co trochę mi ciężył, tym bardziej gdy jego ciało jak i umysł wydawał się nieprzytomny.
- Zasnąłeś? - bardziej stwierdziłem, niż spytałem.
- Możliwe...- ziewnął otwierając przy tym szeroko usta. - Z samym masłem? Nie jadasz tak. - mruknął tuż obok mojego ucha.
- Akurat wzięła mnie ochota. - wziąłem gryzą bułki. - Tez chcesz?
- Nie pogardzę.
- To sobie zrób. - oznajmiłem.
- To przeszła mi ochota. - przetarł zmęczone oczy. - Idę się wykąpać. Idź się już przebierz w coś... bardziej młodzieżowego?
Spojrzałem po sobie nie rozumiejąc uwagi przyjaciela.
- Czyli? - dopytałem.
- Pasować cię będzie koszula o ciemnozielonym odcieniu, podkreśla twój kolor oczu. Do tego czarne dżinsy. Ładnie ci w ciemnych kolorach. - uśmiechnąłem się półgębkiem słysząc tę uwagę. - Na wierzch nic nie potrzebujesz, co najwyżej kurtkę. Ani mi się wasz zakładać ten sweter z żółwiem.
- Nie zauważasz jego piękna. - burknąłem.
- W niczym nie zauważam piękna. - złapał mój podbródek i podniósł nieznacznie. - Zrób coś z tym piegami.
- Co proszę?
- Dodają twojej twarzy dziecięcego charakteru. Masz tam wyglądem przyciągać wzrok zainteresowanych tobą kobiet, a nie dziewczyn w fazie dojrzewania, jeśli już szukasz kogoś na stałe niech ta relacja będzie zdrowa i zgodna z prawem. Tam masz przy okazji szanse kogoś znaleźć.
- Oh, pieprz się. - odsunąłem się od niego przy okazji odpychając jego dłoń. - Wiesz, że miałem kompleksy odnośnie mojej piegowatej twarzy, a ty mnie jeszcze trafiasz w czuły punk. - powiedziałem z lekką urazą. - Nie będę niczego zmieniać. Idę tam nikogo szukać poza mordercą. Nie potrzebuje nikogo na tą chwile.
- Nie potrzebujesz? - zapytał, a jego oczy zalśniły nieznaną mi do tych czas iskrą.
- Nie, mam siebie i moje piegi. Ewidentnie mi starczają. - odwróciłem się pięcie i opuściłem salon zmierzając do swojej sypialni.
*
Stałem już gotowy w salonie i zerkałem na zegarek. Ubrałem się dokładnie tak jak proponował mi Alexander. Muszę przyznać, że nie wyglądałem najgorzej. Związałem swoje jasnobrązowe, zakręcone jak sprężyna włosy. Przyglądałem się sobie w ekranie telefonu, starając się uwzględnić czy moje piegi naprawdę, aż tak odejmują mi lat.
- Już dobrze wyglądasz. - usłyszałem. Podniosłem wzrok na Alexandra, który właśnie wyszedł z łazienki z ręcznikiem w dłoni którym starał się wystarczająco wysuszyć swoje prawie sięgające ramion ciemne włosy pozawijane na końcówkach. Mój współlokator sam był niczego sobie, jednak ten już ma w zwyczaju ubierać się elegancko. - Jednak czegoś brakuję. - uwzględnił podchodząc bliżej.
- Na pewno nie piegów, mam ich całą twarz.
- Ty dalej z tymi piegami. - westchnął zrezygnowany. - Nie miałem ich na myśli.
- Oh, nie przeszkadzają ci moje brzydkie piegi. - ciągnąłem dalej temat widząc zirytowanie mojego przyjaciela.
- Szlag mnie zaraz trafi. - stwierdził. - Nigdy nie powiedziałem, że są brzydkie. - pokonał szybko dzielącą nas odległość i złapał moją twarz w dłonie. Poczułem, że serce zaczęło mi pracować nieprawidłowo szybciej. - Dodają ci po prostu tej nutki słodkości. Uznajmy, że są uroczo piękne, jeśli to wolisz ode mnie usłyszeć.
- Nie dostrzegasz piękna. - powiedziałem nieco sepleniąc przez ograniczone ruchy ustami z powodu ściskającego moją twarz przyjaciela.
- Widzisz w twoich piegach dostrzegam. - gładząc kciukiem mój policzek. Odkaszlnąłem czując się trochę zmieszany. Mój przyjaciel momentalnie się ode mnie odsunął. Wygładził swoją koszule i zerknął na mnie. - Miałem na myśli pistolet, brakuje ci pistoletu.
- Już po niego idę.
Zniknąłem na krótki czas. Nie wracałem już do salonu, wiedziałem, że nie spotkam tam Alexandra. Wsadziłem ręczną broń palną do głębokiej kieszeni. Zeszedłem szybkim krokiem po schodach i opuściłem kamienice rzucając, jeszcze szybkie „wrócimy późno" w stronę pana Lafayetta.
Przed drzwiami stał mój przyjaciel najwyraźniej mnie oczekując.
- Pamiętaj, szukamy dobrze zbudowanego mężczyzny w młodym wieku nie przekraczającego trzydziestki, będącego podobnego wzrostu do mojego.
- To prawie nierealne, takich ludzi będzie pełno. - zauważyłem.
- Z cech charakterystycznych: trzęsące się dłonie, leworęczność, czarne włosy i rzecz jasna jest baristą.
- Mam ochotę powiedzieć niesamowite, ale to już chyba za wiele razy jak na jeden dzień.
- Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. - mruknął.
- Dalej nie mówisz nic Washingtonowi? - zapytałem.
- Na razie nie, nie ma takiej potrzeby, zrobią niepotrzebny bałagan, podczas którego nasz zabójca ucieknie bez przeszkód. Wezwę go w swoim czasie. - ruszył w stronę ulicy, wzywając taksówkę. - Choć, pan Laffayette obserwuje nas z okna. - zaśmiał się. Nie chcąc się obracać za siebie ruszyłem w stronę przyjaciela.
*
Światła, muzyka, śpiewy, krzyki, alkohol. Tym właśnie charakteryzują się imprezy. Hałas uliczny jest zdecydowanie przyjemniejszy, kojący i uspokajający, a od tego co tu się dzieje tylko boli głowa. Mam nadzieję, że akcja nie zajmie nam długo i wykończony dzisiejszym dniem będę mógł wrócić na Baker Street rzucając się na łóżko. Nie będę jednak całkowicie wykreślał tego miejsca ponieważ emituje ono pewną energią i beztroską. Wróciłem do swojego miejsca obserwacji, kiedy to po raz kolejny zostałem zaproszony do tańca przez pewną blondynkę która zdecydowanie powinna już odstawić alkohol. Stanąłem opierając się o ścianę obok mojego przyjaciela, który nie ruszał się z miejsca od kiedy tylko tutaj wstąpiliśmy. Westchnąłem ciężko zmęczony szalonym tańcem, jednak dodał mi on energii.
- Chciałbym, aby wszystko było tak łatwe jak ta kobieta, z którą tańczyłeś. - odezwał się nagle.
- Alexander! Nie mówi się tak. - skarciłem go.
- Wybacz. - uśmiechnął się krotko. - Nie proponowała ci niczego? - spojrzał na mnie podejrzliwie z ukosa.
- Nie, jest bardzo miła, co prawda trochę nachalna, ale kto taki nie jest po alkoholu.
- Musiała być miła inaczej byś jej nie zechciał, dopasowuje się do różnych typów mężczyzn. - zmierzył wzrokiem blond włosom kobietę.
- Eh...Może sam pójdziesz zatańczyć? - zaproponowałem z zachęcającym uśmiechem.
- Z tymi ludźmi?
- A dlaczego nie? - dopytałem.
- Śmierdzą. - przyznał z krzywą miną.
- To prawda. - wzruszyłem ramionami.
- Ty też.
- To mogłeś zostawić dla siebie. - zaśmiałem się.
- Wole być z tobą szczery. - szturchnął mnie ramieniem.
Zerknąłem na bar, na który z naszego miejsca pod ścianą mieliśmy dobry widok.
- Dalej nic? - zapytałem.
- Jak na razie.
Przyglądałem się baristą z daleka. Prawda, żaden z obecnych za ladą nie przypominał tego z opisu Alexandra. Nagle jeden zniknął za drzwiami zostając zastąpionym innym. Zmrużyłem oczy starając się coś wyczytać z nowo przybyłego.
- Znam go, chodziłem z nim do tego samego liceum.- poznałem w nim znajomego z szkolnych lat. - Zawsze był dupkiem. Widzę, że nieźle skończył.- zaśmiałem się złośliwe pod nosem.
- A skończy jeszcze gorzej. - mruknął mój przyjaciel również kierując wzrok na czarnowłosego chłopaka.
- Zaraz chcesz przez to powiedzieć... - wskazałem palcem na barmana, czułem jak zasycha mi w gardle.
- Właśnie tak, znalazłeś go. - poinformował mnie z zadziornym uśmiechem.
- Nie wierze. - zaczesałem dłonią włosy do tyłu, starałem się poukładać w głowie fakt, iż osoba z która kiedyś rozmawiałem na co dzień mogła dopuścić się takiej zbrodni. Nie chcąc się załamywać nad losem ludzkim, westchnąłem ciężko nie skupiając się na myślach. - Charles Lee. Na imię mu Charles Lee, postrach liceum każdego mniejszego dzieciaka.
- Też u niego podpadłeś? - dopytał mnie.
- Nie. Byłem w miarę szanowany w szkole. Co prawda nigdy za nim nie przepadałem, ale byłem w stanie przeprowadzać z nim normalne rozmowy. - opowiedziałem.
- Załóż to. - rozkaz mój przyjaciel dając mi coś ukradkiem do dłoni.
- Okulary? Po co? - spojrzałem podejrzliwie na daną mi rzecz nie wiele się zastanawiając założyłem ją na oczy.
- Sam wiesz, że jesteśmy dość rozpoznawalni. - mruknął. - Mam wrażenie, że twój dawny znajomy czyta gazety. Często chodziłeś w liceum w rozpuszczonych włosach?
- Nie miałem potrzeby ich wiązać, były krótkie.
- Okej, rozwiąż je teraz. Bedzie mu ciebie trudniej rozpoznać. - zrobiłem tak jak kazał. - Nie mów nic przy nim, a jak już to zniżonym głosem. - przyglądał się jakiś czas mojej twarzy. - Mogłeś zakryć te piegi.
- Oh, daj spokój! To może ty się ogol!- warknąłem na co on uśmiechnął się nieznacznie.
- Miałeś dziewczynę za czasów szkolnych?
- Wymieniać w porządku alfabetycznym czy chronologicznym? - zapytałem zadziornie się uśmiechając.
- O więcej nie pytam. - przewrócił oczni, po czym sam założył swoje okulary przeciwsłoneczne. - Złap mnie za rękę.
- Czekaj, co? - speszony odsunąłem dłoń od przyjaciela.
- Pamięta cię jako dzieciaka co zmieniał dziewczyny jak rękawiczki. Nie wziąłby cię nigdy za homoseksualistę. Skreśli podejrzenia o tobie, przynajmniej trzymajmy się takiej nadzieji.
- Niech będzie. - odwzajemniłem uścisk splatając nasze palce.
- Nie patrz tak na mnie.
- Nawet nie wiesz czy na ciebie patrze. - rzuciłem.
- Trudno nie czuć tego wzroku. - mruknął.
- Może czuje się trochę niezręcznie? Mógłbyś to wziąć pod uwagę. -podsunąłem.
- Nie wyolbrzymiaj. -burknął. - Ciesz się, że nie karze ci się całować. - rzucił
- Dzięki bogu. - zaśmiałem się.
- Nie bogu, tylko mi. - mruknął.
Wspólnie przeszliśmy do baru siadając na siedziskach blisko siebie stykając się kolanami. Alexander podniósł nasze splecione dłonie wyżej, jeżdżąc po nich delikatnie kciukiem. Zbliżył sie do mojego ucha szepcząc:
- Jak tylko gdzieś odejdzie idziemy za nim.
- Nie rób tak więcej. - mruknąłem szeptem. - Jak Washington lub pan Lafayette coś się dowie zabije cię. - zagroziłem.
Mój przyjaciel ignorując moje słowa odwrócił się w stronę baru tym samym zwracając się do Charlesa.
- Przepraszam pana bardzo, ale czy mógłbym prosić coś na ochłodę? - zaczął udawanym pijackim głosem. - Razem z moim najdroższym jesteśmy cholernie rozgrzani, prosiłbym dwie szklanki zimnej wody. - przygryzł uwodzicielsko wargę.
Starałem się jak mogłem nie wybuchnąć śmiechem, kiedy mój Alexander odgrywał swoją role. Zachichotałem cicho czym zwróciłem na siebie uwagę bladego chłopaka za ladą.
- Oczywiście. - odpowiedział z uśmiechem - Samuel przyrządź dla tej pary dwie szklani z wodą i lodem. Muszę się udać na zaplecze. - mijając nas dorzucił: - Spróbujcie mnie złapać. - tak właśnie poszukiwany przez nas mężczyzna zaraz zniknął z naszych oczu.
Hamilton gwałtownym ruchem reki przyciągnął mnie do siebie
- Tracimy go, rozgryzł nas, przecież moja gra aktorska... - powiedział półszeptem marszcząc brwi. - Mowie ci to wina piegów.
- To na pewno nie przez... - nie dał mi dokończyć, gdyż wstał z krzesła i pociągnął mnie za sobą.
- Nie mamy czasu musimy go złapać, wysłałem już wiadomość do Grahama. - oznajmił.
- Kiedy ty to zrobiłeś?
- Przepraszam co z napojami? - zapytał nas niski chłopak zza baru widząc jak się oddalamy.
- Podziękujemy. - mruknął groźnie Alexander.
Ciągnął mnie za sobą przez tłum ludzi. Ledwo cokolwiek widziałem przez kolorowe światła świecące mi prost w oczy, moja widoczność ograniczała się na trzymanej przeze mnie dłoni Alexandra. Podniosłem wzrok, kiedy poczułem, że nie otaczają mnie już obce osoby z każdej strony, tuż przede mną znajdowały się drzwi z napisem "nieupoważnionym wstęp wzbroniony", nas jednak dany zakaz nie obowiązuje. Nie czekając dłużej otworzyliśmy drzwi wchodząc do środka, znaleźliśmy się na nie długim korytarzu, który kończył się drzwiami prowadzącymi na zewnątrz, ktoś musiał niedawno nimi wychodzić ponieważ nie zdążyły się jeszcze całkiem domknąć.
- To on. - stwierdził mój przyjaciel. Z niewyobrażalna szybkością pokonaliśmy dzielącą nas odległość i dynamicznie wybiegliśmy na świeże powietrze znajdując się pod gołym gwiaździstym niebem.
Rozejrzałem się starając się uwzględnić naszą lokalizacje. Była to jedna z licznych wąskich uliczek w Londynie rozdzielająca się w dwa przeciwne kierunki. poczułem jak Alexander puszcza moją dłoń pozwalając mi wreszcie ją swobodnie ruszyć.
- Idę w lewo ty prawo. - poinformował. - Uważaj na siebie. - dodał.
- I ty również.
Ruszyłem w stronę ustalonego dla mnie przez przyjaciela kierunku. Ściągnąłem okulary dla lepszej widoczności. Nastawiłem uszy dopuszczając do siebie każdy najmniejszy dźwięk. Czas leciał powoli, z każdym krokiem czułem, że oddalam się od przestępcy. Żadnej żywej duszy. Myślami byłem przy Hamiltonie zastanawiając się czy jest bezpieczny. Jakby w odpowiedzi usłyszałem przewracające się kubły z śmieciami, odwróciłem się w stronę dźwięku. dobiegał on z kierunku, w którym powędrował Alexander. Nie wiele myśląc podbiegłem w jego stronę.
Z daleka widziałem dwie postacie. Jak najciszej potrafiłem schowałem się za kontenerem kilka metrów od nich wyciągając z kieszeni kurtki pistolet. Przyglądając się z daleka dwójce mężczyzn w jednym z nich mogłem dostrzec Hamiltona przypartego do ściany przez napierającego na niego Lee. Charles szeptał coś wprost do ucha moje współpracownika. Poddenerwowany czułem jak moje serce wyrywa się spod kontroli. Dręczyło mnie uczucie, że jego bicie jest najgłośniejszym dźwiękiem na ulicy. Blady jak ściana mężczyzna docisnął dłoń Alexandra do muru. Dostrzegłem jak wyciąga drobny przedmiot i zbliża go do przedramienia detektywa. Nie wiedziałbym co to, gdyby trzymana przez mojego dawnego przyjaciela rzecz nie wytworzyła płomyczka ognia. Młody chłopak przypalał zapalniczką skórę najbliższemu mojemu sercu przyjaciela, na co ten konał z bólu. Nie mogłem na to patrzeć.
- Zrób mu coś jeszcze, a pociągnę za spust. - wyszedłem zza śmietnika z wysoko uniesioną głową, grożąc trzymanym przeze mnie pistoletem.
Charles Lee odsunął się od Hamiltona, a ten zsunął się po ścianie na ziemie. Gdyby spojrzenie potrafiło zabijać nie potrzebowałbym pistoletu.
- Kochanego masz chłopaka. - zwrócił się w stronę obolałego detektywa.
- Zostaw go. - rozkazałem.
- Czyżby John Laurens umierał z zazdrości? - zapytał z kpiną. Oddychałem coraz cięzej patrząc na ból mojego przyjaciela. - Oh, nigdy cię nie lubiłem. - przyznał.
- Z wzajemnością - mruknąłem, cały czas mając go na celowniku.
Uśmiechnął się krótko w moją stronę.
- Nie ważne jak bardzo będziesz próbował się zmienić Laurens, twój śmiech zawsze pozostanie tak samo uroczy. - przeszedł kilka metrów dalej co równało się z nadrobieniem przeze mnie odległości dzielącej moją osobę od przyjaciela. - No już ratuj go. - wskazał otwartą dłonią na detektywa. - Niestety nie mam czasu na dłuższą rozmowę, żegnajcie. - zawiadomił skocznym krokiem skręcając w inny zaułek tym samym znikając mi z pola widzenia.
Z wciąż uniesionym pistoletem podszedłem w stronę Alexandra. Widząc, że nic nam nie grozi kucnąłem oddychając z ulga, że wreszcie jestem obok niego.
- Powiedz, że nic ci nie jest. - błagałem delikatnie chwytając jego dłoń i oglądając poparzenie. - Zaraz tam pójdę i zabije tego gnoja.
- Spokojnie, to tylko poparzenie. - podniósł się do siadu. - Zostanie po nim tylko blizna.
- Kolejna. - mruknąłem.
- John.
- Tak? - podniosłem wzrok na twarz Alexandra.
- On powiedziałby na razie.
- O czym ty mówisz? - spytałem zdezorientowany.
W panującej głuchej ciszy nagle rozległ się strzał i echo opadającego ciała. Rozejrzałem się, źródło dźwięku dobiegało z miejsca, za którym zniknął barman.
- Możesz wstać? - spytałem szybko Alexandra wracając do niego wzrokim.
- Dostałem w rękę, a nie nogę, cymbale. - burknął.
- Jaki ty wdzięczny. - mruknąłem pod nosem.
Wspólnie wstaliśmy na równe nogi otrzepując się z niewidzialnego kurzu. Przebiegliśmy nie daleką odległość i zajrzeliśmy za rogu. Na ziemi leżało martwe ciało młodego chłopaka. Z rany na jego prawej skroni strumieniami sączyła się krew. Hamilton podszedł do zwłok i kucnął nad nimi przypatrując się z zobojętniałą miną.
- Myślałem, że moje spotkanie z Charlesem po latach wyglądałoby nieco inaczej. - przyznałem krzywiąc się. - Samobójstwo.
- Zaplanowane morderstwo, które przyjął z otwartymi rękoma. Można rzec, że samobójstwo popełnione przez osoby trzecie, jakkolwiek bez sensownie to brzmi. - zaśmiał się pod nosem. - Człowiek leworęczny nie strzelałby sobie w głowę z prawej strony.
- Ja miałem go zabić. - westchnąłem.
- Ja miałem się dowiedzieć kto jest jego pracodawcą. - mruknął. - Zabronił mu mnie zabić. - uśmiechnął się nieznacznie.
Rozejrzałem się po okolicy. Odsunąłem się od ciała przyglądając się ścianą budynków dookoła.
- Washington chyba już wiezie nam kocyk na uspokojenie. - zauważył mój przyjaciel, gdy w tle dane było usłyszeć wycie syren policyjnych.
Przyłożyłem dłoń do ściany, od której moglem wyczuć podejrzaną woń świeżej farby. Wyciągnąłem telefon, w którym włączyłem latarkę rozświetlając ciemny zaułek. Przełknąłem ciężko ślinę z przerażeniem wpatrując się w napis widniejący na ceglanej ścianie.
- Hamilton. - zwróciłem na siebie uwagę przyjaciela. - Chyba już wiemy.
Na murze widniał wiele znaczący napis "Did You Miss Me?", a tuż obok niego nabazgrana korona będąca znakiem rozpoznawczym autora. Po chwili obok mnie znalazł się detektyw również z intrygą wpatrując się w pozostawioną treść.
- King Georg III najwyraźniej powrócił.
Koniec.
Matko, ale ja jestem zajebista.
Pozdrawiam twitterowiczów, którzy zmotywowali mnie do napisania tego, bo zapewne inaczej pomysł na one-shota z lams pozostałby tylko pomysłem.
I przepraszam jeśli napotkaliście błędy, taka już moja natura, sama nim jestem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro