#8 Martwisz się o mnie
Wszedłem do jej sali, a widząc, że dziewczyna nie śpi zacząłem nawijać niczym najęty.
-Nazywasz się Samantha Moon, trzydziestego czerwca masz siedemnaste urodziny, czyli za dokładnie dwadzieścia dni. Mieszkasz ze swoją mamą, Catherine, w małym domku na naszych przecudownych przedmieściach Portland. Twoja mama pracuję jako kucharka w jednej z restauracji. Jesteś jedynaczką. Przyjaźnisz się z Nicholasem Petersonem, którego miałem niestety zaszczyt poznać. Z tego co widziałem masz jeszcze trójkę przyjaciół...
-Nie aktualnie - wtrąciła się.
-Nie aktualne, bo od ponad półtora roku w ogóle nie żyjesz na fb - założyłem ręce na klatkę piersiową.
-Bo nie jest mi to potrzebne do szczęścia - wzruszyła ramionami -A teraz możesz kontynuować - uśmiechnęła się delikatnie.
-W sumie to tyle mam - rozłożyłem bezradnie ręce -Nic więcej nie znalazłem.
-Słabiutko, ja byłam lepiej przygotowana - pozwiedzała z rozbawieniem i wystawiła język.
-To dlatego, że w ogóle nie żyjesz w internecie - odpowiedziałem oskarżycielsko z nutką rozbawienia.
-Dobra, odpuszczam ci - zaśmiała się -A tak w ogóle czy ty przypadkiem nie powinieneś być w szkole? - zmrużyła oczy przyglądając mi się.
-Może - opowiedziałem rzucając się obok niej na łóżko.
-Carterze Rogersie - powiedziała poważnym głosem.
-Słucham Samantho Moon - spojrzałem na nią przenikliwie.
-W tej chwili maszerujesz do szkoły.
-A jeżeli powiedziałbym, że wolę posiedzieć tu, z tobą? - zapytałem z delikatnym uśmiechem.
-Byłoby mi strasznie miło, ale i tak wygoniłabym się do szkoły - wzruszyła ramionami uśmiechając się delikatnie.
-Wiesz, że i tak już tam dzisiaj nie pójdę, a poza tym jutro już jest sobota, więc po prostu jeden dzień dłuższy weekend będę miał - odpowiedziałem lekceważąco.
-Jeżeli będziesz tak robił to nie zdasz, wiesz o tym?
-Martwisz się o mnie? - zapytałem z szerokim uśmiechem na ustach.
-Tak - odpowiedziała szczerze.
Automatycznie podniosłem się do pozycji siedzącej i bardziej jej się przyjrzałem. Gdy zdałem sobie sprawę, że ona wcale nie żartuję otworzyłem szerzej usta i patrzyłem na nią zaskoczony jej odpowiedzią.
-Co cię tak dziwi? - zapytała marszcząc brwi.
-Ty - wskazałem na nią -Martwisz się o mnie? - wskazałem na siebie.
-Tak - pokiwała powoli głową w górę i dół -Nie będę cię okłamywać - wzruszyła ramionami.
-Ale dlaczego?
-Nie lubię jak ktoś mnie okłamuję, dlatego też ja innych nie okłamuje.
-Nie o to mi chodzi. Dlaczego się o mnie martwisz?
-Po prostu zauważyłam, że jesteś wartościową osobą, która chowa się pod maską skurwiela, no dobra może też jesteś tak trochę skurwielem z natury, ale nie na tyle ile to pokazujesz - zaśmiała się lekko na koniec, a ja cały czas przyglądałem się jej jakby była jakąś kosmitką -Zdobyłeś trochę mojego zaufania, a to się wiąże z tym, że wkraczasz w grono osób, o które się martwię.
Sam uśmiechnęła się do mnie, ale ja nie potrafiłem tego odwzajemnić. Błądziłem wśród swoich myśli ledwo kontaktując z rzeczywistością.
-Carter, żyjesz? - zapytała lekko potrząsając moim ramieniem.
-Tak... - odpowiedziałem powoli -Muszę coś przemyśleć, później do ciebie wpadnę - odpowiedziałem wstając z jej łóżka.
Nie oglądając się wyszedłem z pomieszczenia zamykając za sobą drzwi. Usiałem na krzesełku obok jej pokoju, pustym wzrokiem wpatrywałem się w ścianę przed sobą i tylko jedno pytanie chodziło mi po głowię. Co tam się do cholery stało?! Ciągle po głowię chodziły mi jej słowa "zauważyłam, że jesteś wartościową osobą", ale nie wiem z jakiej strony ona na mnie patrzyła. We mnie nie ma nic wartościowego, jestem doszczętnie zniszczony. Jestem po prostu skurwielem, nic dobrego we mnie nie zostało i wszyscy o tym wiedzą. Nawet często dla Iana i mojej siostry jestem kompletnym dupkiem, a tu nagle przychodzi jakaś dziewczyna i mówi mi, że jestem wartościową osobą. Już tyle razy widziała jaki ja potrafię być okropny, a była w stanie to powiedzieć.
-Carter... - usłyszałem cichutki, delikatny głos i poczułem zimną dłoń na kolanie.
Spojrzałem na osobę, która kucała tuż przy mnie i od razu dostrzegłem niebieskie tęczówki, które z troską się we mnie wpatrywały.
-Wszystko w porządku? - zapytała zaniepokojona.
-Po prostu nie rozumiem tego wszystkiego - bezradnie pokiwałem głową na boki.
-Ja też nie - uśmiechnęła się pocieszająco.
Czułem, że powinienem od niej odejść i nigdy więcej z nią nie rozmawiać, ale postanowiłem zaryzykować. Moja ciekawość zwyciężyło. Mimo że nic z tego nie rozumiałem brnąłem dalej w tą znajomość.
-Samantho - usłyszeliśmy ostry, męski głos.
Obydwoje od razu spojrzeliśmy w tamtym kierunku i dostrzegliśmy doktora Browna. Sam automatycznie się podniosła.
-Proszę wracać do łóżka - powiedział stanowczo, a ja mimowolnie parsknąłem śmiechem na jego słowa.
-Już idę, spokojnie, proszę się nie denerwować - Sam go uspokajała, a mówiąc to zabawnie machała dłonią, przez co po raz kolejny parsknąłem śmiechem.
-Czy on ci się naprzykrza? - zapytał doktorek.
-Ej! Wypraszam sobie - uniosłem ręce w geście obrony.
Doktorek spiorunował mnie wzrokiem.
-Carter? - zdziwiła się -Nie, doktorze, on jest naprawdę super - uśmiechnęła się, a do mnie puściła oczko.
-Widzisz, Ed? - wyszczerzyłem się.
Doktorek zacisnął szczękę i mordował mnie spojrzeniem.
-Samantho, proszę...
-Tak, tak, już idę - przerwała mu.
-A ciebie będę miał na oku - szepnął tak, abym tylko ja to słyszał wskazując przy tym na mnie palcem.
-Jestem grzeczny - uśmiechnąłem się niewinnie.
****
Dopiero późnym wieczorem wróciłem do domu, gdyż zasiedziałem się w szpitalu. Na początku trochę po pomagałem Brooke, a następnie poszedłem do Sam i jakoś tak się zagadaliśmy. Gdy wszedłem do domu od razu usłyszałem krzyki rodziców. Przewróciłem oczami i po zdjęciu butów udałem się w głąb domu. Miałem już szczerze dość tych kłótni. Przechodząc obok salonu, w którym przebywali zauważył mnie mój ojciec.
-A ty gówniarzu, o której do domu wracasz?! - wydarł się na cały głos.
Nie odpowiedziałem, jedynie zacisnąłem szczękę i udałem się w stronę schodów na górę, aby dostać się do swojego pokoju.
-Odpowiedz jak pytam! - wykrzyknął wychodząc na korytarz.
Zatrzymałem się na trzecim stopniu i odwróciłem w jego stronę.
-Jeżeli nie pamiętasz to kazaliście mi chodzić do szpitala na wolontariat - uśmiechnąłem się sztucznie.
-Nie odzywaj się w ten sposób do ojca, szczeniaku - warknął zaciskając pięści.
****
Dzwoniłem na domofon stojąc przed blokiem.
-Czego? - usłyszałem warknięcie mojego przyjaciela.
-Wpuść mnie - oznajmiłem bez żadnych powitań czy wytłumaczeń.
Nie musiałem długo czekać, gdy usłyszałem charakterystyczny dźwięk odblokowywania drzwi. Wszedłem do środka i pokierowałem się w stronę mieszkania Iana. Gdy podszedłem pod odpowiednie drzwi były one już otwarte, a w progu stał mój zaspany przyjaciel. Miał na sobie jedynie bokserki, a dłonią przecierał oczy, co świadczyło o tym, że musiałem go obudzić czym nie byłem zaskoczony, gdyż był środek nocy. Bez słowa wpuścił mnie do środka. Od razu udałem się do łazienki i wyjąłem apteczkę. Spojrzałem na siebie w lustrze i obejrzałem dokładnie swoją twarz. Przy nosie oraz na brodzie miałem jeszcze zaschniętą krew, a z wargi wciąż delikatnie się sączyła. Kilka miejsc było porządnie zaczerwieniony i powoli zaczęły pokazywać się siniaki.
-Co się znowu stało? - zapytał Ian stajać w progu.
-To co zawsze - wzruszyłem ramionami.
-O co poszło tym razem?
-Że wróciłem za późno do domu.
♦♦♦♦
Przepraszam was, że rozdział pojawia się dopiero dzisiaj, chciałam dodać wcześniej, ale miałam problemy z komputerem :(
Jestem strasznie ciekawa co teraz sądzicie o Carterze i o tym czego się o nim dowiedzieliście. Proszę napiszcie swoją opinię w komentarzu ♥
Jeżeli uważacie, że rozdział na to zasłużył proszę o zostawienie gwiazdeczki ;*
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro