Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

#8 Martwisz się o mnie

Wszedłem do jej sali, a widząc, że dziewczyna nie śpi zacząłem nawijać niczym najęty.

-Nazywasz się Samantha Moon, trzydziestego czerwca masz siedemnaste urodziny, czyli za dokładnie dwadzieścia dni. Mieszkasz ze swoją mamą, Catherine, w małym domku na naszych przecudownych przedmieściach Portland. Twoja mama pracuję jako kucharka w jednej z restauracji. Jesteś jedynaczką. Przyjaźnisz się z Nicholasem Petersonem, którego miałem niestety zaszczyt poznać. Z tego co widziałem masz jeszcze trójkę przyjaciół... 

-Nie aktualnie - wtrąciła się.

-Nie aktualne, bo od ponad półtora roku w ogóle nie żyjesz na fb - założyłem ręce na klatkę piersiową.

-Bo nie jest mi to potrzebne do szczęścia - wzruszyła ramionami -A teraz możesz kontynuować - uśmiechnęła się delikatnie.

-W sumie to tyle mam - rozłożyłem bezradnie ręce -Nic więcej nie znalazłem.

-Słabiutko, ja byłam lepiej przygotowana - pozwiedzała z rozbawieniem i wystawiła język.

-To dlatego, że w ogóle nie żyjesz w internecie - odpowiedziałem oskarżycielsko z nutką rozbawienia.

-Dobra, odpuszczam ci - zaśmiała się -A tak w ogóle czy ty przypadkiem nie powinieneś być w szkole? - zmrużyła oczy przyglądając mi się.

-Może - opowiedziałem rzucając się obok niej na łóżko.

-Carterze Rogersie - powiedziała poważnym głosem.

-Słucham Samantho Moon - spojrzałem na nią przenikliwie.

-W tej chwili maszerujesz do szkoły.

-A jeżeli powiedziałbym, że wolę posiedzieć tu, z tobą? - zapytałem z delikatnym uśmiechem.

-Byłoby mi strasznie miło, ale i tak wygoniłabym się do szkoły - wzruszyła ramionami uśmiechając się delikatnie.

-Wiesz, że i tak już tam dzisiaj nie pójdę, a poza tym jutro już jest sobota, więc po prostu jeden dzień dłuższy weekend będę miał - odpowiedziałem lekceważąco.

-Jeżeli będziesz tak robił to nie zdasz, wiesz o tym?

-Martwisz się o mnie? - zapytałem z szerokim uśmiechem na ustach.

-Tak - odpowiedziała szczerze.

Automatycznie podniosłem się do pozycji siedzącej i bardziej jej się przyjrzałem. Gdy zdałem sobie sprawę, że ona wcale nie żartuję otworzyłem szerzej usta i patrzyłem na nią zaskoczony jej odpowiedzią.

-Co cię tak dziwi? - zapytała marszcząc brwi.

-Ty - wskazałem na nią -Martwisz się o mnie? - wskazałem na siebie.

-Tak - pokiwała powoli głową w górę i dół -Nie będę cię okłamywać - wzruszyła ramionami.

-Ale dlaczego?

-Nie lubię jak ktoś mnie okłamuję, dlatego też ja innych nie okłamuje.

-Nie o to mi chodzi. Dlaczego się o mnie martwisz?

-Po prostu zauważyłam, że jesteś wartościową osobą, która chowa się pod maską skurwiela, no dobra może też jesteś tak trochę skurwielem z natury, ale nie na tyle ile to pokazujesz - zaśmiała się lekko na koniec, a ja cały czas przyglądałem się jej jakby była jakąś kosmitką -Zdobyłeś trochę mojego zaufania, a to się wiąże z tym, że wkraczasz w grono osób, o które się martwię.

Sam uśmiechnęła się do mnie, ale ja nie potrafiłem tego odwzajemnić. Błądziłem wśród swoich myśli ledwo kontaktując z rzeczywistością.

-Carter, żyjesz? - zapytała lekko potrząsając moim ramieniem.

-Tak... - odpowiedziałem powoli -Muszę coś przemyśleć, później do ciebie wpadnę - odpowiedziałem wstając z jej łóżka.

Nie oglądając się wyszedłem z pomieszczenia zamykając za sobą drzwi. Usiałem na krzesełku obok jej pokoju, pustym wzrokiem wpatrywałem się w ścianę przed sobą i tylko jedno pytanie chodziło mi po głowię. Co tam się do cholery stało?!  Ciągle po głowię chodziły mi jej słowa "zauważyłam, że jesteś wartościową osobą", ale nie wiem z jakiej strony ona na mnie patrzyła. We mnie nie ma nic wartościowego, jestem doszczętnie zniszczony. Jestem po prostu skurwielem, nic dobrego we mnie nie zostało i wszyscy o tym wiedzą. Nawet często dla Iana i mojej siostry jestem kompletnym dupkiem, a tu nagle przychodzi jakaś dziewczyna i mówi mi, że jestem wartościową osobą. Już tyle razy widziała jaki ja potrafię być okropny, a była w stanie to powiedzieć. 

-Carter... - usłyszałem cichutki, delikatny głos i poczułem zimną dłoń na kolanie.

Spojrzałem na osobę, która kucała tuż przy mnie i od razu dostrzegłem niebieskie tęczówki, które z troską się we mnie wpatrywały.

-Wszystko w porządku? - zapytała zaniepokojona.

-Po prostu nie rozumiem tego wszystkiego - bezradnie pokiwałem głową na boki.

-Ja też nie - uśmiechnęła się pocieszająco.

Czułem, że powinienem od niej odejść i nigdy więcej z nią nie rozmawiać, ale postanowiłem zaryzykować. Moja ciekawość zwyciężyło. Mimo że nic z tego nie rozumiałem brnąłem dalej w tą znajomość.

-Samantho - usłyszeliśmy ostry, męski głos.

Obydwoje od razu spojrzeliśmy w tamtym kierunku i dostrzegliśmy doktora Browna. Sam automatycznie się podniosła.

-Proszę wracać do łóżka - powiedział stanowczo, a ja mimowolnie parsknąłem śmiechem na jego słowa.

-Już idę, spokojnie, proszę się nie denerwować - Sam go uspokajała, a mówiąc to zabawnie machała dłonią, przez co po raz kolejny parsknąłem śmiechem.

-Czy on ci się naprzykrza? - zapytał doktorek.

-Ej! Wypraszam sobie - uniosłem ręce w geście obrony.

Doktorek spiorunował mnie wzrokiem.

-Carter? - zdziwiła się -Nie, doktorze, on jest naprawdę super - uśmiechnęła się, a do mnie puściła oczko.

-Widzisz, Ed? - wyszczerzyłem się.

Doktorek zacisnął szczękę i mordował mnie spojrzeniem.

-Samantho, proszę...

-Tak, tak, już idę - przerwała mu.

-A ciebie będę miał na oku - szepnął tak, abym tylko ja to słyszał wskazując przy tym na mnie palcem.

-Jestem grzeczny - uśmiechnąłem się niewinnie.

****

Dopiero późnym wieczorem wróciłem do domu, gdyż zasiedziałem się w szpitalu. Na początku trochę po pomagałem Brooke, a następnie poszedłem do Sam i jakoś tak się zagadaliśmy. Gdy wszedłem do domu od razu usłyszałem krzyki rodziców. Przewróciłem oczami i po zdjęciu butów udałem się w głąb domu. Miałem już szczerze dość tych kłótni. Przechodząc obok salonu, w którym przebywali zauważył mnie mój ojciec.

-A ty gówniarzu, o której do domu wracasz?! - wydarł się na cały głos.

Nie odpowiedziałem, jedynie zacisnąłem szczękę i udałem się w stronę schodów na górę, aby dostać się do swojego pokoju.

-Odpowiedz jak pytam! - wykrzyknął wychodząc na korytarz.

Zatrzymałem się na trzecim stopniu i odwróciłem w jego stronę.

-Jeżeli nie pamiętasz to kazaliście mi chodzić do szpitala na wolontariat - uśmiechnąłem się sztucznie.

-Nie odzywaj się w ten sposób do ojca, szczeniaku - warknął zaciskając pięści.

****

Dzwoniłem na domofon stojąc przed blokiem.

-Czego? - usłyszałem warknięcie mojego przyjaciela.

-Wpuść mnie - oznajmiłem bez żadnych powitań czy wytłumaczeń.

Nie musiałem długo czekać, gdy usłyszałem charakterystyczny dźwięk odblokowywania drzwi. Wszedłem do środka i pokierowałem się w stronę mieszkania Iana. Gdy podszedłem pod odpowiednie drzwi były one już otwarte, a w progu stał mój zaspany przyjaciel. Miał na sobie jedynie bokserki, a dłonią przecierał oczy, co świadczyło o tym, że musiałem go obudzić czym nie byłem zaskoczony, gdyż był środek nocy. Bez słowa wpuścił mnie do środka. Od razu udałem się do łazienki i wyjąłem apteczkę. Spojrzałem na siebie w lustrze i obejrzałem dokładnie swoją twarz. Przy nosie oraz na brodzie miałem jeszcze zaschniętą krew, a z wargi wciąż delikatnie się sączyła. Kilka miejsc było porządnie zaczerwieniony i powoli zaczęły pokazywać się siniaki.

-Co się znowu stało? - zapytał Ian stajać w progu.

-To co zawsze - wzruszyłem ramionami.

-O co poszło tym razem?

-Że wróciłem za późno do domu.

♦♦♦♦

Przepraszam was, że rozdział pojawia się dopiero dzisiaj, chciałam dodać wcześniej, ale miałam problemy z komputerem :( 

Jestem strasznie ciekawa co teraz sądzicie o Carterze i o tym czego się o nim dowiedzieliście. Proszę napiszcie swoją opinię w komentarzu ♥

Jeżeli uważacie, że rozdział na to zasłużył proszę o zostawienie gwiazdeczki ;*

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro