Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XVIII. "To jest nasze ostateczne starcie".

Illenium - Fractures (feat. Nevve)

Niemal za każdym razem zdarzał się ktoś taki, kto mówił to samo, dlatego nawet nie mrugnęła, ani nie zmieniła wyrazu twarzy. Można powiedzieć, że przyzwyczaiła się. Uznała to niemal za śmieszne, jak mogła przyzwyczaić się do tego wszystkiego?

 – Wiem – oznajmiła – Ale taka jest prawda. Wychodzi na to, że prawda jest szalona. 

– Sądzisz, że macie szansę? – zapytał anioł. – Jest was wielu, ale ich jest więcej.

– Więc wolisz w ogóle nie próbować? Poddać się temu terrorowi?

– Nie chcę tego. Tylko... Boję się, że jedyne, co zdziałamy, to się zabijemy, albo gorzej – stwierdził, wzruszając bezradnie ramionami.

Nagle tuż obok Aurumy wylądował Aeris. Ris automatycznie wycelował w niego miecz i dopiero po tym, jak zmierzył go swoim niebieskim, lodowatym wzrokiem, opuścił go. Przestraszony Aeris cofnął się o kilka kroków i wydusił.

– Michael zorientował się, że nie ma Dolora i wysłał ludzi, aby go znaleźli. 

– Musimy się rozejść – rozkazała Auruma zdecydowanie. – Natychmiast.

Połowa aniołów zerwała się do lotu i ruszyła w przeciwne kierunki. Reszta oddaliła się biegiem, a na polanie została tylko Auruma, Ris i kilkoro jego ludzi. On jednak kiwnął jej głową, po czym w mgnieniu oka oni również zniknęli.

Auruma usiadła pod drzewem, mając nadzieję, że wiadomość dotarła też do Mauchnda i Diqsta, którzy prowadzili teraz zgrupowanie. Musieli zmienić spotkania na częstsze, lecz o wiele mniejsze, duże tłumy przyciągały zbyt wiele uwagi. Ona zajmowała się rekrutacją, a zaufani aniołowie przekazywali innym wszystkie istotne informacje. Stworzyli własną hierarchię, wyznaczali zadania, posiadali posłańców, strażników na spotkaniach, informatorów. Musieli uważać na każdy krok. Auruma powoli zapominała, jak to jest nie żyć w konspiracji, w jednym wielkim sekrecie.

Rozległ się szum skrzydeł. Nad jej głową przeleciało kilka aniołów, a jeden z nich odłączył się od grupy i zaczął pikować w jej kierunku. Zatrzymał się dopiero nad ziemną, niemal przewracając ją podmuchem powietrza. Jego złota zbroja lśniła, a równie złote oczy spojrzały na nią przerażająco.

  – Czy wiesz, gdzie jest Dolor?

Jej serce zaczęło uderzać szybciej, krew w żyłach przyśpieszyła, z ust padło bezczelne kłamstwo.

  – Nie wiem. Nie widziałam go już od dłuższego czasu.

Miała wrażenie, że on wie, że ona kłamie, że słyszy jej serce, że zdołał dowiedzieć się wszystkiego. Trzepot skrzydeł umilkł, a on niespodziewanie powiedział.

– Nie musisz się martwić, Aurumo. Wszystkie zgromadzenia zdążyły się rozejść.

Po czym zerwał się do lotu i zniknął jej z oczu. Jej serce zwolniło, zaczęło uderzać przerażająco wolno, kiedy uświadomiła sobie skalę tego wszystkiego.

                                                                           ***

– Musisz znaleźć melodię, w której nawet fałsz będzie dla ciebie piękny.

– Nie wiem, czy taka istnieje – szepnęła, odwzajemniając jego spojrzenie.

– Ludzie są jak melodia. Znajdujesz osobę, w której wszystko jest dla ciebie perfekcyjne, nawet jej wady.

                                                                ***

Darius uśmiechnął się do matki i postawił przed nią kubek z ciepłą, pachnącą malinami herbatą. Usiadł na kanapie tuż obok niej, po czym włączył telewizor. Przełączył wszystkie seriale detektywistyczne i poprzestał na komediowym filmie.

Spojrzał na swoją matkę, na jej twarz, która była już naznaczona wiekiem. Poczuł ciężki uścisk w sercu

 – Coś się stało? – zapytała, czując na sobie jego spojrzenie.

– Nie, mamo. Po prostu cieszę się, że jesteś – powiedział, obejmując ją ramieniem.

– Zawsze jesteś taki pesymistyczny – westchnęła, sięgając po kubek. – Musisz nauczyć się cieszyć życiem.

– Próbuję, mamo – szepnął – Ale to nie jest takie łatwe.

Chciał, ale wątpił, że kiedykolwiek będzie umiał cieszyć się życiem.

Nie kiedy wiedział o rzeczach, o których nie powinni słyszeć śmiertelnicy, kiedy miał świadomość tego, że istnieje Bóg, który pozwalał na każdą widzianą przed Dariusa śmierć.

Na każdy strach, ból i tęsknotę.

Spojrzał przez okno na szare, już ciemniejące niebo i mimo że posiadł tyle wiedzy, mógł tylko mieć nadzieję, że Abigail odnalazła spokój.

                                                                       ***

– Nie spodziewałam się, że przyjdziesz – wyznała, odkaszlując na końcu zdania.

– Przyznam, że ja też nie. Pewnie nie powinienem – stwierdził – Ale trudno o tobie nie myśleć, Abigail.

To dobrze? – mruknęła, przygryzając policzek.

 To źle – zaprzeczył, kręcąc głową.                                                                        

                                                             ***

Iris spojrzała z niedowierzaniem na swojego ojca. Spróbowała go wyminąć, lecz on zagrodził jej drogę.

 – Skończysz w supermarkecie albo jak twoja siostra na studiach muzycznych, bo była zbyt leniwa, aby cokolwiek pożytecznego robić!

– Walter! – krzyknęła jej matka w szoku. 

– Nie wierzę, że to powiedziałeś – szepnęła Iris.– Jak możesz tak mówić?! Abigail nie żyje!

– Bo zaćpała się na śmierć! – wrzasnął. 

– Nie będziesz tak mówił o mojej córce! – Matka stanęła przed Iris, patrząc prosto w twarz męża.

– To była też moja córka, jakbyś nie pamiętała!

– Kiedy tak o niej mówisz, to nie zachowujesz się jak ojciec!

Iris schowała twarz w dłoniach i poczuła, jak do jej oczu napływają łzy. Zaczęła bezsilnie szlochać, słuchając krzyków rodziców. Po raz pierwszy pomyślała, że Abigail mogła mieć rację.

                                                              ***

 Nie jestem Nir – przypomniała mu, czując jak jej gardło wysycha do sucha.

– Nigdy bym cię z nią nie pomylił stwierdził, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. 
Lecz obawiam się, że ciebie też nie zdołam ochronić.

Przeniósł rękę z karku na jej policzek i delikatnie zaczął przesuwać kciukiem po skórze.

 Ale zrobię wszystko, by tego dokonać. Oddałbym za to własne życie, gdybym mógł. Jego słowa zabrzmiały dziwnie. Odbiły się echem w jej otumanionym umyśle, po czym, tak jak echo, zaniknęły równie szybko. – Wierzysz mi?

Tak wychripiła, nie mogąc oderwać wzroku od tych przepięknych oczu, w których teraz błyszczała determinacja. – Wierzę ci.

 Zrobię wszystko – powtórzył, po czym po prostu ją pocałował. 

                                                 ***

Lucyfer spoglądał na marmurowy nagrobek. Tęsknota i wściekłość wcale nie zmalały z upływem czasu, lecz przekształciły się w coś innego, w postanowienie, którego dotrzymania był bliżej niż kiedykolwiek.

– Robię to, mimo że nic mi ciebie nie zwróci, nic ani nikt. Tak bardzo chciałbym zobaczyć cię chociaż raz. Znowu ujrzeć twój uśmiech.

Postawił na płycie świeczkę, odsłonił ją i dotknął knota, który zapalił się zielonym płomieniem. Przykrył ją, po czym tuż obok ułożył bukiet czerwonych, przepięknych róż.

  – Pamięć o tobie zostanie zachowana, bo pamięta o tobie ktoś, kto nigdy nie odejdzie – wyszeptał.

Nawet kilkanaście godzin później płomień dalej tlił się i żaden podmuch wiatru nie mógł go zgasić.

                                                                   ***

Lucjan mocniej przycisnął ją do szafki nad blatem. Pierwszy raz tracił przy niej kontrolę nad sobą. Abigail zaczęła odpinać kolejne guziki, aż również koszula skończyła na podłodze. Palcami zaczęła przesuwać po idealnie wyrzeźbionej klatce piersiowej. Jej dotyk był delikatny, lecz czuła, jak Lucjan sztywnieje pod nim, jakby sprawiał mu ból, jakby powoli i z namysłem parzyła. Przeniosła dłonie na jego plecy i wtedy poczuła twarde, suche zgrubienie.

Blizny.

Lucjan oderwał gwałtownie usta od jej ust, a szmaragdowe oczy dosłownie świeciły, rzucając zieloną poświatę na jej zaskoczoną twarz. Oddychał szybko, lecz nie tak szybko jak ona. Maska po raz pierwszy pękła. Zacisnął szczękę, a mięsień na niej drgnął. Stał w bezruchu, czekając na jej słowa, na jej reakcje.

– Odwróć się – rozkazała, a jej głos zabrzmiał bardziej stanowczo niż kiedykolwiek.

Lucjan ostatni raz spojrzał na jej twarz i powoli obrócił się, ukazując plecy, przez które biegły dwie, białe blizny. Ciągnęły się aż od samego końca pleców po łopatki. Rozchodziły się na boki, tworząc ogromną literę "V".

Abigail oparła głowę o szafkę, słysząc jak ta wydaje cichy stuk. Patrzyła bez mrugnięcia na blizny, a jej otumaniony umysł potrzebował chwili, by przywołać te wszystkie książki, które czytała. Było ich zbyt dużo, by nie wiedziała, czym są te blizny.

Lucjan, Lucjan, Lucjan...

 Lucyfer – wyszeptała, otwierając szeroko oczy. – Lucyfer...

                                                          ***

 Jeśli to wszystko źle się skończy...– wyszeptał Mauchnd.– Pamiętaj o obietnicy, jaką mi złożyłaś.

– Pamiętam – zapewniła go. – Gdybyśmy przegrali z Michaelem zepchnę cię z Nieba i podążę zaraz za tobą.

Szare oczy rozszerzyły się zszokowane, lecz nie przestraszone. Auruma powoli uniosła rękę i opuszkami palców dotknęła jego policzka. Mauchnd nie cofnął się, niepewnie położył swoją dłoń na jej dłoni, a z chmur powoli zaczął skapywać deszcz.

– To na wypadek, gdybyśmy nie mieli nawet okazji uciec.

Gwałtownie przybliżyła się do niego i pocałowała. Mauchnd objął dłońmi jej szyję, nachylając się do przodu. Odwzajemnił niezdarnie pocałunek, czując jak nieznane, dziwne uczucia, które nie pozwalały mu myśleć, znajdują ujście, jednocześnie narastając jeszcze bardziej.

Jak topi się i wynurza w tym samym czasie.

Odsunęli się od siebie, ciężko oddychając. Auruma spojrzała w szare niczym burzowe chmury oczy i nie mogła przestać wierzyć, nie ważne jak bardzo się bała. Nie wtedy. Nie teraz. Nienawidziła tego, będąc za to wdzięczną.

Również topiła się i wynurzała jednocześnie.

Objęła Mauchnda i schowała twarz w jego szyi.

Chociaż przez kilka chwil nie chciała być silna.

                                                             *** 

– Chroniłem cię od zarania dziejów, robiłem wszystko, byś był bezpieczny. Nigdy o nic nie błagałem, lecz teraz proszę, nie pozwól, bym kiedykolwiek ją stracił. 

                                                            ***

Auruma przyłożyła dłoń do chłodnego czoła, wpatrując się w drogę pod swoimi stopami. Czuła na swoich plecach palący wzrok, wiedziała, że jest obserwowana, śledzona. Doskonale zdawała sobie sprawę, kto to.

Gwałtownie skręciła w zupełnie innym kierunku. Rzuciła się biegiem i rozpędzona, rozpostarła skrzydła. Wzbiła się pionowo w powietrze. Zniknęła z oczu Jundzie, który stanął bezradnie na skraju lasu, obserwując, jak jej sylwetka znika na płachcie nieba.

Musiał w końcu coś zrobić, lecz obawiał się. Tak bardzo się obawiał. 

Mogło to wiele go kosztować, zniweczyć całe starania.

Zniszczyć wszystko.

                                                                  ***

 – Dla mnie ty nie jesteś ideałem – szepnął ochrypłym głosem, odrywając na chwilę usta od jej skóry. – Jesteś czymś piękniejszym, niż ideał kiedykolwiek by mógł, niż ja bym mógł.   

                                                                  ***
Auruma uniosła podbródek, a jej głos uniósł się ponad wszystkie.

– To jest to, czego pragnie nasz ojciec! Nie to, co wmawia nam Michael! Nie to, co zawsze nam wmawiano!

Rozległ się potwierdzający, stanowczy ryk tłumu. Tak zgodny, tak pełen wiary, że poczuła, jak jej już dawno połamane serce zmienia się w pył. Nie mogła ich zawieść. Nie mogła. Nie mogła pozwolić, aby cierpieli, aby utracili ten blask w oczach, tą czystość, której dłużej nie potrafiła dostrzec w oczach Richidy.

– Tam!– wrzasnął ktoś nagle.

Auruma natychmiast podążyła za spojrzeniami. Dostrzegła poruszenie krzewów, więcej krzyków zawisło w powietrzu, Ris rzucił się w pogoń, niemal unosił się nad ziemią, jego skrzydła stały się jedynie mignięciami bieli.

Kilka osób pobiegło za nim, Auruma doznała zacięcia. Jakby ktoś ją wyłączył i przyśpieszył cały świat. Odetchnęła drżąco i obserwowała, jak Ris wyłania się, trzymając w uścisku szarpiącego się Jundę.

Pokręciła głową. Udawała zrezygnowaną, lecz w głębi duszy poczuła ulgę. Teraz miało wszystko się wyjaśnić. Albo okaże się, że Michael o wszystkim wie, albo postarają się uzyskać kolejnego żołnierza w tej chorej bitwie.

– Czemu nas szpiegujesz? – zapytał Ris, mierząc go swoim lodowatym spojrzeniem, które sprawiło, że ten zamarł w bezruchu.

– Nie szpieguję. Ja... – Rozejrzał się, lecz gdy dostrzegł, że nikt nie uwierzy w nadchodzącą bajkę, której morał już wymyślił, odpuścił całą grę.

Spojrzał brązowymi, ciepłymi oczami prosto na Aurumę. Jego wyraz twarzy przywiódł jej na myśl zwierzę, pojmane w niewole, którego jedynym pragnieniem jest niemożliwe, ucieczka do przeszłości.

  – W takim razie, co tu robisz? – tym razem ona zabrała głos.

 – Ja...– zaczął, lecz ona mu przerwała, unosząc otwartą dłoń.

– Nie kłam. Chcę od ciebie prawdy.

Uchylił usta, lecz zaraz je zamknął. Znowu się rozejrzał, zwierzę pragnęło przemienić swoje marzenia w rzeczywistość. W końcu odetchnął i po prostu kolejny raz na nią spojrzał.

– Sprawdzam, czy chcecie tego samego, co my.

                                                           ***

– Czy to ma naprawdę jakikolwiek sens? – szepnęła, czując jak płacz nadchodzi niespodziewaną lawiną.

– Myślałem w ten sposób, gdy początkowo zaczynałem coś do ciebie czuć. Chciałem się wycofać, ponieważ jaki to miało sens? Teraz ma ogromny. Dla mnie zbyt duży, aby zrezygnować.

                                                            ***

 – Nie mogę tak dłużej– szepnęła Iris, chowając twarz w ramieniu matki.– Nie mogę.

– Co masz na myśli?

–  Abigail miała racje. Ten człowiek jest chory.

– Nie "ten człowiek" a twój ojciec Iris!– oburzyła się jej matka.

Iris odsunęła się i spojrzała na kobietę z niedowierzaniem.

– Bronisz go? Po tym co robi? Co mówi? Co jest z tobą nie tak?! On obraża moją zmarłą siostrę! Swoją zmarłą córkę! A ty mu na to pozwalasz!

– Każdy na swój sposób przeżywa żałobę...

– Mój boże, co ty pierdolisz!– Iris zerwała się z kanapy.

– Iris! Nie będziesz tak do mnie mówić!

– Tak?– Uniosła wyzywająco brwi i gwałtownym krokiem ruszyła do drzwi.– Zobaczymy!

  Rozległo się trzaśnięcie, a zaraz za nim głośny, matczyny szloch.

                                                                            ***

 Często żałuję, że nie jestem człowiekiem. Mógłbym wtedy przy niej być tak, jak ona tego potrzebuje, a nie tak, jak ja tego pragnę. To jest moja kara za to, że nie odpuściłem, gdy powinienem, prawda? To przez to jej miłość do mnie nie jest wystarczająca.  

                                                                          ***

  – My?– powtórzyła Auruma z niedowierzaniem.

– Myślicie, że jesteście pierwszymi, którzy próbowali coś zmienić? Jesteśmy niedobitkami z powstania, którego nawet nie rozpoczęliśmy planować. Kilkoro aniołów z traumatycznymi przeżyciami, doskonale wiedzącymi, do czego Michael jest zdolny. Kim w rzeczywistości jest. Kiedy zauważyliśmy, że coś zaczyna się dziać, chcieliśmy się dołączyć... ja chciałem. Oni – urwał, spoglądając w dal. Potrząsnął głową, ocucając samego siebie i kontynuował. – Bali się, że to jest zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe.

  – Że to kolejna sztuczka Michaela – podsumowała Auruma szeptem i zakryła usta trzęsącą się dłonią.

Ris powoli obrzucił go uważnym spojrzeniem od stóp po głowę, marszcząc brwi, aż niespodziewanie oznajmił.

– Nie wierzę ci.– Przycisnął krawędź miecza do jego brzucha.

W tym samym czasie Auruma i Judna krzyknęli, a mała strużka krwi zabarwiła białą szatę.

– Przestań, Ris!

– Zaprowadzę was do nich!

Zapadło kilka sekund niemiłosiernej ciszy, podczas których spłynęło jeszcze kilka maleńkich, rubinowych kropli. Aniołowie rzucali sobie zaniepokojone spojrzenia, dłonie Aurumy drżały jeszcze mocniej, a oczekiwanie zabijało, brzęcząc w uszach potrójnym echem.

– W porządku – zgodził się w końcu Ris, odsuwając miecz. 

Auruma odetchnęła z ulgą, masując pierś w miejscu, gdzie biło serce. Zdołała się przekonać, że Ris potrafił być nieobliczalny. Robił to, co uznał za najlepsze dla nich. Bez względu na wszystko.

– Idź – rozkazał Ris, popychając Judnę, który pokiwał gorliwie głową i skierował się ku miejscu, w którego kierunku wcześniej uciekał.

– Rozejdźcie się – rzuciła pośpiesznie Auruma do pozostałych aniołów i szybkim krokiem podążyła za nimi.

Szli długo, jednak nikt się nie odezwał. Auruma z rosnącym napięciem wpatrywała się w kilka drzew, majaczących się w oddali. Nie wiedziała, czego się spodziewać, nie wiedziała, co myśleć. Wcześniej nawet nie przypuszczała, że może istnieć grupa innych świadomych, całkowicie niezależnych od nich. Otworzyła usta, aby już zaproponować, żeby resztę drogi przebyli lotem, gdy Judna powiedział.

  – To tam. – Wskazał palcem na pustkę pośrodku trawy.

Ris nieufnie mu się przyjrzał i popchnął z całej siły, niemal go przewracając.

– Idź – rozkazał.

Judna ruszył powoli, a Auruma nie mogła pozbyć się wrażenia, że to miejsce jest dziwnie znajome. Wiedziała, że przechodziła tędy kilka razy, lecz nie o to chodziło. Jakby wydarzyło się tu coś ważnego.

Nagle Judna po prostu zniknął. Ris wrzasnął wściekle i zaczął biec. W tym samym miejscu, co Junda również zniknął. Auruma zdała sobie sprawę, gdzie są. To było miejsce, gdzie Michael przetrzymywał Richidę. Z opóźnieniem ruszyła za nimi.

 Znalazła się pośrodku niczego. Pośrodku smolistej, żywej ciemności, która otaczała ciało, wpełzała do płuc, spowalniając oddech, spowalniając każdą sekundę. Rozejrzała się, czując jak jej włosy unoszą się ku górze. Dostrzegła kilka niewyraźnych sylwetek, przed którymi stał Ris. Celował w nich mieczem, wszystkie mięśnie miał napięte. Był drapieżnikiem gotowym do ataku.

Auruma ruszyła w ich kierunku. Machała skrzydłami, stawiała kolejne kroki, lecz miała wrażenie, że wcale się do nich nie zbliża. Dopiero głos Risa przedarł się przez dzielący ich mur, przebił tę dziwną, blokującą ich bańkę.

– Ani waż się ruszyć.

Auruma przyśpieszyła. Zatrzymała się  koło Risa i spojrzała na kilka znajomych z widzenia oraz kilka zupełnie obcych twarzy. Zawiesiła wzrok na twarzy Judny, który unosił ręce w poddańczym geście.

  – Niedawno znaleźliśmy to miejsce. Zupełnie przez przypadek. Tutaj chociaż mamy pewność, że nikt nas nie podsłuchuje – wyjaśnił.

  – Czemu ich tu przyprowadziłeś?! – odezwał się anioł o kręconych, czarnych włosach, które niemal zlewały się z otaczającym ich mrokiem.

  – Musiałem– bronił się Judna.– Nakryli mnie, jak ich obserwowałem, ale naprawdę sądzę, że można im zaufać.

  – Można– zapewniła spokojnie Auruma.– Chcemy dokładnie tego, co wy. Zniszczyć Michaela.

– Twoje słowa nic dla nas nie znaczą– stwierdziła niska anielica o szarawych, niemal białych oczach.

– A działania tego nie robią? Nie mówią wam, że to prawda? Dążymy do tego, aby wszystko zmienić. Zrobimy to z waszą pomocą albo bez. Potrzebujemy jednak jak najwięcej ludzi i powinniśmy stąd iść.

– Niby czemu?– zapytał czarnowłosy anioł.

– Bo to miejsce należy do Michaela. – Auruma spojrzała na Risa.–To tutaj torturował Richidę.

                                                                           ***

– Istnieje tak wiele pytań. Możemy zapytać o wszystko, prawda? Ale rzadko otrzymujemy odpowiedzi, a gdy już to się dzieje, to pytania gwałtownie narastają. Jest ich zbyt dużo, aby dostrzec to najważniejsze. To, którego odpowiedź, będzie odpowiedzią na wszystko.  

                                                                          ***

Auruma spojrzała na Lucyfera, który patrzył na ledwie widoczne przez chmury gwiazdy, odchylając głowę. Cisza między nimi była wymowna.

– Jesteś pewna, że nie stchórzą?

– Nie mogę za nich ręczyć, jednak równie mocno chcą jego krwi, co my... Tylko nie wiem, czy jesteśmy już gotowi.

– Nie będzie drugiej szansy. Dzisiaj Michael zwołał naradę, odnośnie mnie. Serafinowie i Archaniołowie będą w jednym miejscu i to najlepszy moment, aby zaatakować.

– Co my mamy robić?

– Najpierw skoncentrujcie całe siły na wojownikach. Dzięki temu ich osłabicie. Potem walczcie z cywilami.

– Wciąż mam wrażenie, że jest nas za mało.– Przetarła twarz dłonią.– Gdybyś dał mi jeszcze trochę czasu...

– Niestety go nie mamy. Podczas narady dam ci znak i ruszycie.

– Jaki znak?

– Jestem pewien, że go zrozumiesz.

– Nie możesz mi po prostu powiedzieć?– westchnęła.

– To będzie zależało od twojej pozycji – wyjaśnił.

Pokiwała niechętnie głową.

– Leć i powiadom innych. Wszyscy muszą być gotowi. To jest nasze ostateczne starcie.

--------------------------------------------------------------------------------------

W końcu nowy rozdział! (Bo mój laptop chociaż troszkę mi odpuścił. Wciąż się co jakiś czas zawiesza i muszę go restartować, jednak jakoś działa).

Nie jestem pewna, co do tego, czy zbyt płytko nie potraktowałam wątku Judny i jego ekipy oraz rekrutacji ludzi, jednak uważam, że nie ma sensu się już nad tym rozwodzić. Przeciągałam to wystarczająco długo i takie wstawki chyba starczą. Napiszcie, co sami sądzicie. To dla mnie istotne, bo wiecie, jeśli naprawdę zbyt płytko to potraktowałam, to przy następnej książce nie popełnię tego błędu. Wciąż jestem amatorem i się uczę.

Jak mijają święta?


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro