Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XI."Chociaż z tobą mogę się pożegnać."

Lucyfer uniósł rękę, a cienka, młoda gałązka oplotła się dookoła jego palców w pocieszającym, przyjaznym uścisku. Liście zabłysły srebrem oraz złotem w bezkresnym mroku nocy, który zaledwie godzinę temu ogarnął opustoszały kampus.

- Mogę być coraz potężniejszy, zaskakiwać samego siebie, lecz jak zdołam pokonać Niebo? Tysiące aniołów gotowych nawet zginąć za to, w co wierzą?- szepnął i oddał delikatnie uścisk gałązki.- Przysięgałem ci, że cię obronię, lecz nie mogę tego dłużej robić. Nie mogę dłużej pozwalać im niszczyć tego świata, niszczyć mnie. Muszę ich zabić, za wszelką cenę, we wszelaki sposób.

Nagle gałązka wbiła się w palce Lucyfera, krew trysnęła, z jego ust uciekł zaskoczony syk bólu, a potem w jego myślach pojawiła się twarz, twarz, której nienawidził, twarz Michaela.

Michael stał na gęstej, zbyt zielonej, soczystej trawie. Dłonie trzymał wplątane w blond włosy, a brązowe oczy spoglądały przed siebie. Burzyło się w nich za dużo emocji, aby można było cokolwiek odczytać, jak gdy podczas wichury deszcz rozmywa cały obraz świata. Nagle obok niego wylądowała wysoka, młoda anielica o długich, złocistorudych włosach i bladej, niemal białej cerze, która przypominała czystą, niczym nieskalaną porcelanę. Spojrzała ze zmartwieniem złotym, metalicznym wzrokiem na Michaela i oznajmiła.

- Akrana wciąż nie wraca.

Michael po prostu odwzajemnił jej spojrzenie, nic nie powiedział, lecz to wystarczyło. Anielica uniosła dłoń do twarzy i przetarła nią oczy, które gwałtownie zaszły łzami. Wbiła wzrok w trawę i zaczęła kręcić powoli głową. Jej oddech przyśpieszył, stał się niemal świszczący, gdy mówiła.

- Musimy ją odbić. On jest jeden, nas są tysiące, pewnie trzyma ją w...

Michael nagle przerwał jej, prostując się i opuszczając dłonie.

- Akrana nie żyje.

Anielica wydała z siebie ptasi, piskliwy krzyk. Odskoczyła do tyłu, a jej skrzydła dmuchnęły powietrzem w ziemię, rozwiewając suchy piach, który zakurzył powietrze dookoła nich. 

- My nie możemy umrzeć!

Michael nagle zrobił krok do przodu, a jego oczy zabłysły piorunującym, białym blaskiem, który sprawił, że anielica zachwiała się, omal nie upadając na ziemię.

- Teraz najwyraźniej możemy, ponieważ twoja przyjaciółka jest martwa.- Postąpił kolejny krok do przodu, a anielica cofnęła się.- I ty też będziesz, jeśli nie weźmiesz się w garść!

Lucyfer oderwał od nich wzrok i rozejrzał się uważnie. Po swojej lewej stronie dostrzegł znajomy blask. Drzewo Życia stało pośrodku pustej, nieskończonej polany, dłużej już nie dumne, lecz zmęczone. Jej gałęzie opadały ku ziemi, niemal połowa zmieniła swój kolor na niezdrową, ciemną zieleń, niektóre z nich co chwilę zabierał ze sobą wiatr, roznosił po całym Niebie.

Drzewo Życia umierało.

- Przepraszam, ja.... ale .... Musimy coś zrobić- wyszeptała anielica znowu zwracając na siebie uwagę Lucyfera.

Michael odetchnął, uspokajając się i powiedział.

- Rozumiem, że była tobie bliska, lecz nie będę tolerował takiego zachowania. Jeszcze raz podniesiesz na mnie głos, a źle się to dla ciebie skończy. Mogę  obiecać, że go zniszczymy, już zbyt długo roznosi swoje zło.

- Oczywiście.- Anielica pokiwała szybko głową, po czym ją pochyliła.- Proszę o wybaczenie dla mojego niegodnego zachowania.

Michael podszedł do niej i położył dłonie na jej potylicy.

- On tak na nas wszystkich wpływa. Jego zło przesiąka nawet tutaj.

Lucyfer zaśmiał się gorzko. Zaskakując go, jego głos rozniósł się echem po całym Niebie. Michael i anielica poderwali się zaskoczeni, wyciągając przed siebie miecze. Rozejrzeli się z niedowierzaniem, doskonale wiedzieli, do kogo należy ten śmiech. Lucyfer uśmiechnął się w duchu, pełnym zadowolenia i mroku uśmiechem. Uzyskał kolejne narzędzie, kolejną możliwość. Bezpośrednia walka, której tak bardzo pragnął, nie miała sensu. Musiał rozegrać to powoli, podstępnie. Musiał się stać Szatanem, ojcem kłamstw, niegodziwcem, za jakiego go uważali.

- Moje zło przesiąka dalej, niż sobie wyobrażacie- szepnął, po czym wysunął rękę z ucisku gałęzi. 

Na nowo znalazł się pośrodku kampusu, w mroku nocy, lecz jedno się zmieniło, nie był już dłużej sam. Kilka metrów przed nim stała dziewczyna o długich, blond włosach i grubych, czarnych okularach zasłaniających jej oczy. Nie musiał jednak ich widzieć, aby wiedzieć, że jest przerażona. Uniósł rękę. Rany na palcach już zaczęły się powoli goić, a jedynie ślady, jakie pozostały, to krew na młodych, małych gałązkach.

- To ty...- wyszeptała dziewczyna.

Ten głos przypomniał mu, skąd ją zna. Był tak podobny do głosu Abigail.

- Witaj, Irene.

Irene cofnęła się o krok, unosząc rękę do ust. Zbladła, jakby miała zaraz zemdleć. Teraz już miał pewność, że widziała wszystko.

- C-co... j- jest?- wydukała, a jej zęby zaczęły delikatnie szczękać zarówno ze strachu jak i z zimna.

- Prawda- powiedział, uśmiechając się do niej słabo, z cierpieniem, które było widoczne bardziej niż kiedykolwiek.

Irene zaczęła kręcić głową i znowu się cofnęła. 

- T- ty...- Odetchnęła gwałtownie i powtórzyła.- To ty. To ty byłeś na pogrzebie.

- Tak- potwierdził. Spojrzał na Drzewo Życia i wyszeptał do niego.- Dziękuję. Zrobiłeś dla mnie więcej, niż powinieneś.

Irene aż szarpnęło do tyłu na jego słowa. Chciała uciekać, lecz przerażenie sparaliżowało ją, zamieniło jej nogi w lód, który przywarł do ziemi. Lucyfer znowu na nią spojrzał i westchnął.

- Abigail przypominasz tylko z wyglądu, lecz twoje serce jest szare, nie tak czyste, nie takie piękne. 

Irene zamrugała i wzięła kolejny, głęboki oddech. Pierwszy raz uważnie przyjrzała się Lucyferowi, a jej oczy napełniły się większym, topiącym jej myśli strachem. Nagle jednak, zamiast uciekać, warknęła.

- Kim ty jesteś?!

Lucyfer poprawił mankiet koszuli i powiedział po prostu, mimo że wiedział, o co go pytała.

- Nazywam się Lucjan. 

Irene uniosła dumnie głowę, po czym wysyczała.

- Pytałam, kim jesteś! 

- A ja odpowiedziałem- stwierdził spokojnie Lucyfer, a jego oczy mimowolnie lekko zaświeciły, sprawiając, że Irene aż zachłysnęła się powietrzem.- Innych odpowiedzi, niż to, że twoja siostra o wszystkim wiedziała, nie uzyskasz.

Zerknął ostatni raz na Drzewo Życia i ruszył w kierunku domu. Irene zniknęła z jego myśli w tym samym momencie, gdy jej sylwetka przestała być widoczna w mroku, lecz Irene nigdy już nie przestała myśleć o tym, co widziała. Lucyfer uniósł wzrok na doskonale widoczne tej nocy gwiazdy. Nie mógł zaatakować Nieba w sposób, w jaki tego pragnął, nie mógł też zwerbować armii. Po co mu armia, która nie mogła nikogo zabić tak, jak on mógł? Byłaby jedynie mięsem armatnim, ponieważ wiedział, że nie zdoła sprawić, aby chociaż część aniołów stanęło po jego stronie... Zatrzymał się gwałtownie i zamarł na sekundę w bezruchu. Jednak co jeśli mógł sprawić, aby wystąpiły przeciwko sobie? Znaleźć coś, co ich skłóci? Poróżni do tego stopnia, że zaczną walczyć sami ze sobą? Tylko, co to takiego mogłoby być? Co mogłoby skłócić anioły? Istoty od urodzenia oddane sprawie, przekonane o tym, że to, co robią, jest słuszne?

Lucyfer wznowił powolny marsz, wciąż wpatrując się w gwiazdy. Nagle zdał sobie sprawę, że od dłuższego czasu nie widział Abigail. Myśl, że halucynację się skończyły powinna przynieść mu ulgę, radość, że rana zdoła się zagoić, gdy nie będzie ciągle rozdrapywana, lecz zamiast tego nadszedł wszechogarniający, w pewnym sensie pusty smutek. Lucyfer westchnął i przetarł twarz dłońmi. W końcu dotarł pod dom. W salonie natychmiast zdjął marynarkę, po czym usiadł sztywno na kanapie. Zawiesił wzrok na ścianie, jego umysł był bałaganem, huraganem myśli oraz uczuć, które wymieszane razem stanowiły wybuchową mieszkankę niczym azotan amonu i cynk w jednej probówce.

- Jesteś w mojej głowie cały czas - szepnął - Nawet, gdy coś innego ją zajmuję, to ty i tak masz tam swoje stałe miejsce.

Westchnął i schował twarz w dłoniach. Zmusił się do skupienia na teraźniejszości, do schowania Abigail w najgłębszą, zakurzoną szufladę podświadomości. Potrzebował czegoś mocnego, o tak samo silnym brzmieniu, jak to, że Ojciec chciał zgładzić ludzi. Pomimo tego, że nie było prawdą, stało się katalizatorem ich jedynej wojny.

Nie ważne jak się starał, nie potrafił niczego wymyślić. Odchylił głowę do tyłu, po czym wstał i podszedł do okna, za którym rozciągał się widok na dziesiątki innych budynków oraz krzyżujące się ulice. Oparł rękę o framugę okna i spojrzał na swoje lekko zniekształcone, w półprzezroczyste odbicie. Jego szmaragdowe, lśniące oczy spojrzały na niego z tym dziwnym wyrazem. Wtedy zdał sobie sprawę, co jest dla nich jabłkiem niezgody, co skłóciło tę anielicę oraz Michaela.

To był on.

                                                           ***

Lucyfer usiadł na ziemi, a luźna, brudnoszara szata otoczyła jego nogi i zjechała z prawego ramienia, odsłaniając bark. Słońce wydawało się niemal odbijać od jego jasnej, nieskazitelnej skóry, która mimo gorąca i parzących promieni nie opaliła się ani odrobinę.

Przed Lucyferem znajdowało się maleńkie drzewko, zaledwie sadzonka. Jej maleńkie, bursztynowe listki mieniły się na wietrze, a chudy pieniek wyginał pod jego wpływem. Lucyfer z troską przejechał palcem po delikatnej gałązce. Spojrzał w bezchmurne, niezwykle błękitne niebo z utęsknieniem, pomieszanym z gniewem. Zdrada tkwiła w jego sercu niczym kolec, a tęsknota była płatkiem śniegu w jego oku.

Opuścił rękę, gdy usłyszał głośne mruczenie za sobą. Odwrócił głowę i ujrzał starą lwicę, która powolnym, niepewnym krokiem szła w jego kierunku. Jedno z jej ciemnych oczu było zasnute zaćmą, a drugie przysłaniała opadająca powieka. 

- Witaj.- Lucyfer uśmiechnął się delikatnie i wyciągnął przed siebie dłoń.

Lwica zaczęła się o nią ocierać, jej mruczenie przybrało na sile. Po chwili ułożyła się tuż obok niego z trudem i oparła pysk o jego kolana. Lucyfer zaczął głaskać ją powolnym, delikatnym ruchem i szepnął.

- Długo cię nie było. Daleko zawędrowałaś, prawda?

Lwica w odpowiedzi jedynie przymknęła oczy, mocniej się w niego wtulając. Jej oddech zaczął zwalniać, jak gdyby zapadła w sen, lecz Lucyfer wyczuwał, jak jej światło zaczyna przygasać, ucieka powoli z ciała. Mruczenie zaczęło cichnąć, jednak po chwili lwica otworzyła gwałtownie oczy z niepokojem. Zrozumiała, co miało nastąpić.

- Ciii...- uspokoił ją Lucyfer i schylił się, przykładając policzek do jej głowy.- Śpij, kochana.

Lwica rozluźniła się. Ponownie zamknęła oczy, wzdychając.

- Nie masz się czego obawiać- zapewnił ją.- Przyrzekam.

Każde kolejne uderzenie jej serca było słabsze, delikatniejsze, niczym uderzenie motyla. W oczach Lucyfera zebrały się łzy, które spłynęły niewinnie po policzkach.

- Chociaż z tobą mogę się pożegnać- wyszeptał, składając pocałunek na środku jej pyska.- Dobranoc, kochana.

Serce uderzyło ostatni raz, oddech zamarł, a światło zniknęło, pozostawiając w ramionach Lucyfera jedynie chłodne, zmęczone ciało.

                                                              ***

Lucyfer jechał samochodem, wpatrując się nieruchomym wzrokiem w drogę. Potylicę miał opartą o podgłówek fotela, a jedną dłoń ułożoną luźno na kierownicy. Powietrze w klimatyzacji owiewało delikatnie jego twarz oraz włosy, które co chwilę opadały na oczy. Lucyfer nacisnął hamulec, zwalniając powoli przed czerwonymi światłami. Rozejrzał się półprzytomnie po okolicy. Część jego świadomości wciąż czuwała, szukała pośród tysięcy ludzkich płomieni tego jednego, anielskiego, jednak mimo przejechanych już dwustu kilometrów, dwóch godzin w samochodzie, wciąż niczego nie wyczuwał, lecz był pewny, że gdzieś któryś z nich jest. Oni zawsze gdzieś byli.

Światło zmieniło się na zielone, a Lucyfer gwałtownie ruszył. Następna godzina wciąż niczego nie przyniosła, nie zrobiło tego nawet kolejne dwieście kilometrów. Lucyfer musiał w końcu zatrzymać się na stacji z powodu prawie pustego baku. Wysiadł z westchnieniem z auta i chwycił dozownik od pierwszego z rzędu paliwa. Zaczął tankować z zamyśleniem patrząc znowu we własne odbicie w szybie. Uniósł wzrok, dopiero gdy usłyszał ciche szepty. Dwie młode dziewczyny stały obok swojego samochodu naprzeciw niego. Niższa z nich, blondynka, tankowała gaz, a druga dyskretnie zerkała na Lucyfera. Kiedy napotkała jego wzrok, uśmiechnęła się delikatnie. Lucyfer odwzajemnił pobłażliwe uśmiech i mając nareszcie pełny bak, odłożył dozownik. Wyjął portfel z kieszeni marynarki i wyjął jedyny banknot jaki miał, studolarowy. Wsunął go, po czym, gdy był pewien, że automat go przyjął, obszedł samochód i wsiadł do niego.

Wyjechał powoli ze stacji, znowu opierając się zmęczony o fotel. Kolejne godziny wciąż nic nie przyniosły, nic nie zmieniły. Lucyfer po prostu jechał, aż poczuł coś, bardzo niewyraźnego, delikatnego jak muśnięcie piórem po skórze, lecz poczuł to. Tyle mu wystarczyło. Gwałtownie zwolnił i skupił się na tym drobnym, ginącym w tłumie idealnym świetle. Kierował się za nim, skręcał za jego śladem i zatrzymał się przed małym, drewnianym kościołem o ogromnych oknach, wypełnionych witrażami. Niemal zaśmiał się w duchu. Wysiadł z samochodu i przeszedł przez małe podwórko o zadbanym trawniku. Pchnął spore, dębowe drzwi, a jego buty stuknęły głośno na kamiennym parkiecie. Tuż naprzeciwko niego znajdował się ubogi ołtarz, przez którym stały dwa rzędy, ciemnych, drewnianych ławek, tworząc między sobą przejście. Lucyfer obejrzał się, dostrzegając koło drzwi wąskie, kręte schody, które prowadziły ku wewnętrznym balkonie, gdzie stały organy oraz kilka mikrofonów. Lucyfer pokręcił głową i ponownie ruszył przed siebie. Gdy minął stojącą po lewej stronie statuetkę Maryi, zza ołtarza wyszedł niski, niezwykle chudy ksiądz o odstających uszach i cienkich okularach. Przyjrzał mu się zaskoczony, pytając.

- Czy mogę w czymś pomóc?

- Właściwie to tak - powiedział i wtedy zza ołtarza wyszedł ten, kogo szukał. Wysoki mężczyzna o pięknej, błyszczącej skórze, ogromnych, niebieskich oczach i długich, blond włosach, przypominających swoim kolorem złoto. - Niech ksiądz stąd idzie. Jak najdalej.

Ksiądz zmarszczył brwi i uniósł rękę, wskazując nią na drzwi.

- Myślę, że to pan powinien stąd wyjść.

Lucyfer po prostu pokiwał głową i powiedział do anioła.

- Nie znam cię. Musisz być kolejnym z młodych.- W jego dłoni zmaterializował się miecz, a ksiądz zbladł z niedowierzania i przerażenia.

Anioł również wyciągnął dość mały miecz spod sutanny, przyjmując postawę obronną.

- A ciebie za to znają wszyscy, Lucyferze - wycedził.

- Ale mało o mnie wiedzą, pora to zmienić.

Oczy księdza rozszerzyły się do rozmiaru pięciocentówek, oddech zamarł i wtedy Lucyfer powiedział do niego.

- Biegnij.

Z okrzykiem rzucił się na anioła. Ksiądz przytomniejąc, zaczął biec do drzwi. Anioł uniknął ciosu, odskakując do tyłu. Zamachnął się, lecz Lucyfer zniknął. Znalazł się za nim, przyciskając ostrze miecza do jego pleców.

- Wcale nie chcę cię zabijać, nigdy tego nie chciałem - powiedział, zaciskając zęby.- Lecz nie zostawiliście mi wyboru.

- Zabijać? - powtórzył zdezorientowany anioł.

- Zabijać– potwierdził Lucyfer, po czym wbił miecz w jego ciało aż po rękojeść i wyszeptał, podczas gdy anioł zaczął dławić się krwią.- Naprawdę nie chciałem.

Ostrze zaczęło żarzyć się zielonym światłem, skóra przybrała podobny odcień i już po chwili u stóp Lucyfera leżała sterta prochów, które ominął jednym, płynnym krokiem. Usłyszał syreny wozów policyjnych, jak tylko pchnął drzwi. Dwa radiowozy zatrzymały się przed kościołem, zastawiając jego samochód. Policjanci wyskoczyli z nich, celując w Lucyfera bronią.

- Nie ruszaj się!

Lucyfer sparaliżował ich jedną myślą i rozkazał.

- Zabierzcie stąd radiowozy.

Policjanci posłusznie wsiedli z powrotem do samochodów i odjechali, budząc się z transu, dopiero gdy Lucyfer jechał już drogą międzystanową, wpatrując się ze zmęczeniem przed siebie.

----------------------------------------------------- --------------------

Rozdział miał być wcześniej, lecz pewnie zauważyliście, że wattpad odmówił posłuszeństwa -,-

Jednak trzymajcie, bo udało mi się wpaść na to, jak to wszystko rozwinąć. Przed nami tylko dziewięć rozdziałów! Nie wierzę, że niedługo koniec, bo piszę to już pół roku!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro