Rozdział X. " Te słowa niosą prawdę, tak jak ja niosę światło".
Ruelle - Hero.
Rosaline zacisnęła ręce na kierownicy i odetchnęła powoli, licząc do dziesięciu. Nic to jednak nie dało. Irytacja bulgotała w niej z każdym kolejnym piskiem tego blondwłosego potwora na tylnym siedzeniu.
- Daj spokój- powiedziała Carla, która siedziała na fotelu pasażera.- To tylko dziecko.
- Raczej bachor- warknęła w odpowiedzi, jedynie zerkając spod byka na swoją siostrę.
- Nie przesadzaj. Tylko się bawi!
Jej siostrzenica rzuciła gwałtownie lalką, trafiając w wywietrzniki dokładnie naprzeciw przerwy między fotelami. Rosaline podskoczyła, omal nie tracąc kontroli nad kierownicą. Złapała ją jeszcze mocniej, wciskając bez zastanowienia hamulec. Rozległy się trąbienia samochodów. Czarny sedan, który jechał za nimi, zdołał zatrzymać się w ostatnim momencie, dosłownie centymetry od ich bagażnika. Rosaline otworzyła usta, nabierając gwałtownie powietrza. Czuła jak jej serce uderza w żebra, a w uszach rozlega się długi, cienki pisk.
- Ja pierdolę- warknęła Carla.
- Czyś ty zwariowała?! Głupi, pieprzony bachor!- wydarła się gwałtownie Rosaline, uderzając dłońmi w kierownicę.- Mogłaś nas zabić!- Zaczęła odwracać głowę w kierunku swojej siostrzenicy, lecz wtedy kątem oka zobaczyła przez szybę wysoką sylwetkę idącą poboczem drugiego pasa. Zamrugała, jakby przekonana, że ma halucynację. Umięśniony mężczyzna w czarnym, drogim garniturze szedł ulicą. Jego nos był cały czerwony, Rosaline dopiero po chwili zrozumiała, że nie ma na nim skóry, w kilku miejscach miał podarty garnitur, cały był umazany we krwi. Nie wiedziała, czy jego, czy może kogoś innego. Zerknęła zszokowana na Carlę, która również patrzyła się na tego człowieka ogromnymi oczami.
Gdy zniknął im z pola widzenia, a ich wyprzedziło wiele samochodów i jeszcze więcej ciągle trąbiło, Rosaline znowu zaczęła krzyczeć na blondwłosego potwora na tylnym siedzeniu.
Lucyfer minął znak "Arlington" i przyśpieszył kroku. Był zbyt wyczerpany, aby zmienić się znowu w to dziwne światło, nie wiedział nawet, czy tego chciał. Zmieniał się, jednak wątpił, aby na lepsze. W tym momencie jednak nie myślał o tym, nie myślał o niczym. W jego głowie panowała całkowita pustka, zniknął z niej Samael, Michael, zniknęła nawet sama Abigail. Był tylko powolny, równomierny ruch nóg, które cicho szurały na asfalcie. Ogarnął go spokój, jakiego nie doświadczył od bardzo, bardzo dawna. Po prostu szedł aż znalazł się przed swoim starym mieszkaniem, które wystawił na aukcję, lecz nikt wciąż go nie kupił, aż Rosaline wjechała na autostradę, aż auto Samaela oraz starszej pary zostało odholowane, a lekarze powiedzieli im, że doznali halucynacji na skutek wypadku.
Aż wszedł do sporego salonu o brązowych ścianach, usiadł na czarnej, skórzanej kanapie. Zabił Samaela, lecz to był dopiero początek końca, końca, który zgotuje im wszystkim. Prawdziwej apokalipsy. To on będzie bestią, o siedmiu głowach i dziesięciu rogach. Na jego rogach będą wypisane imiona bluźniercze, imiona, które będą krzyczeć w swoich ostatnich chwilach życia. Oni wszyscy*. Przymknął oczy i odchylił głowę do góry, ku sufitowi. Na jego usta wpłynął smutny uśmiech, uśmiech, który swoim cierpieniem złamałby serce Abigail.
Lucyfer doskonale wiedział, że zemsta jest tak naprawdę tylko dla niego, jest ulgą dla jego wściekłości i nie pomoże w niczym Abigail, nie pomoże mu jej odzyskać. Zbyt wiele razy to widział, aby się łudzić. Mimo to przytłaczające uczucie samotności wbiło go całą swoją siłą głębiej w miękką kanapę. Z westchnieniem poddał się temu, wiedząc, że jakakolwiek walka jest bezcelowa. Po prostu sięgnął do małej szafki ze szklanymi drzwiczkami i wyjął z samego tyłu butelkę najmocniejszej, starej whisky. Zalał wysoką szklankę do pełna i z powrotem opadł na kanapę. Wziął pierwszy łyk żrącego gardło alkoholu, po czym uniósł wzrok na tarczę czarnego zegara ze złotymi wskazówkami, które powoli przesuwały się, zmieniając sekundy na minuty, minuty na godziny, a Lucyfer wciąż siedział na kanapie, pijąc szklankę za szklanką i żałując, że nie może się upić, chociaż na chwilę stać się nieświadomy tego wszystkiego. Przejechał palcem po jedynie już lekko różowym nosie, odstawił szklankę i wstał niechętnie z kanapy. Ruszył w kierunku drzwi i gdy był już w połowie drogi, rozległo się pukanie.
Stanął naprzeciw wysokiej, chudej kobiety o krótkich do ramion, rudych włosach i ogromnych, niebieskich oczach. Z twarzy wydawała się obca, świetnie się też maskowała, lecz Lucyfer już nie dał się nabrać na te sztuczki, natychmiast zrozumiał, kim ona jest. Postanowił jednak podjąć ich grę, sprawdzić dokąd go zaprowadzi.
- Tak?
Kobieta uśmiechnęła się miło i powiedziała.
- Witam. Czy mogę zająć panu chwilę?
- A o co chodzi?- zapytał.
- Pani Carter odeszła na urlop macierzyński. Teraz ja jestem pańską agentką nieruchomości. Norma Butler, bardzo miło pana poznać- przedstawiła się, nie podając ręki.
Musiała zagrać tak, aby niczego nie zauważył, a kontakt fizyczny wyciągał wszystko na wierzch. Nie znała jednak jego nowych możliwości, tak naprawdę on sam ich nie znał.
- Lucjan Anderson- przedstawił się i uchylił drzwi, odsuwając się w bok.- Proszę wejść.
Kobieta przeszła obok niego, dyskretnie unikając jakiegokolwiek dotyku. Lucyfer przyjrzał się jej sylwetce i zamknął drzwi.
- W czym mogę pani pomóc?
- Chciałam pomówić o cenie mieszkania. Nie ma na nie chętnych i uważam, że to z powodu ceny. Jest bardzo piękne i zadbane, jednak lokalizacja jest niekorzystna. Gdybyśmy obniżyli cenę o dziesięć bądź dwadzieścia tysięcy mogłoby nam się udać je sprzedać- oznajmiła, stając obok drzwi balkonowych.
- I tak bardzo obniżyłem cenę- powiedział, obserwując, jak kobieta przejeżdża dłonią po krawędzi parapetu okien tuż obok drzwi.
Udawała zainteresowaną mieszkaniem, lecz on doskonale wiedział, co w rzeczywistości robiła. Badała go, została wysłana, aby dowiedzieć się, co się dzieje, co się dzieje z nim, co się stało z Samaelem, Gadrielem. Nie była tu po to, aby go schwytać bądź zabić, co pokazywało, jak bardzo Michael był zaniepokojony. Zamiast wojownika wysłał szpiega. To sprawiło, że satysfakcja znowu rozkwitła w nim.
- Rozumiem. Jednak sądzę, że wciąż jest za wysoka.
- Jeśli znowu obniżę cenę, to sprzedam to dwa razy taniej, niż kupiłem- kontynuował rozmowę, nie zastanawiając się nawet nad bełkotem, który wychodził z ich ust.
- Naprawdę rozumiem i możemy nie obniżać ceny, jednak aby to szybko sprzedać, musimy uczynić ofertę bardziej atrakcyjną dla klienta.
Lucyfer zamknął się na całą rzeczywistość, skupiając się na energii, która biła od kobiety. Nie była ani czarna ani jasna, tylko szara. Robiła złe rzeczy, sądząc, że służy to czemuś większemu, dobru ogółu. Była dość młoda, miała może trzysta albo dwieście lat. Michael świetnie wszystko ukartował. Wysłał młodą, lecz już trochę doświadczoną anielicę, której blask był najsłabszy i najskuteczniej mogła go zamaskować. Jej zadaniem było dowiedzieć się jak najwięcej, po czym zniknąć tak, aby się nie zorientował. Wyczuwał w niej pewność siebie, głęboko zakorzenione przekonanie o tym, że jak zawsze jej się uda. Zapominała o tym, kim on był. Lucyferem, samym Niosącym Światłość, pierwszym synem, serafinem, który widział więcej niż ktokolwiek, strażnikiem Drzewa Życia.
- Myślałam nad dodaniem do oferty wyposażenia...- Usłyszał jej kolejne słowa.
Zamrugał, wracając świadomością do obecnej chwili. Spojrzał na anielicę, a gorzkie rozbawienie zaiskrzyło w jego oczach, które rozbłysły się gwałtownie zielonym, rażącym światłem.
- Może i Michael odciął mi skrzydła, może i odebrał mi miłość, lecz wy nie powinniście zapominać, kim jestem. To twój największy błąd.
Anielica zamarła gwałtownie i chwyciła za klamkę drzwi balkonowych, jednak nim zdążyła ją chociażby nacisnąć, Lucyfer pojawił się obok niej i położył dłoń na jej ramieniu.
- I ten błąd będzie cię wiele kosztował - szepnął do jej ucha.
Anielica wykręciła się i wyciągnęła sztylet z pochwy na udzie, ukrytej pod czarną spódnicą, po czym rzuciła się na niego. Lucyfer jednak zmienił się w światło i zmaterializował za nią.
- Wiele się zmieniło od mojego wygnania.- Anielica odwróciła się i wielkimi oczami spojrzała na jego twarz.- Największym błędem Samaela było wszystko zacząć na nowo, bo tym razem się nie zatrzymam.- Anielica cofnęła się o krok, unosząc wyżej rękę z ostrzem.- Zabiłem jego i zabiję również was.
Zniknął i gdy się pojawił, obejmował dłońmi szyję anielicy, która zamachnęła się sztyletem na oślep, lecz ostrze stopiło się w jej dłoni, parząc ją.
- Zawsze myślałaś, że jesteś nieśmiertelna, dziwnie teraz jest mieć świadomość nadchodzącej śmierci?- zapytał, wyginając jej szyję tak, że spojrzała prosto w jego twarz.
- Zdrajca - wykrztusiła.
- Nie.- Pokręcił powoli.- Co najbardziej pewnie zadziwiające dla ciebie w tym wszystkim jest to, że to nie ja jestem zdrajcą, a Michael. Wszystko ukartował i zrzucił winę na najbardziej znienawidzonego brata, o którego wiekami był zazdrosny. Niestety umrzesz za zdrajcę.
- Jedyne, co robisz, to kłamiesz i manipulujesz, wężu z Edenu - zasyczała, szarpiąc się.
- Nie ja nim niestety jestem- oznajmił, zaciskając mocniej dłonie na jej szyi.
Przestała się nagle szarpać i po prostu zamknęła oczy. Poddała się bólowi i palącym płucom, poddała się śmierci niczym żołnierz ginący na polu bitwy za swój kraj. To sprawiło, że Lucyfer poluzował uścisk. Oni wszyscy sądzili, że jest winny, nie przypuszczali nawet, że to wszystko uczynił Michael, myśleli, że walczą po dobrej stronie. Nie mógł jej zabić, nie za to, że chciała walczyć za niebo, za w jej mniemaniu dobro.
Wtedy anielica gwałtownie wyszarpała się i kopnęła go gwałtownie w brzuch, powalając na podłogę. Lucyfer uderzył w panele z sapnięciem, bez przerwy nie odrywając od niej wzroku. Anielica wyciągnęła kolejny nóż, tym razem zza dekoltu i powiedziała, przekrzywiając głowę.
- Nie pozwolimy ci roznieść twoich kłamstw.
Lucyfer podniósł się, a gdy anielica znowu się na niego rzuciła, zniknął i pojawił się przy drzwiach.
- Prawdy. Nie pozwalacie roznieść prawdy. Nie ja tu jestem zdrajcą.
- Myślisz, że ktokolwiek w to uwierzy? - Spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Twoje słowa nas nie zmanipulują.
- Nie robią tego. Te słowa niosą prawdę, tak jak ja niosę światło.
- Jedyne, co niesiesz, to ciemność i grzech - warknęła.
Lucyfer odetchnął. Satysfakcja zmieniła się w smutek i wściekłość. Nikt mu nie wierzy, nie wierzył wtedy, nie wierzy teraz i nie będzie wierzył. Nie ważne, co powie, nie ważne, co zrobi. Dla nich na zawsze pozostanie Szatanem.
Jego oczy rozbłysły się jeszcze silniejszym światłem, w dłoni pojawił się miecz. Furia przyćmiła wszystko, zniknęły wyrzuty sumienia. Już nigdy więcej się nie zawaha, nigdy więcej nie będzie niepewny. Obiecał sobie, że dłużej nie będzie męczennikiem i miał zamiar dotrzymać słowa.
Pojawił się przed anielicą i zamachnął się mieczem na jej brzuch, lecz ona odskoczyła w kierunku drzwi balkonowych. Z impetem przeleciała przez nie, a jej czerwona bluzka rozerwała się, kiedy dwa, białe skrzydła wyrosły z jej pleców. Cała pokaleczona i pokrwawiona wzbiła się ku górze. Lucyfer przeszedł ostrożnie nad szkłem i stanął przed czarną barierką ogradzającą balkon. Wzrokiem cały czas uważnie śledził oddającą się sylwetkę i odpowiednio chwycił miecz. Uniósł rękę, przymierzył się, po czym rzucił. Ostrze przeleciało przez powietrze i trafiło prosto między skrzydła anielicy. Rozległ się piskliwy wrzask, który spłoszył ptaki i przeraził ludzi. Anielica wciąż żyła, gdy upadła na dach jednego z bloków. Dopiero zabił ją rozchodzący się, zielony blask, który zagotował jej wnętrzności, wykręcił ciało i przemienił w kupkę popiołów, pośrodku których pozostał jedynie srebrny miecz. Chwilę później przemienił się w światło i wrócił prosto do wciąż stojącego na balkonie Lucyfera.
Opierał się ramionami na barierce i wpatrywał spokojnym, znowu normalnym wzrokiem w przestrzeń. Nie wiedział dłużej, czy jest tym dobrym, czy staję się tym, kim nigdy nie chciał być. Świat nie był czarno - biały. On mieścił się w jednym z milionów odcieni szarości, które z każdej kolejno perspektywy wyglądały inaczej, były całkowicie czymś innym, niż gdy patrzył na to wcześniej. Nie wiedział tego, lecz czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Co takiego zmieniało?
Nie zmieniało niczego, nie zmieniało jego wściekłości, tego, co mu zrobiono, co zrobiono tym, których kochał. Nie zmieniało tego, że chociaż raz musiał zrobić to, co należy, to, co było słuszne, bez względu na to, czy dobre, czy złe, czy zginą przy tym niewinni, czy nie, czy zginą ludzie, którzy są przekonani, że stoją po słusznej stronie.
Bo te słowa niosły prawdę, której nikt nie wysłuchał.
-----------------------------------------------------------------------------------
Hej!
Przychodzę z takim krótkim rozdziałem. Szczerze mówiąc, sama nie jestem pewna, jak to wszystko się skończy, ale mam już pewien pomysł. No dawajcie własne teorie! Smutny koniec czy w miarę happy end? I jak waszym zdaniem będzie wyglądał?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro