Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział I. "Nie musiał umrzeć, by trafić do piekła."

Boy Epic- Scars.

Lucyfer obserwował dzieci, śmiejące się i biegające dookoła zjeżdżalni. Gdy jedno z nich upadło na piach, drugie dotknęło jego pleców, krzycząc " Berek! Teraz ty gonisz!". Leżący chłopczyk zaniósł się płaczem, a jego matka zerwała się z żółtej ławki.

Kiedy tylko znalazła się obok dziecka, Lucyfer podszedł do miejsca, gdzie wcześniej siedziała. Na jego twarzy widniał radosny, delikatny uśmiech, lecz oczy były szmaragdowym płomieniem gniewu. Stanął za oparciem ławki, kładąc ręce na ramionach staruszka o krótkich, siwych włosach, które sterczały dookoła jego głowy. Ciemnoniebieskie oczy zamarły, usłyszawszy te kilka słów wypowiedzianych pięknym, śpiewnym głosem.

- Będę bawił się ogniem jak dziecko zapałkami i spalę was wszystkich. - Lucyfer nie odrywał spojrzenia od chłopca, który przytulał się do matki, pociągając zaczerwienionym nosem.

- Nie możesz spalić czegoś, co pochodzi z ognia- syknął demon.

Lucyfer czuł jego napięte mięśnie pod palcami. Wzdychał gorzko- miedziany zapach strachu, zatapiał się w nienawiści i destrukcji, które szeptały mu do ucha, aby bez żadnych pytań poderżnął mu gardło. Nie mógł jednak wyładować swojego gniewu jedynie na płotce sterowanej jak szmaciana lalka na sznurkach.

Był pierworodnym, był Niebem, niósł światło, światło nadchodzącej sprawiedliwości.

- Jesteś pewien?

Matka chłopca napotkała spojrzenie Lucyfera. Uśmiechnął się do niej szerzej, na co zarumieniła się i odwróciła wzrok. Nie potrafiła dostrzec tej czystej nienawiści, która w nim buzowała. Jedyne, co widziała, to piękną, zbyt piękną twarz.

- Mogę spalić was wszystkich, chyba że powiesz mi, gdzie jest Michael.

Demon spiął się jeszcze bardziej i nagle wybuchnął gwałtownym, niepohamowanym śmiechem przypominającym skrzeczenie kruków. Kilkoro dzieci oraz rodziców spojrzało na niego zaskoczonych, a w dłoni Lucyfera zalśniło srebrne ostrze miecza. Przywarło do gardła staruszka, wywołując akompaniament krzyków, płaczu i panicznej ucieczki.

Z bladej skóry mężczyzny spłynęły rubinowe krople krwi, odbijając promienie ledwie ukazującego się na niebie słońca.

- Szukasz Michaela?! Michaela?!- Śmiech przybrał na sile.

Oczy Lucyfera zabłysły, ukrywając jego zaskoczenie.

- A kogo innego miałbym szukać?

Nie otrzymawszy odpowiedzi, mocniej przycisnął ostrze do gardła mężczyzny, sprawiając, że ten jęknął z bólu.

- Nic ci nie powiem, Cherubie- wycharczał, sięgając dłońmi bezsilnie do gardła. - To my cię spalimy! Nie masz dłużej za sobą armii! Zniszczymy cię tak, jak ty zniszczyłeś jego!

- Kogo takiego zniszczyłem?

Demon jedynie zaśmiał się ponownie.

W oddali rozległy się syreny policyjne, na których dźwięk nawet nie drgnął. Srebro miecza powoli zaczęło żarzyć się zieloną poświatą równie intensywnie jak oczy Lucyfera. Wyryte na nim liście spłynęły złotą krwią, która wylała się ku rzeczywistości.

- Nie zdołasz nas spalić! On cię dosięgnie!- wrzasnął staruszek.

Syreny stały się ogłuszające. Radiowozy zaparkowały na trawniku tuż obok nich. Drzwi trzasnęły, pistolety się odbezpieczyły.

- Puść go!- krzyknął jeden z policjantów.

Lucyfer bardzo powoli obszedł ławkę, wciąż trzymając ostrze przy gardle staruszka. Gdy świecące oczy napotkały spojrzenie Dariusa, ten odetchnął zszokowany, przełykając ślinę.

- Cóż za spotkanie detektywie.

- Odłóżcie broń!- wrzasnął Darius, zaskakując resztę funkcjonariuszy, którzy spojrzeli na niego jak na szaleńca.- Odłóżcie ją!

Nikt go nie posłuchał, a Lucyfer uśmiechnął się uśmiechem, zapowiadającym niekończące się cierpienie, walące się budynki. Zapowiadającym płonący świat.

- Ludzie nic nie wiedzą, detektywie- powiedział.- A on.- Mocniej przycisnął ostrze do gardła demona, na co policjanci, zacisnęli palce na spustach.- Jest moim pierwszym pozdrowieniem dla Nieba.

Darius powoli opuścił broń. Obrzuciły go niedowierzające, zszokowane spojrzenia. Jego partner warknął, zerkając na niego.

- Co ty wyprawiasz?

Nie odpowiedział mu. Schował pistolet do kabury, podchodząc do Lucyfera, aż stanął dokładnie naprzeciw niego.

- To on?- zapytał cicho tak, aby nie nikt oprócz nich nie mógł ich usłyszeć.

Jego partner, wysoki mężczyzna o kwadratowej szczęce ukrytej pod grubą, czarna brodą, szepnął coś do drugiego policjanta w mundurze.

- Nie. Gdyby to był on, wszyscy bylibyście mart...

- Pomocy!- wrzasnął demon.- Zabierzcie ode mnie teg...

- Umilknij- rozkazał Lucyfer, na co staruszek natychmiast zamarł.- Naprawdę jesteś tak naiwny? Przed moim gniewem nic cię nie uchroni.

- Opuść... - zaczął jeden z funkcjonariuszy, stojący przy masce samochodu, jednak urwał, jakby zdziwiony tym, co sam musiał powiedzieć. - Miecz- dokończył niepewnie.

Lucyfer nawet na niego nie spojrzał, tylko oznajmił.

- Masz ostatnią szansę, demonie.

- Nic ci nie powiem!- rozległ się nagle piskliwy głos, który porzucił już wszelkie pozory.- Nie zdołasz nas zniszczyć. Rozumiesz? Nie zdołasz!

Wszechobecna wściekłość zapanowała na Lucyferem. Przejęła kontrolę nad ciałem i umysłem, a on nawet nie próbował się bronić. Ta furia napędzała go, sprawiała, że wciąż miał siłę istnieć, być katem tam, gdzie nie sięgała żadna sprawiedliwość.

- Zdołam. Nie macie pojęcia, co wyzwoliliście.

Jednym ruchem poderżnął gardło demonowi. Krew trysnęła na jego twarz, barwiąc odłamkami śmierci piękne, nieskazitelne dotąd oblicze. Euforia i dziki, prymitywny wrzask wybuchły w jego umyśle, krew smakowała słodko niczym nektar bogów, poiła jego nienawiść, była łykiem wody po czterdziestu dniach na pustyni. Rozległy się huki wystrzałów, a Darius padł płasko na ziemię w ostatniej chwili. Pociski ruszyły ku Lucyferowi, który zaczął wycierać swój miecz w białą, idealnie wyprasowaną koszulę.

Nim zdążyły sięgnąć jego ciała, zaświeciły zielonym, niebiańskim blaskiem. Przemieniły się w kule światła i rozpadły na miliardy maleńkich iskier. Wybuchły niczym fajerwerki w sylwestrową noc.

Lucyfer dokończył czyszczenie ostrza. Darius powoli podniósł głowę znad ziemi, patrząc na niego ze świetnie ukrywanym przerażeniem. On je jednak wyczuwał, wyczuwał też szok i dezorientacje policjantów, ich niedowierzanie, niezrozumienie.

- Bóg jest okrutny- powiedział, unosząc na nich błyszczący, płonący wzrok.- Lecz to nie oznacza, że go nie ma.

Więcej pocisków ruszyło w jego kierunku. Podobnie jak poprzednie rozpadły się, zmieniając w czystą energię. Lucyfer cofnął się o krok, a ciało demona upadło na ziemię z głuchym pacnięciem.

- Skoro jest Bóg, istnieje też Diabeł.

Jego miecz przybrał formę czystego światła, które wniknęło w jego skórę. Zapadła cisza. Nawet oddechy zamarły. Jeden z pistoletów upadł na ziemię, jeden z policjantów upadł na kolana, jeden promień słońca oświetlił ich twarze, jeden dzień zmienił wszystko.

- Spokojnie, Dariusie- oznajmił Lucyfer.- Pozdrowię ich wszystkich również od ciebie.

Odwrócił się i ruszył w kierunku majaczących się w oddali drzew. Podążyły za nim pociski i wraz z nim zniknęły w szmaragdowej poświacie.  Jego sylwetka poruszała się tak szybko, że zostawiała za sobą zielone smugi światła, które buzowało w nim, wrzało gotowe w każdej chwili wybuchnąć. Było niczym wulkan, ostrzegający gęstym dymem przed erupcją.

Wszedł do długiego, podniszczonego korytarza. Natychmiast wyczuł tę jedną duszę. Jej światło splamione było tą czarną obecnością, która wczepiała się w nią ostatkami sił. Uchylił drzwi do odpowiedniego pokoju, a Tony uniósł na niego zaskoczone spojrzenie. Zamarł zszokowany. Jego twarz zbladła, zrobiła się niemal zielona, oczy zaszły niepohamowanymi łzami.  

Spojrzenie Lucyfera zabłysło, wydobywając się spomiędzy pokrywającej całe jego ciało krwi. Twarz, włosy, garnitur, białą koszulę. Skapywała ona powoli na podłogę po cichu, jakby chciała niepostrzeżenie uciec.

- Powiesz mi wszystko, co mówiła ci Claire.

- Ciebie tu nie ma!- wrzasnął Tony, a Lucyfer zamknął drzwi. Jego palce zostawiły przerażający, rubinowy ślad na srebrnej klamce - Nie istniejesz!

- Oczywiście, że istnieje, lecz ty możesz przestać, jeśli mi wszystkiego nie powiesz- oznajmił. Jego głos był ułudą spokoju, delikatnie chuchał na płomień złości, podsycając go.

- Ciebie tu nie ma...

Lucyfer w oka mgnieniu znalazł się przy Tonym. Chwycił jego twarz w krwawy, bolesny uścisk prawej dłoni. Zmusił go do patrzenia w swoje nieludzkie spojrzenie. Czuł jak jego ciało drży w przerażeniu, niedowierzaniu.

- Jestem tu, Tony.

- Nie ma cię- zaprzeczył ten uparcie, próbując kręcić głową.- Jego też nie było. Jesteście jedynie halucynacją...

- Jego?- Lucyfer spojrzał na niego uważniej, żądając odpowiedzi i nawet nie oczekując odmowy.

- Przyszedł tu i kazał mi powiedzieć wszystko o Abigail, gdzie mieszka, z kim się spotyka, jakie ma wykłady... Nie chciałem, ale on mi kazał! To tak bolało...- Nagle Tony urwał, a jego spojrzenie stało się puste, całkowicie nieprzytomne. Gdy Lucyfer go puścił, upadł bezwładnie na materac.

Wyglądał, jakby był martwy z czerwoną, pociągłą plamą na twarzy, lecz jego klatka piersiowa wciąż się unosiła, serce biło, mimo że słabo i niepewnie. Z otwartych warg wyciekła strużka śliny. Gwałtownie zaczął kaszleć. Lucyfer natychmiast przekręcił go na bok, aby się nie zakrztusił.

- Tak strasznie bolało- kontynuował raptownie Tony, jakby nigdy nie urwał.- Musiałem mu powiedzieć, bo by nie przestał...

Znowu urwał, a jego oczy zasnuły się mgłą nieświadomości oraz bezkresnej pustki. Lucyfer odetchnął, czując jak wściekłość i smutek kują go prosto w nieśmiertelne serce. Samą swoją obecnością zabijał ludzi, za których tak niegdyś walczył.

Przymknął nieruchome powieki Tony'ego, po czym wyszedł z pokoju. Gdy zamykał za sobą drzwi, usłyszał "Naprawdę nie chciałem mu mówić, ale on przecież nie istniej... istnieje... Ty też nie istniejesz...".

Ruszył ku wyjściu z akademika, natychmiast odszukując wzrokiem Drzewo Życia, które na jego widok zalśniło złotem jak i srebrem.

- Wiem- szepnął.- Obiecuję, że nie będzie już dłużej nikomu zagrażał. Zabiję całe piekło, zabije całe Niebo, aż pozostanie tylko ten świat.

Z jego ciała zaczął unosić się dym. Krew wpierw zaschła, ściemniała, stając się bordowymi strupami. Potem zaczęła odpadać, ze słyszalnym stukiem upadać na usiany liśćmi chodnik. Stała się deptanymi przez wszystkich dowodami zbrodni.

                                                               ***

- Ojcze...- Lucyfer spojrzał na Boga niepewnie, niemal lękliwie.- Kim on jest?

Bóg uśmiechnął się, uspokajająco, wskazując na wysokiego, niezwykle podobnego do Lucyfera mężczyznę o długich do ramion, falowanych blond włosach i niebieskich, łagodnych oczach, które patrzyły na nich zdziwione, oszołomione.

- To twój brat, Lucyferze. Zwać go będziemy Michael.

                                                              ***

Wszedł do domu i zamarł nagle w bezruchu. Jego wzrok zatrzymał się na brązowej, długiej kurtce wiszącej na wieszaku przy drzwiach, jakby tylko czekała, aż Abigail ją ubierze, kolejnego dnia wychodząc z zamyślonym spojrzeniem na wykłady.

Postąpił o krok do przodu i delikatnie przesunął opuszkami palców po śliskim materiale. Ten dotyk był tak lekki, że prawie nie istniał. Mimo to ciałem Lucyfer wstrząsnął gwałtowny dreszcz. Rozpacz złapała jego roztrzaskane serce, ścisnęła w swojej ohydnej dłoni, miażdżąc na jeszcze mniejsze, bardziej bolesne kawałki.

Z bladych ust wyrwało się jęknięcie. Było tak ciche, że rzeczywistość obeszła je szerokim uchem, nie zauważając. Nikt nie zauważył tego pięknego mężczyzny, w którego cudownych, szmaragdowych oczach zabłysły łzy, zabłysła tęsknota.

Zamknął powieki, ukrywając swoje emocje przed światem. Niemal poczuł dotyk Abigail, jej zapach, miękkość jej skóry. Pozwalając nabrać się swoim zmysłom, wyciągnął rękę, lecz wszystko, co złapał to powietrze. Gdy otworzył oczy, ujrzał jedyny pozostawiony po niej ślad: nienaganny, pedantyczny porządek. Nie musiał umrzeć, by trafić do piekła.

 Ruszył powoli, jakby niepewnie ku sypialni. Ukląkł przed małą, szafką obok łóżka. Otworzył ją, dostrzegając kilkanaście ułożonych na sobie, kolorowych zeszytów. Sięgnął po pierwszy z brzegu, czując jak oddech zamiera w jego płucach. 

Spojrzał na różową, pustą okładkę. Przejechał palcem po niezamierzonym maźnięciu czarnym długopisem w prawym, dolnym rogu. Niepewnie otworzył zeszyt, a jego twarz po raz pierwszy od dawna ukazała emocje.

- Wybacz mi, Abigail- wyszeptał, lecz rzeczywistość wciąż ignorowała jego istnienie, jego słowa.- Powinienem być przy tobie. Przysięgałem, że nam się uda, jednak zawiodłem kolejny raz.

Spojrzał na drobne nuty, wypisane niewyraźnym, pochyłym pismem. Wiele z nich było kilkakrotnie przekreślanych, po czym ponownie zapisywanych, jakby Abigail nie mogła się zdecydować. Cała melodia tej pięciolinii odegrała się w jego głowie, sprawiając, że wściekłość ponownie wybuchnęła w jego ciele. Usta wydały niechciany, unikany szloch. Oczy wylały niechciane, unikane łzy.

Ból niemal nie pozwalał mu oddychać, szlochy i łzy dławiły go. Miłość uczepiła się go i nie miała zamiaru nigdy odpuścić. Ta jedna śmierć przełamywała jego duszę bądź cokolwiek, co czyniło go Lucyferem, na pół.

Wrzasnął, chcąc, by cały wszechświat poczuł jego cierpienie, krzyczał równie mocno, co on, by gwiazdy załamały się nad głowami ludźmi i spadły, bo ich ból okazał się zbyt wielkim ciężarem do utrzymania na słabym niebie.

Krzyknął, pragnąc bez końca rozlewać krew, aż jego wszystkie pragnienia się spełnią, aż Michael padnie przed nim na kolana, błagając go o przebaczenie, aż wszystkie krzywdy, których doznał zostaną mu wynagrodzone, aż pewnego dnia będzie mógł zamknąć oczy ze świadomością, że cała jego miłość, do ludzi, do Abigail nie była błędem.

 Że mógł kochać, będąc kochanym.

Przysięgam ci Michael.

Zginiesz.

Chociażbym zginąć miał i ja.

Piękny mężczyzna siedział na podłodze, płacząc nad zeszytami, a znad chmur obserwowały go szare, przepełnione miłością oczy, oczy, za którymi on tak tęsknił.  

---------------------------------------------------------------------------------------------
#CHAMSKAREKLAMA
ZAPRASZAM NA MÓJ ZBIÖR ONE-SHOTÔW PT. "KILKA ŻYĆ."
CZYLI KIEDY MAM PO PROSTU ZBYT DUŻO POMYSĽØW, ABY ZREALIZOWAÇ JE WSZYSTKIE.

Rozdział miał być wczoraj, ale służba nie drużba i lekturę przeczytać trzeba. Miałam mały problem z rozdziałem, bo wciąż się nad czymś zastanawiam...

No nieważne. Trzymajta rozdzialto. Wasze modlitwy zostały wysłuchane, chociaż z maleńkim opóźnieniem.

Miałam też problem z wczuciem się w Lucyfera, sama nie wiem dlaczego, więc mam nadzieję, że odpowiednio ukazałam jego uczucia, dajcie znać, bo możliwe, że to tylko moje przeczucie.

Postaram się w miarę regularnie dodawać, jako że zabiłam wam główną bohaterkę w połowię opowiadania...

JESTEM JAK TWÓRCY PSYCHOZY! MÓWIĘ WAM!




















Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro