Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział XIII."Przecież nie ożywisz śmierci, prawda?".


Anielica siedziała nieopodal opustoszałego, niegdyś zamieszkiwanego przez ludzi ogrodu. Dłonie miała wplątane w swoje długie, rude włosy, a głowę pochyloną, czoło wsparte na przyciągniętych do klatki piersiowej kolanach. Brała głębokie, powolne wdechy, Lucyfer mógł usłyszeć ich świst w tej bezkresnej ciszy. Nagle padł na nią cień. Michael wylądował dwa kroki przed nią, składając swoje ogromne, białe skrzydła za plecami.

– Mam dla ciebie zadanie, Aurumo– oznajmił.

Auruma gwałtownie podniosła głowę. Jej złote oczy były wypełnione łzami, twarz zaczerwieniona, emanowała strachem, ale też wściekłością. Dopiero teraz Lucyfer zorientował się, że płakała.

  – Niczego nie zrobię, dopóki nie spotkam się z Rihedą– warknęła.

Michael zamarł w bezruchu. Mięśnie na jego szyi napięły się, przypominając linie wykute w marmurze. Pięści zacisnęły się, jakby ledwie powstrzymywał je od uderzenia, od stłuczenia tej szklanej, niezwykle cienkiej powłoki ułudy.

– Nie zapominaj, kim jestem– syknął– A kim jesteś ty! Nie będziesz stawiać warunków.

Jego ton sprawił, że Auruma skuliła się przerażona. Wciąż wypełniona furią, lecz świadoma, że jeśli powie za wiele, będzie cierpieć. Chciała otworzyć usta, chciała stawiać warunki.

  – Rozumiesz?!– wrzasnął Michael, sprawiając, że podskoczyła.

– Tak– szepnęła, a z jej pięknych oczu wypłynęło więcej łez.– Tylko błagam, powiedz mi, co się z nią dzieje. Nie mogę znieść niewiedzy.

Lucyfer przetarł ręką twarz. Wszystko szło źle, w nie tym kierunku, co powinno. Nie mógł pozwolić, aby jego plan upadł już przy pierwszej przeszkodzie, szczególnie, że nie miał już wielu opcji, które przez ten cały czas wyczerpały się niemal do sucha.

 Michael odetchnął i rozprostował palce. Jego skrzydła lekko opadły, dotykając końcami chłodnej trawy.

– Lucyfer zaraził ją, nie wiemy czym i nie możemy pozwolić, aby ktokolwiek się do niej zbliżył. Nie możemy pozwolić wybuchnąć panice.

– Zaraził?– szepnęła Auruma, podnosząc się powoli z ziemi.

– Tak– Michael położył dłoń na jej ramieniu, przyglądając się jej ze współczuciem.– Nie wiem, czy Richida przeżyje. Bardzo mi przykro.

Auruma zaczęła kręcić głową, więcej łez napłynęło do jej oczu. Michael cofnął się o krok i oznajmił.

– Zlecę to komuś innemu. Ty odpocznij.

Po tych słowach wzbił się w górę, owiewając podmuchem stojącą w bezruchu Aurumę. Lucyfer zacisnął pięści na gałęziach wbitych w jego palce. Zwątpienie przygasało, coraz bardziej z każdą chwilą, stawało się jedynie słabym płomykiem w tak bezkresnym mroku, że żadne oczy nie mogły go dostrzec. Jednak wciąż istniało, a on musiał je podsycić, poddać w zwątpienie słowa Michaela.

Gałęzie przybrały delikatny, zielony blask od dłoni Lucyfera, impuls, który przepłynął przez wszystkie komórki drzewa, który sprawił, że twarz Aurumy została porażona jaskrawym złoto- srebrnym światłem. Anielica odwróciła głowę, zaskoczenie rozjaśniło jej oczy niczym monety. Nie miała żadnego logicznego powodu, aby poddawać w zwątpienie słowa Michaela. Zawdzięczała mu wszystko, a Lucyfer był ojcem kłamstw, bawił się w słowne gierki, cieszył zasadzaniem zwątpienia.Mimo to niepokój nie chciał odejść, uczepił się jej niczym księżyc dziennego nieba.

Gdy błysk zaniknął, Auruma spojrzała na Drzewo Życia, biorąc głęboki oddech. Jej usta wykrzywiły się, jakby kolejna fala rozpaczy próbowała się przez nie przebić, a one były jej jedyną barierą.

Lucyfer odchylił głowę do tyłu, nie spuszczając z niej wzroku, nawet kiedy zerwała się do lotu, a kolejny powiew wiatru rozszedł się nad ziemią, niemal miał wrażenie, że może poczuć go na własnej skórze. Wypuścił gałęzie ze swojego uścisku. Krople krwi upadły na trawę, gdy uderzył w niego gwałtowny szmer samochodów. Rozejrzał się po wciąż opustoszałym kampusie, który słońce otuliło swoją pomarańczową, poranną poświatą. Odwrócił się i ruszył chodnikiem ku głównej bramie. Mijając jedną z ławek ujrzał Abigail. Siedziała oparta, wpatrując się w rozłożoną na kolanach książkę. Nie spojrzała, kiedy zatrzymał się tuż przed nią. Zaczęła jedynie nucić nieznaną mu melodię pod nosem, lekko się uśmiechając. Lucyfer uklęknął, łapiąc się rękami ławki po dwóch stronach jej kolan, aby móc zobaczyć jej twarz. Po tym jak delikatna i blada była jej postura wiedział, że halucynacje, skutki uzdrowienia matki Dariusa, ustępują coraz bardziej. Nie wiedział, czy to nie jest ostatni raz, kiedy ją widzi, każdy raz, gdy patrzył na jej twarz mógł być tym ostatnim, lecz tym razem czuł, że tak właśnie jest.

  – Kocham cię– szepnął jedynie, ponieważ przy tym każdym razie powiedział tyle, że wszystkie inne słowa były zbędne.

Nie odpowiedziała, lecz nie oczekiwał tego. Po prostu wpatrywał się w jej twarz, aż studenci zaludnili kampus, a promienie wschodzącego coraz wyżej słońca przebiły się przez jej sylwetkę, sprawiając, że zniknęła między tym bólem a wszystkimi wspomnieniami.

Wstał z kolan, biorąc głęboki wdech świeżego powietrza. Ponownie ruszył, spoglądając pusto przed siebie. Zatrzymał się dopiero przed wysokim, białym blokiem. Jego mieszkaniem... i mieszkaniem Abigail, mieszkaniem, w którym zginęła. Wszedł do klatki, natychmiast kierując się ku windzie. Gdy nacisnął guzik, metalowe drzwi natychmiast się otworzyły. Jak wiele mieszkań stoi teraz do sprzedaży po tym jak odciął uszy Tony'emu i zostawił jego ciało policji? 

Stanął obok lustra, wciskając guzik z właściwym piętrem, i spojrzał na własne, piękno- szpetne odbicie. Patrzył się w znajome, lecz zawsze obce oczy, aż winda zatrzymała się, wpuszczając go do korytarza. Na jego drzwiach wciąż widniała policyjna taśma, zakazująca wstępu, lecz była równo przecięta wzdłuż krawędzi framugi, a z mieszkania emanowała znajoma obecność.

Lucyfer wszedł do środka, patrząc na siedzącego na białej, skórzanej kanapie Dariusa.

  – Dzień dobry, detektywie Goodman.

Darius spojrzał na niego z rozbawieniem i pociągnął duży łyk ze szklanej butelki, o wiele starszej niż on sam.

– Witaj, Lucy... ferze – mruknął – Masz świetny gust.– Uniósł butelkę w pozdrawiającym geście.– Więc jak idą plany wielkiej, krwawej zemsty?

  – Wielka, krwawa zemsta pochłonęła już o wiele więcej ofiar, niż kiedykolwiek odnajdziecie. 

Darius wziął kolejny łyk i uśmiechnął się krzywo.

– To dobrze – stwierdził jedynie.

Lucyfer okrążył kanapę i usiadł obok niego, wyciągając rękę po butelkę. Darius uniósł brwi, lecz podał mu ją. Lucyfer pociągnął łyk, po czym oddał burbon, mówiąc.

– Co tu robisz, Dariusie? Nie powinieneś się zająć się ludzkim życiem? Pracą, miłością, dziećmi?

Detektyw omal nie zakrztusił się alkoholem. Kaszląc, odstawił butelkę i wytarł usta w rękaw skórzanej kurtki.

  – Trudno zająć się tak przyziemnymi sprawami po czymś takim – mruknął ochrypłym głosem.

– Właśnie dlatego powinieneś to zrobić, bo nie wszystkim jest to dane.

Darius spojrzał na niego uważnie, ponownie chwycił butelkę, po czym mu podał. Lucyfer podziękował kiwnięciem głowy i wziął następny, palący gardło łyk. Szkoda tylko, że tęsknota paliła jeszcze bardziej i nigdy nie przestawała.

– Jak można tak długo żyć?– zapytał Darius, wpatrując się w sufit.

– Nie można.

  – W takim razie jak ty to robisz?

– Ja nie żyję Darius, nigdy nie żyłem. Życie ma swój koniec, a egzystencja nie. Ja po prostu jestem, snuję się niczym cień po świecie, niczym Pinokio szukam czegoś, co zrobi ze mnie prawdziwego człowieka.

  – Ona to zrobiła, prawda?– Darius przeniósł wzrok na ścianę naprzeciwko korytarza prowadzącego do sypialni, przeniósł wzrok na miejsce, gdzie zginęła Abigail.

– Nie. Nie zrobiła tego.– Detektyw spojrzał na niego zdziwiony.– Ona wypełniła mnie swoim życiem. Nic nie jest w stanie prawdziwie mnie ożywić. Przecież nie ożywisz śmierci, prawda?

Gdy dno butelki zdobiło już tylko kilka bursztynowych kropel, Lucyfer wstał z kanapy, spoglądając na Dariusa.

  – Powinieneś żyć, cieszyć się, że możesz, że możesz odnosić rany, goić je i mieć przed sobą koniec. Jego brak nie jest tak niesamowity, jak ludziom się wydaję.

Ruszył do wyjścia, a Darius odprowadził go wzrokiem. Kiedy tylko drzwi trzasnęły, podniósł się chwiejnie, łapiąc podłokietnika sofy. Powoli podszedł do drewnianej szafki i otworzył ja, spoglądając z zastanowieniem na wiele, różnorodnych alkoholi z krańców świata, których nigdy nie będzie dane mu odwiedzić.

Problem był taki, że on nie chciał odnosić ran, nie chciał ich goić, nie chciał spoglądać już nigdy więcej, jak ludzie, których kocha zapominają jego imienia, nigdy więcej nie chciał musieć informować zrozpaczonej matki, że jej syn nie żyje, przerażonego ojca, że jego córka została zgwałcona i zamordowana.

A pośród tego jeden mały dla świata, a tak ogromny dla niego cud, który zamiast utwardzić jego skórę, uczynił ją miękką, podatną na ból.

Lucyfer szedł alejką, wsłuchując się w stały rytm znanego mu od stuleci miasta, miasta, do którego zawsze wracał, ponieważ istniała tu jedyna rzecz, do której był na tej ziemi niezmiennie przywiązany, Drzewo Życia. Tak naprawdę tylko ono go nie opuściło, tylko go mu nie odebrano, tylko jemu zdołał dotrzymać złożonej obietnicy. Wtedy do jego umysłu wpadła całkowicie nie związana z poprzednimi rozważaniami myśl: Czy mógł umrzeć? Był zdolny do zabicia innych aniołów lub archaniołów, lecz czy jego własne ostrze mogło wyrządzić mu krzywdę? Zakończyć... jego istnienie? Ta opcja nie wywoływała w nim żadnych emocji, była zbyt nierealistyczna, niczym on sam dla ludzi, by mogła to robić. Przez milenia sądził, że to nie możliwe, a teraz wszystkie jego przekonania runęły. Jeśli to nie było prawdą, to co ze wszystkim innym?

Zatrzymał się, ponieważ znowu stanął przed Drzewem Życia, obok którego siedziało kilku studentów, a jeszcze paru chodziło po kampusie. Jedną myślą sprawił, że zniknął z ich umysłów i wystawił ręce przed siebie. Gałęzie wbiły się w jego palce, a on znowu ujrzał Niebo.

Nim dostrzegł Aurumę minęło kilka godzin, a słońce na ziemi znowu chyliło się ku zachodowi, dzień z każdą kolejną dobą był coraz krótszy, a noc dłuższa. W niebie jednak nie istniało słońce ani księżyc, a światło bądź jego brak. Nigdy jednak nie widział, żeby zgasło, nawet gdy zamknęły się za nim bramy.

Auruma wylądowała nieopodal ogrodów, rozglądając się. Sprawdzała, czy zdoła umknąć czujnemu oku Michaela, sprzeciwiała się, popełniała niebiański grzech, grzech, który dla niego był otwartymi drzwiami. Ruszyła powoli piechotą, składając skrzydła na plecach. Wciąż szukała kogoś, kto by ją obserwował, manewrowała między drzewami. Wiedziała dokąd zmierza, a Lucyfer podążał wraz za nią.

Zatrzymała się dopiero na krańcu ogrodów, chowając za jednym z grubszych pni. Jednym okiem zerknęła przed siebie i ujrzała trzech strażników. Stali dumnie wyprostowani pośrodku niczego, pośrodku pustego pola. 

Lucyfer wiedział, że Auruma sama nie zdoła się przebić przez obronę Michaela. Musiał jej pomóc, ponieważ cokolwiek tam ujrzy, wiedział, że mu pomoże. Odciął od siebie wszystkie dźwięki, wszystkie myśli, wszystkie wspomnienia. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy stał się mgłą, której mała część wniknęła w gałęzie i wypłynęła z nich w Niebie, przemierzyła przestrzeń, po czym rozdzieliła się na dwie. Aniołowie wciągnęli ją w swoje organizmy wraz z kolejnym, głębokim oddechem, ich oczy stały się lekko zamglone zieloną poświatą. Kierowani wolą Lucyfera spojrzeli na siebie, pokiwali głową, jakby coś uzgadniali, po czym ten stojący po prawej stronie powiedział, kierując wzrok na drzewo, za którym stała Auruma.

– Cokolwiek tam ujrzysz, nie możesz pozwolić, aby on dowiedział się, że wiesz.

Po tych słowach odeszli, a gdy zniknęli z jej pola widzenia, ich ciała padły sparaliżowane na ziemie. Auruma postąpiła o krok do przodu, wymijając pień i rozejrzała się z niedowierzaniem. To wszystko stawało się coraz bardziej szalone, coraz bardziej niezrozumiałe. Część niej nie chciała tam wchodzić, krzyczała w środku, że dała się zmanipulować, lecz ta druga czuła, że coś jest nie tak, że coś jest bardzo nie tak jak powinno. "Cokolwiek tam ujrzysz...". Spojrzała w kierunku, gdzie odeszli aniołowie. Co jeśli to była zasadzka, a Michael sprawdzał ją? Testował jej wiarę? Czy inni aniołowie naprawdę również mogli zwątpić? Czy nie tylko ona zwariowała pośrodku tego szaleństwa?

Odetchnęła i ruszyła powoli w miejsce, gdzie wcześniej stali. Nagle przestało ją obchodzić, co będzie dalej, co się stanie, kiedy zrozumie, jak bardzo to wszystko zmieni, musiała po prostu wiedzieć. Gdy tylko postawiła nogę krok za miejscem, gdzie stali, znalazła się pośrodku niczego, pośrodku tak smolistej nicości, że każdy kolejny ruch sprawiał jej trudność, jakby atmosfera stała się cięższa, przygniatała jej ciało. Rozejrzała się, przełykając ślinę i wtedy dostrzegła Richidę. Jej ust omal nie opuścił krzyk. Przyłożyła do nich dłoń, aby go stłumić, lecz łzy zdołały już wypłynąć z jej oczu. Spadły w mrok i stały się maleńkimi bańkami, które zaczęły unosić się coraz wyżej, aż zniknęły tam, gdzie czerń była zbyt gęsta, aby cokolwiek dostrzec.

Richida siedziała niczym oparta o nie istniejącą ścianę. Jej dłonie zniknęły w mroku, jak gdyby ten je przytrzymywał. Całe przedramiona miała pocięte, lecz rany już zaczęły się leczyć. Jej blond włosy były całe w skrzepniętej krwi, wyglądały niemal jak umoczone w czerwonej farbie. Głowa dyndała bezwładnie przechylona do przodu, skrywała wyraz twarzy. Białe szaty ledwie okrywały ciało, wyglądały, jakby rozszarpała je dzika bestia... dzika bestia, którą był Michael.

Lucyfer poczuł, jak rozlewa się w nim satysfakcja, ponieważ w końcu ktoś poczuł to, co on poczuł setki tysięcy lat temu, w końcu ktoś z nich to zrozumiał, lecz ta satysfakcja miała w sobie gorzki posmak. Czego było trzeba, aby otworzyć im oczy?

Auruma gwałtownie podbiegła do Richidy i upadła na kolana. Odgarnęła lepkie włosy, chwyciła w dłonie twarz i zaczęła nią potrząsać. Próbowała ją ocknąć, czekała aż ta otworzy oczy. Oczy jednak się nie otworzyły. Jedynym znakiem, że wróciła jej przytomność były ciche, ochrypłe słowa.

  – Nie wiem... nie wiem...

– Richida, Richida, to ja– szepnęła Auruma, nachylając się bardziej w jej kierunku.

– Auruma?

– Tak, to ja... Jestem tu.

– Jak...? 

– To nieistotne. Zabiorę cię stąd– powiedziała i już miała sięgać do jej dłoni, lecz Richida gwałtownie zaczęła mruczeć, kręcąc coraz szybciej głową.

  – Nie, nie, nie, nie. Nie możesz. On się zorientuje. Mój boże, ten skurwiel mówił prawdę...

– Zabiorę cię stąd – powtórzyła – Richida, spójrz na mnie. Musimy stąd uciekać.

– Nie mogę spojrzeć... Nie mogę... Nie dasz rady mnie zabrać.– Jej głos nabrał mocy.– On się zorientuje i dorwie nas obie... ale ten skurwiel mówił prawdę... – Wyprostowała się i przysunęła do Aurumy.– Posłuchaj go.

Auruma przetarła twarz dłonią, gdy więcej łez spłynęło po jej twarzy. Nie mogła jej zostawić, nie mogła, lecz wiedziała, że Richida ma racje. Nie zdoła tego zrobić, gdy tylko stąd wyjdą, on się zorientuje. Oparła swoje czoło o jej i zamknęła oczy. Jej gardło ścisnęło przerażenie wymieszane z wciąż obecnym niedowierzaniem.

– Co mam zrobić? Bałgam, powiedz mi, co mam robić – wyszlochała, a jej ciałem zaczęły targać spazmy, kiedy płacz zaatakował ją, nie pozwolił się dłużej tłumić.

Ten widok sprawił, że Lucyfer odetchnął, czując jak znajomy ciężar na niego spada, znowu go przygniata. Wszystko ciągnęło za sobą konsekwencje, każda wojna ciągnęła ze sobą ofiary, nawet te niewinne.

  – Posłuchaj go. Chociaż ty go posłuchaj i uwolnij mnie – wychripiła Richida.

Stało się to, na co czekał, nastąpił przełom, którego już nic nie będzie w stanie powstrzymać, nawet armia niebios.

  – Kogo? Kogo mam posłuchać?– jęknęła Auruma, zaciskając powieki.

– Lucyfera. Musisz go posłuchać. To wszystko nie było tak. To Michael. To Michael jest tym, którego musimy się obawiać.

– Richida...

– Idź! – krzyknęła gwałtownie ochryple.– Idź, bo on tu zaraz będzie!

– Nie, nie mogę – Auruma otworzyła oczy, kręcąc głową.– Nie ma mowy. Nie zostawię cię.

– Możesz! Idź!

Spojrzała na nią, otwierając usta, jakby chciała coś powiedzieć. Pomiędzy wargi wpadły dwie małe łzy, zdławiły słowa, nie pozwoliły im się wydostać. Musiała coś zrobić, lecz nie widziała żadnego wyjścia, wszystkie drzwi były zamknięte oprócz tych, przez które nie chciała przejść.

  – Idź, do cholery!

Auruma wstała chwiejnie, ledwie dając radę ustać na własnych nogach. Zaciskając dłonie, cofnęła się o krok. Musiała to zrobić, musiała myśleć logicznie, nie pozwolić, aby emocje zaślepiły rozsądek.

  – Wrócę, obiecuję, że po ciebie wrócę–wyszeptała.

– Wiem, a teraz idź!– Richida szarpnęła się do przodu, jakby sama chciała wstać i ją wypchnąć.

Auruma znowu pokręciła głową, odwracając się do tyłu. Ostatni raz spojrzała na swoją przyjaciółkę, po czym rzuciła się biegiem. Wypadła na puste pole, lecz nie zatrzymała się. Zerwała się do lotu w kierunku jak najbardziej oddalonego skrawka Nieba. Łzy zamazywały jej widok, a serce podchodziło do gardła, waliło tak głośno, że miała wrażenie, iż Michael jest w stanie je usłyszeć, że już wie.

Kiedy jednak wylądowała na soczystej, ciągnącej się po horyzont trawie, była sama. Upadła na kolana, chowając twarz w ziemi. Jej chłód był kojący, a zapach pozwalał przestać myśleć, przestać być świadomą tego wszystkiego. Nie mogła jednak tego zrobić. Obiecała Richidzie, że wróci i miała zamiar dotrzymać słowa.

Dopiero teraz dotarło do niej, co musiała zrobić.

Musiała odnaleźć Lucyfera.


----------------------------------------------------------

O boże, jak długo już nie było rozdziału? 

Wybaczcie, sama do końca nie wiem, czemu. Co chwilę albo to mi coś wypadało, albo nie mogłam się zmobilizować. Mam nadzieję, że w ogóle pamiętacie mniej więcej co to za opowiadanie, bo jak ja czasem dostaję aktualizację czegoś, czego długo nie aktualizowano, to mam takie "Eeee... Ja to czytałam? Mam to w bibliotece? Niby od kiedy?".

Coraz bardziej zbliżamy się do końca, więc postaram się, żeby takie przerwy nie wystąpiły więcej! 








Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro