Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział V."Są miejsca, w których nasza dusza doznaje ukojenia".

Zatrzymał się przed małym, jednopiętrowym domkiem o brudno- białych ścianach i wysokim, szpiczastym dachu, z którego osunęło się kilka połamanych, czerwonych dachówek. Przed budynkiem rozciągał się wysuszony trawnik ogrodzony wysokim, drewnianym płotem w kilku miejscach zjedzonym przez korniki. Tuż obok domu stał beżowy garaż. Miał metalowe drzwi otwierane automatycznie na pilota. Lucyfer zaczął go szukać w schowku, jednak jedynym, co znalazł, były faktury.

Zajrzał w przegrodę między siedzeniami i dostrzegł szarego pilota, do którego dołączone były dwa klucze do domu i jego piwnicy będącej jedynym powodem, dla którego go kupił. Skierował pilot ku drzwiom garażu i nacisnął czarny, kwadratowy guzik. Rozległ się najpierw metaliczny, ciężki zgrzyt, a drzwi uniosły się nieznacznie, po czym stanęły. Zgrzyt przybrał na sile. Drzwi zaczęły drgać w górę, lecz nie przesunęły się już ani o milimetr.

Lucyfer westchnął i wysiadł z samochodu. Zatrzasnął drzwi, płosząc kilka gołębi siedzących na linii wysokiego napięcia nad nim. Podszedł do garażu, po czym uklęknął. Chwycił drzwi od dołu i zaczął pchać. Najpierw coś trzasnęło, a potem skrzęknęło. Drzwi powoli się uniosły, a Lucyfer wstał, odsuwając się.

Nie otworzyły się do końca, jednak na tyle, że mógł wjechać samochodem. Wrócił do niego, ponownie odpalając silnik. Zaparkował w ciemnym, zakurzonym pomieszczeniu o ciemnobrązowych ścianach pozastawianych ręcznie robionymi półkami z jasnego drewna. Stało na nich wiele narzędzi: młotki, klucze różnego rodzaju, kleje do wielu powierzchni, wiertarki, wkrętarki. To wszystko należało do poprzedniego właściciela. Zostało sprzedane wraz z domem, bo mężczyzna nie miał żadnej rodziny, a nikomu swoich rzeczy nie przepisał.

Lucyfer wysiadł z samochodu i zamknął go pilotem w drugiej kieszeni płaszcza. Wyszedł z garażu, ponownie próbując zamknąć drzwi automatycznie, lecz one nie drgnęły. Dopiero gdy pociągnął je w dół, opadły z głośnym trzaskiem. Pokręcił głową i ruszył do domu. Otworzył białe, lakierowane drzwi. W nos uderzył go silny zapach kurzu i czegoś jeszcze. Zbyt słodkiego, silnie mdlącego.

Odkaszlnął, rozglądając się po sporym, ciemnym pokoju. Z jego ścian schodziła kwiecista tapeta, a stara skórzana kanapa po lewej stronie od wejścia wydawała się niemal czarna, chociaż pamiętał, że była brązowa. Przeszedł obok drewnianego, z wyrytymi motywami wilków stolika stojącego naprzeciwko sofy i otworzył na oścież zasłonięte czarną żaluzją okno. Do pomieszczenia wpadło jasne światło księżyca oraz kilku latarni stojących przed domem, ukazując ukrytą w kącie pomieszczenia, obok stolika komodę, na której stał stary, spory telewizor.

Lucyfer ruszył do drzwi dokładnie naprzeciwko wejścia do domu, prowadzących ku małej kuchni. Jej ściany były pomalowane na kliniczną, szpitalną biel. Do połowy piętrzyły się tego samego koloru kafelki, którego znajdowały się również na podłodze. Po lewej stronie stał szary, najnowszy ze wszystkich mebli w domu stół, a tuż obok niego maleńkie okno. O ścianę przed stołem oparty był błękitny kredens. Od niego ciągnął się blat, pod którym znajdowały się białe szafki. Był przerywany jedynie kranem oraz gazową kuchenką ze zniszczonym pulpitem dłużej niewyświetlającym godziny.

Lucyfer podszedł do kredensu i chwycił go z obu stron. Odsunął go od ściany, uważając na porcelanowe naczynia w środku. Odstawił tuż przed stołem, zasłaniając połowicznie okno i spojrzał na blaszane drzwi, które były za nim ukryte. Wyciągnął klucz, po czym otworzył je, słysząc charakterystyczny szczęk. Ujrzał długie, strome schody, znikające w ciemności. Na oślep sięgnął do włącznika. Poczuł go pod palcami i nacisnął. Lampa na suficie najpierw mignęła, a potem zapaliła się. Lucyfer zszedł ostrożnie, trzymając się poręczy. Poczuł, jak kilka drzazg wbija się w jego dłonie, gdy stanął na betonowej, szarej podłodze. Na ścianach pomieszczenia piętrzyły się podobne półki do tych w garażu. Były puste, lecz wciąż widniały na nich okrągłe ślady po słoikach.

Lucyfer podszedł do przeciwległej ściany, wyjmując drzazgi z dłoni. Przyłożył obie ręce do wewnętrznej ścianki szafki i nacisnął ją. Ścianka odskoczyła. Wyjął ją, ukazując szarą klawiaturę z czarną klawiaturą oraz wyświetlaczem. Odłożył ściankę na podłogę, po czym wpisał kod: 1- 0- 4- 8-2-3. Wyświetlacz zaświecił na szaro. Całą piwnicę wypełniło głośne buczenie i krótkie, kilkakrotne trzaski w tym samym momencie. Lucyfer chwycił półki i odsunął je. Oparł o kolejne półki przyczepione do innej ściany. Spojrzał na ogromne, stalowe drzwi. Obok nich znajdował się zamek szyfrowy oraz głosowy. Każdy na inne hasło. Lucyfer wpisał: 4- 7- 3- 8- 0- 9. Zamek zapiszczał, po czym gwałtownie urwał, jakby się odblokowywał. Niczym nie sugerował, że w tym momencie trzeba podać głosowe hasło. Była to kolejna pułapka na jakichkolwiek złodziei.

- Ci sono luoghi in cui le nostre anime sono rilassate, anche se sono modeste, e ci sono luoghi che non chiameremo mai casa, anche se non manca niente in loro- szepnął.

Stare, włoskie przysłowie mówiące: Są miejsca, w których nasza dusza doznaje ukojenia, choć są skromne, i są miejsca, których nigdy nie nazwiemy domem, choć niczego w nich nie brakuje. Wystarczająco długie, aby złamanie go było wręcz niemożliwe. Pomyślał o nim, gdy tylko zobaczył wybudowany przez starego paranoika bunkier. To w niego mężczyzna zainwestował wszystkie pieniądze. Nic dziwnego, że dom dosłownie sypał się na oczach.

To było tylko powiedzenie, lecz teraz dźgnęło go prosto w serce. Niebo było jego domem, lecz ziemia nigdy nim nie była. Ziemią władali ludzie, on tu nie przynależał. Jednak Abigail była w stanie to zmienić. Przy niej pierwszy raz od dawna czuł, że jest na swoim miejscu. To uczucie było tak wspaniałe, że czasem zastanawiał się, czy nie jest tylko jego własną imaginacją. Nie pozwalało mu zostawić Abigail w spokoju, a ona za to zapłaciła.

Siedział wtedy w parku, na ich ławce. Wpatrywał się w drzewa zatopiony przez tsunami własnych myśli. Czuł Abigail, chociażby musiał zostawić ją na zawsze, chociażby go zdradziła, zawsze by nad nią czuwał, w tamtym momencie również. Wiedział o spotkaniach z Dariusem, lecz Samael również wiedział. To dlatego Lucyfer przybył za późno. Do ostatniej chwili nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje. On odczuwał jedynie duszę Dariusa, który w rzeczywistości był na skrzyżowaniu Washington Street i Andreus Ave, aresztując przemytnika papierosów. Potem jednak rozeszło się przerażenie, rozszedł się ból.

 I Abigail umarła. Bo on dał się nabrać.

W jego błyszczących oczach zalśniły łzy, gdy drzwi schronu trzasnęły i zaczęły się uchylać. Powoli odsłaniały białe, prostokątne pomieszczenie. Pośrodku niego stało kilka zdobionych, starych stołów średniowiecznych, na których piętrzyły się złote, azteckie i egipskie figurki przedstawiające podobizny bogów, kilka srebrnych, grawerowanych symbolami polskich rodów szlacheckich, szkatułek wypełnionych złotymi monetami austriackimi. Pomiędzy tego wszystkiego znajdowała się kwadratowa, szklana kopuła, odcinająca dopływ powietrza od oryginalnej Księgi Umarłych. Była jedną z masowo pisanych kopi, w których pozostawiano jedynie miejsce na wpisanie imienia zmarłego.

Dookoła stołów stały ogromne, brązowe kufry. Leżała w nich broń pochodząca ze średniowiecza, pierwszej, drugiej wojny światowej oraz secesyjnej. Na ścianach wisiały obrazy: Józef Brandt „Wyjazd na polowanie", Lucas Cranach Starszy "Kuszenie świętego Antoniego", Rafael "Portret młodzieńca" i kilka innych, które zdobył podczas drugiej wojny światowej w Polsce. To wszystko było jednak ułamkiem wszystkiego, co zgromadził. Posiadał jeszcze dziesięć takich domów na całym świecie. Niepozornych, starych, niezachęcających do zakupu, które posiadały wielkie, rozległe schrony wypełnione dziełami z ludzkiej historii. 

Podszedł do stołów i sięgnął po srebrną szkatułkę. Uniósł ją do twarzy i przyjrzał się jej przez chwilę. W końcu odetchnął, po czym wyszedł ze schronu. Zamknął go, założył półki, ukrył wejście do piwnicy za kredensem i ruszył do samochodu. Wyjechał na ulicę, kierując się ku wylotowi z miasta. Przycisnął nogę do gazu, gdy tylko zobaczył przekreślony znak z napisem "Antimore".

Jechał półgodziny, nim znalazł się w Bellevue. Minął ogród botaniczny i skręcił w Maine Street. Zatrzymał się przed sporym, czerwonym budynkiem wyglądającym jak kwadrat w wyciętymi dwoma rogami. Jednym z nich, dolnym, było wejście, a drugim, górnym, balkon. Lucyfer wyciągnął ze skrytki małą, papierową torbę i włożył do niej szkatułkę, a monety w jej wnętrzu zabrzęczały. Wysiadł z samochodu i ruszył do wejścia. Znalazł się w dużym, szarym korytarzu. Stanął przed znajdującymi się na jego końcu butkami biletów. Starsza, pulchna kobieta o niebieskich, zmęczonych oczach sprzedała mu jeden, a kontrolerzy dalej przepuścili. Minął jednak wystawę i skręcił w drugi, węższy korytarz. Zapukał dwa razy do pierwszych po lewej stronie drzwi. Męski, niski głos krzyknął ochryple.

- Proszę!

Otworzył drzwi do małego, przytulnego gabinetu o ciemnoczerwonych ścianach i czarnych, barokowych meblach. Zza niskiego biurka spoglądał na niego wysoki, chudy mężczyzna po czterdziestce. Brązowe włosy miał przeplatane płatami siwizny, a wokół niemal czarnych oczu i wąskich ust odznaczały się zmarszczki mimiczne. Mężczyzna wstał i uśmiechnął się do Lucyfera. Jego nowy, brązowy garnitur był pomięty, jakby leżał przed długi czas na dnie szafy.

- Lucjanie!- zawołał Walter.- Długo cię nie było!

- Nie miałem nic do sprzedania- skłamał gładko, ucinając temat.- Ciebie też dobrze widzieć. Nic się nie zmieniłeś.

- Ja się nic nie zmieniłem?!- roześmiał się Walter.- To już sześć lat ubyło, a ty wciąż wyglądał na dwadzieścia pięć!

- Nie narzekam.- Wymusił na usta uśmiech, który łamał jego serce. Narzekał. Jego dusze wypełniały narzekania, smutek, wściekłość na to, kim jest... a kim nigdy nie będzie.- Przyniosłem ci coś nowego.

- W końcu! Już się klienci o ciebie wypytywali! Nie wiedziałem, jak ich zbywać. Co takiego masz?- Walter okrążył biurko i stanął po jego lewej stronie.

Lucyfer podszedł, po czym wyjął szkatułkę. Ustawił ją na blacie i otworzył, aby pokazać jej zawartość. Oczy Waltera zaświeciły jaśniej niż same monety w blasku starego, miedzianego żyrandola. Lucyfer zerknął przelotnie w lewo, na biblioteczkę wypełnioną starymi księgami. Dostrzegł między nimi znajomy, francuski manuskrypt.

- Kupiłeś "Czarną Kurę?"- zagaił, gdy Walter przyglądał się monetom.

- Dzięki prowizji od transakcji między tobą a klientami, zebrałem trochę pieniędzy. Nie jest to oczywiście oryginał, ale wierna kopia z początku XX wieku. Oryginał to tylko ty byś mógł załatwić.- Zamknął szkatułkę i wyprostował się.- Myślę, że najdę kogoś zainteresowanego. Jeden z klientów jest Austriakiem, pewnie chciałby te monety. Ile byś za nie chciał?

- Niech klient coś zaproponuje. Zadzwoń do mnie z jego propozycją i wszystko uzgodnimy.

- Oczywiście.- Walter pokiwał głową.- Interesy z tobą to czysta przyjemność.

- Z tobą też Walter.

- Tyle lat pracujemy razem, a ja wciąż nawet nie mam pojęcia, skąd to wszystko bierzesz, pewnie nigdy się nie dowiem, prawda?

Lucyfer przyjrzał mu się. Byli niemal przyjaciółmi przez te sześć lat, a teraz nadciągał koniec wszystkiego. Jakiś impuls zachęcał go, aby mu wszystko powiedzieć, oddać całą zawartość schronu, która miała przepaść na następne lata, aż ktoś jej nie odkryje. Jednak nie powinien być pochopny. Wiele rzeczy mogło się stać, takich, których wciąż myślał i takich, na które nawet nie wpadł. Potrzebował drogi, pozwalającej mu wrócić do poprzedniego życia.

- Przykro mi. To tajemnica.- Lucyfer uśmiechnął się blado.- A to jest już niestety nasza ostatnia transakcja.

- Co?- Walter zmarszczył zaskoczony brwi i podszedł do Lucyfera. Stanął przed nim, patrząc na niego niemal ze złością.

- Muszę wyjechać. Wątpię, że wrócę- wytłumaczył, tak naprawdę wcale nic nie tłumacząc.

- Co się dzieje, Lucjan?- Walter gwałtownie zmienił podejście. Wściekłość przerodziła się w zmartwienie.

- Przeszłość mnie dopada. W końcu trzeba stawić jej czoło- westchnął- Myślę, że zdecydowanie powinieneś spróbować być malarzem. Życie jest jedno Walter, tylko raz możesz spełnić swoje marzenia.

- Skąd...?- Walter cofnął się o krok, otwierając szeroko oczy.- Jestem pewien, że nigdy ci nie mówiłem. Nigdy...

Lucyfer tylko położył rękę na jego ramieniu i stwierdził.

- Zatrzymaj szkatułkę. Z pieniędzy z jej sprzedaży spróbuj żyć tak, jak zawsze pragnąłeś.- Zabrał rękę i cofnął się o krok.- Żegnaj, Walterze.

Wyszedł z pomieszczenia, nim ten zdążyłby się, chociażby odezwać. Jeszcze przez chwilę wpatrywał się w otwarte drzwi i z niedowierzaniem sięgnął po jedną monetę. Uniósł ją ku światłu, po czym roześmiał się głośno. Był to śmiech szczęścia, uśmiechającego się do życia losu.

Lucyfer wsiadł do samochodu. Spojrzał na drogę przed sobą. Teraz nadeszła pora, aby przestać łamać szczeble, a wspiąć się na samą górę, do Samaela. Wciąż jednak w jego głowie pozostawała myśl, która niszczyła wszystkie plany: Jak zabić kogoś, kto nie może umrzeć?

A może...

Wcale go nie zabijać?

----------------------------------------------------------------------

Taki rozdział przejściowy. Trochę z tego, jak wygląda życie Lucyfera. Ostatnio nie miałam za bardzo czasu, bo musiałam się uczyć i to sporo.

Czasami mam ochotę to wszystko pierdolnąć w cholerę. No w sumie cały czas mam na to ochotę. Jestem takim leniem, w ogóle nie umiem się zmotywować!



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro