Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział IX."Oko za oko, ząb za ząb, życie za życie".

Deana stanęła przed lekko zakurzoną szybą i przesunęła wzrokiem po wszystkich parach butów na wystawie. Westchnęła cicho, zakładając ramiona na piersi. Jeszcze raz im się przyjrzała i zatrzymała spojrzenie na ciemnozielonych, sznurowanych butach na wysokim, gumowym obcasie. Nie zachwyciły jej, lecz były najlepszym, co do tej pory znalazła. Zaczęła zastanawiać się, do czego mogłaby je założyć. Nie posiadała zielonych bądź szarych ubrań, więc mogłaby je ubierać jedynie wtedy, gdyby ubrana była cała na czarno.

Spojrzała z zamyśleniem w głąb holu i nagle dostrzegła wysoką, umięśnioną sylwetkę w czarnym garniturze. Para niezwykle jasnych, szmaragdowych oczu spoglądała prosto na nią. Wydawała jej się niepokojąca znajoma, jakby już gdzieś widziała te oczy...

Wszystkie myśli wyparowały z jej głowy, gdy tylko pamięć zaczęła się budzić. Nogi powoli ruszyły ku Lucyferowi, a twarz przybrała pokerowy wyraz. Kiedy znalazła się wystarczająco blisko, z jej ust wylał się obojętny, mechaniczny potok słów.

- Samael jest wściekły. Wysłał Azazela, aby odnalazł Gadriela. Też miałam go szukać, ale mam dość robienia za niańkę tego aniołeczka...

- Samael został z Asmodeuszem?- przerwał jej.

- Tak. Na początku chciał kogoś ściągnąć, ale zrezygnował.

- Jak jeszcze się zabezpieczył?

- Ludzki alarm, ten cały czujnik ruchu czy jak to się nazywa. Przy wszystkich wejściach. Na podwórku są psy...

- Psy?- Lucyfer spojrzał na nią uważniej.

- Tak. Psy.

- Czy to wszystko?- zapytał.

Nie mógł uwierzyć, że to mogło być tak proste. Psy oraz Asmodeusz. Tylko tyle go dzieliło od Samaela?

- Jest z nim jeszcze kilku ludzi, z którymi podpisał pakt, nie wiem, po co ich ściągnął.

Lucyfer pokiwał głową i nagle chwycił Deanę za rękę. Jej oczy rozszerzyły się w przerażeniu, wszystkie wspomnienia wróciły, w głowie wystrzelił okropny ból. Z jej ust wyrwał się zdławiony jęk, którego jednak nie usłyszał nikt. Lucyfer objął Deanę w pozornie pocieszającym geście, a w jego dłoni pojawił się miecz. Przebił jej brzuch jednym ruchem, mocniej dociskając ją do siebie. Ludzie przechodzili obok i nic nie widzieli, nie widzieli przerażenia ani krwi spływającej na skrawek podłogi między butami Lucyfera, który poklepał Deanę po plecach. Odwrócił się i oparł ją o ścianę. Złapała się z niedowierzaniem za brzuch, a jej wzrok zamarł na kałuży krwi na podłodze. Zaczęła ona przybierać zielony, jasny kolor i uniosła się ku górze, niczym woda parująca w upale. Już po chwili zniknęła, a Deana ześlizgnęła się plecami po ścianie. 

Lucyfer ruszył do wyjścia. Krzyk rozległ się dopiero półgodziny później, gdy już dawno było po wszystkim.

Apartament numer szesnaście był pięknym, starym, białym domem o ogromnym podwórzu, kamiennych schodach i dużym balkonie nad drzwiami z rzeźbionymi kolumnami. Dach był ostry, wyłożony czarnymi dachówkami tak samo jak małe zadaszenie nad wejściem, ochraniające ganek przed deszczem. Okna były ogromne, z łukami u góry, jakby dom powstał w epoce gotyku, mimo że było widać, iż jest młodszy. Przed całą posesją rozciągała się wysoka, zakończona ostrymi prętami brama. Lucyfer podszedł do niej i już po chwili trzy mokre nosy wystawały spomiędzy krat bramy. Psy patrzyły na Lucyfera z uwielbieniem, które chwyciło go za serce. Tyle setek tysięcy lat, a one wciąż go wyczuwały, wiedziały kim jest. Naparł na bramę, która mimo że była zamknięta, ustąpiła. Psy chciały podbiec do niego, lecz on powiedział.

- Uciekajcie.

Zerknęły na niego smutno, lecz posłuchały. Trzy ogromne owczarki uciekły ulicą, wywołując wiele telefonów na policję. Lucyfer zamknął oczy i jedną myślą sprawił, że ze wszystkich czujników ruchu zaczął unosić się dym. Skierował się prosto do drzwi, wyczuwając zgniłą obecność Samaela, jego jad zatruwał nawet powietrze, którym oddychał.

Gdy tylko stanął w dużym, białym holu z obu stron nadszedł atak. Asmodeusz rzucił się na niego, wyciągając przed siebie długie, zakrzywione ostrze. Dwa karabiny maszynowe cisnęły serią pocisków. Jednakże żadne z nich go nie dosięgnęło. Ostrze Asmodeusza stopiło się, pociski wybuchały niczym fajerwerki. W dłoni Lucyfera pojawił się miecz, którym jednym ruchem zamachnął się na Asmodeusza. Zdołał zadrasnąć jego brzuch, nim ten odskoczył. Dwoje ludzi z karabinami sięgnęło po noże schowane przy pasku. Rzucili nimi w Lucyfera, lecz one w połowie drogi stopiły się, stając dwoma zielonymi kałużami na podłodze.

Lucyfer zamachnął się drugi raz, tym razem odcinając Asmodeuszowi kilka palców. Demon zasyczał i uniknął następującego zaraz po tym ciosu. Wyciągnął sztylet z pokrowca przymocowanego do kostki i trafił nim prosto w serce Lucyfera. Na jego twarzy pojawił się jedynie lekki grymas bólu, gdy jednym ruchem go wyciągnął, po czym sam nim rzucił, trafiając w bark Asmodeusza. Ludzie za nimi znowu zaczęli strzelać, tym razem pistoletami. Jednak kula zdołała dosięgnąć Lucyfera, gdy rozproszony walką z Asmodeuszem nie zdążył przemienić jej w światło. Wwierciła się w jego potylicę i wystrzeliła z twarzy, rozbryzgując jego nos. Złapał się za to, co z niego zostało, czując jak coś więcej niż wściekłość pulsuje w nim. To nie była nawet furia czy szok. To było zmęczenie tym wszystkim. Czuł, że ma po prostu dość. Bardziej niż kiedykolwiek.

Wrzasnął, a ten wrzask trafił do umysłów ludzi, przewiercił ich czaszki niczym pocisk jego głowę. Sprawił, że upadli na ziemię, chwytając się za skronie, płacząc z największego w ich życiu bólu. Asmodeusz również to odczuł, lecz nie tak mocno, jak ludzie. Krzywiąc się, wyciągnął nóż ze swojego barku i kolejny raz nim rzucił. Ostrze kierowało się prosto ku szyi Lucyfera, lecz w nią nie trafiło. Gdy już miało ją przeciąć, ciało Lucyfera zbladło, stało się dziwnie, jakby niematerialne, po czym przemieniło się w zieloną, świetlistą mgłę, przez którą przeleciał nóż i wbił się w przeciwległą ścianę.

Lucyfer nie myślał w tamtym momencie. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, co się stało. Po prostu wystrzelił przed siebie i zmaterializował się zza Asmodeuszem. Chwycił jego głowę w ręce, szepcząc.

- Zginiecie, wszyscy.

Zmiażdżył jego czaszkę jednym uściskiem. Krew i czerwone kawałki mózgu, przypominające surowe, zmielone mięso, rozprysnęły się na jego twarz oraz ściany, wpadły do dziury, ziejącej po środku jego twarzy zamiast nosa. Przedostały się do ust, metaliczny smak krwi i mdlący smak surowego mięsa przyprawiły go o mdłości. Z obrzydzeniem wypluł je na podłogę, a ciało Asmodeusza upadło na ziemię.

W przeciągu mrugnięcia Lucyfer znalazł się przy ludziach, którzy kulili się na podłodze, oddychając spazmatycznie. Lucyfer chciał już się zamachnąć, lecz zorientował się, że w jego dłoni nie ma miecza. Dopiero wtedy z niedowierzaniem spojrzał w dół, na swoje ciało. Przełknął ślinę i przywołał miecz jedną myślą. Ponownie się zamachnął, za jednym razem odcinając dwie głowy, które potoczyły się po podłodze jak piłki podczas meczu.

Odsunął się od nich i wbił czubek miecza w podłogę, opierając się na nim niczym na lasce. Uniósł jedną ze swoich rąk przed powoli odradzający się nos, będący jedynie zlepkiem komórek, przypominających pulpeta, i odetchnął. Pokręcił głową, nie teraz, nie w tym momencie. Dosłownie mógł poczuć smak obecności Samaela na końcu języka. Chwycił miecz i odwrócił się ku wysokim schodom.

Kątem oka zerknął na leżące na podłodze ciała. Pojawili się zbyt szybko, wiedzieli, że przyjdzie. Samael zdołał się tego w jakiś sposób dowiedzieć. Na pewno przygotował się lepiej, niż tylko psy, dwoje ludzi i demon. O wiele lepiej. Nie miał już przewagi spowodowanej zaskoczeniem, gwałtownym atakiem, lecz nie mógł się wycofać, było za późno, a bestia w nim czekała zdecydowanie zbyt długo.

Ruszył po schodach i gdy postawił stopę na podłodze pierwszego piętra, poczuł gwałtowny powiew powietrza. Zmienił się mgłę, a postawny mężczyzna, który skoczył na niego z góry, uderzył z hukiem w schody. Rozległo się obrzydliwe trzaśnięcie, jego ciało zjechało bez życia w dół.

Bycie mgłą było najdziwniejszym uczuciem, jakiego doświadczył Lucyfer. Nie widział świata, lecz go odczuwał, odczuwał na poziomie światła, na poziomie dusz i istnienia, dźwięki odbierał jak zakłócenie harmonii, jakby był pod wodą i ktoś uderzał w jej tafle. Jednocześnie czuł się wolny, bezgranicznie wolny. Był światłem, w końcu był tym, kim się urodził.

Tafla została zakłócona z prawej strony. Zgniła dusza podeszła do niego, czuł smród jej niepokoju. Chciał ten niepokój przerodzić w przerażenie. Coś ścisnęło go od środka, lecz było to uczucie całkowicie złudne. Jego ciało było teraz cząsteczkami, które unosiły się między tlenem i azotem. Jego serce nie istniało.

Przepłyną obok demona i owinął się dookoła jego szyi. Mężczyzna złapał się za nią, próbował oderwać od siebie tą mgłę, lecz jego palce przepływały przez nią, nie mogły jej uchwycić. Niepokój przerodził się w końcu w przerażenie, ból oraz desperację, które Lucyfer chłonął w siebie niczym gąbka wodę. Oddychał tym cierpieniem, chciał go zadawać coraz więcej, więcej i więcej, aż wszyscy następni padną przed nim na kolana.

Już po chwili mężczyzna opadł na ziemię. Kilkoro kolejnych demonów pojawiło się na schodach na drugie piętro, spojrzeli z niedowierzaniem na mgłę, która nagle przybrała postać rozmytej, wysokiej sylwetki. Lucyfer ruszył w ich kierunku. Kilka noży i dwa pociski przeleciały przez niego. Więcej przerażenia uniosło się w powietrzu, sprawiło, że bestia zaryczała.

Lucyfer mignął im przed oczami, dosłownie przez ułamek sekundy, lecz przez to krótkie mrugnięcie wbił nóż w gardło jednego z nich i znowu zniknął.

- Cholera jasna! Gdzie on jest?!- zawołał najwyższy z nich, ustawiając się plecami do pozostałych dwóch.

- Co to, kurwa, ma być...- wymamrotał inny.

Ostatni uważnym, jasnym spojrzeniem skanował otoczenie. Napiął wszystkie mięśnie i czekał, wsłuchując się w bezkresną ciszę. Gdy obok niego mignęło coś czarnego, natychmiast wystrzelił dwa razy. Kule trafiły w Lucyfera, akurat kiedy się zmaterializował, przebiły jego klatkę piersiową, plamiąc czarny garnitur. Zielone oczy uniosły się powoli na mężczyznę, który wystrzelił ponownie. Tym razem pociski zmieniły się w światło, które rozproszyło się w powietrzu.

Lucyfer zamachnął się mieczem, lecz mężczyzna odskoczył. Dwóch innych rzuciło się na jego plecy. Chwycili go w silnym uścisku, powalając na podłogę. Lucyfer znowu przemienił się w mgłę, demony upadły na panele, nie mając już pod sobą jego ciała. W ich czaszkach rozległ się niski, podwójny głos.

- Pora z tym skończyć.

Lucyfer nagle pojawił się nad demonami leżącymi na podłodze, w dłoni dzierżąc miecz. Upadł na nich, przebijając ich oboje ostrzem na wylot. Trzeci mężczyzna wystrzelił kilka kolejnych kul, które również się rozpłynęły. Lucyfer wstał, wyciągając miecz z ciał i ruszył ku ostatniemu z nich. Kule wciąż leciały ku niemu i wciąż nie trafiały do celu. Mężczyzna cofał się, aż uderzył plecami w barierkę od schodów. Lucyfer przyjrzał mu się i przysunął twarz tak blisko jego twarzy, że mężczyzna mógł poczuć jego oddech.

- Masz szczęście, że nie mam teraz na to czasu. Inaczej ciąłbym twoje ciało kawałek po kawałku i karmił nim psy.- Wbił miecz w jego klatkę piersiową, trafiając prosto w serce. Wyciągnął go i przemieniając się w mgłę, ruszył ku Samaelowi.

Wyczuwał jego trującą obecność tuż za domem. Uciekał z pola bitwy, zajmując go mięsem armatnim. Wyleciał przez tylne drzwi i znalazł się w ogromnym ogrodzie, gdzie ujrzał znajomą, wysoką sylwetkę o czarnych, tańczących z wiatrem włosach. Samael odwrócił się powoli z kpiącymi uśmiechem na ustach.

- Zmieniłeś się, bracie- stwierdził, przekrzywiając głowę niczym zaciekawiony ptak.

-  Również to zauważyłem- powiedział złudnie spokojnie Lucyfer. Czuł jak nienawiść rozrywa go od środka, dosłownie wypływa z niego. Jakiś ciężar opadł na jego klatkę piersiową, przygniatając płuca. Oddech stał się problemem, pragnienie, aby wbić ostrze w Samaela sprawiło, że jego głos stał się ochrypły.- Szczególnie, gdy zabijałem Gadriela.

- Nie mogłeś go zabić.- Samael wywrócił oczami, wkładając dłonie w kieszenie.- Doskonale wiesz, że my nie możemy umrzeć.- Zaczął powoli bujać się z pięt na palce.

Zachowywał się tak, jakby niczym się nie przejmował, jakby wszystko wciąż szło bo jego myśli. Lucyfer jednak wiedział, że właśnie jego świat, jego idealny plan się wali, że wszystko zaczyna płonąć. I uśmiechnął się szeroko.

- Jednak jest jeden sposób.

- Niby jaki?- zakpił Samael, unosząc ciemne, gęste brwi.

- Ja- oznajmił.

Pojawił się przed nim i zamachnął się mieczem. Przeciął jego brzuch, a wnętrzności wylały się na ziemię. Samael złapał się za ranę, otwierając usta i dławiąc się bólem oraz niedowierzaniem. Upadł na kolana, unosząc niebieskie oczy na Lucyfera, który zacisnął obie dłonie na rękojeści miecza.

- Nikt cię już nie uratuje, twoje demony, Ojciec. Nikt.

Uniósł miecz i już miał wbić go w czaszkę Samaela, gdy dostrzegł coś dziwnego. Jego oczy na sekundę stały się brązowe, znowu wróciły do normalnego koloru i ponownie były brązowe... niczym wygasający hologram. Z jego ust wypłynęła krew, a skóra przybrała ciemniejszy odcień. Upadł na ziemię, charcząc. Jego włosy z czerni, przeszły w ciemny brąz, ramiona rozrosły.

Lucyfer odetchnął, czując, jak strach go obezwładnia, jakby znalazł się w tunelu ku nicości i nie mógł zawrócić. Ukląkł obok Samaela i chwycił jego twarz w dłonie. Spojrzał w brązowe, nieprzytomne oczy, w twarz, która już dłużej nie przypominała Samaela.

- Nie- szepnął z niedowierzaniem.

Obecność Samaela zanikła, przebiła się przez nią cuchnąca woń demona.

- Nie!- wrzasnął- Nie!

Powieki demona opadły, a ciało zwiotczało. Ostatnie krople krwi wypłynęły z ust. Niedowierzanie uderzyło w Lucyfera. Nie, nie, nie. Samael oszukał go, kolejny raz. Swoimi sztuczkami wymknął mu się z rąk. Nie. To nie może się tak skończyć. Nie tym razem. Lucyfer nie mógł na to pozwolić.

Chwycił mocniej głowę demona i zamknął oczy. Odetchnął głęboko, starając się uspokoić. Musiał się skupić, musiał coś zrobić. To się tak nie skończy. Z jego dłoni uleciały drobiny światła, które wpłynęły w ciało demona. Gwałtownie poczuł ten cień, jadowitej obecności, cienką nić, łączącą demona z Samaelem. Złapał się jej jak pontonu tonący, niczym grzesznik nadziei na przebaczenie. Zmienił się w smugę światła, która przeszyła przestrzeń. Podążył za połączeniem, łączącym Samaeal ze swoim podwładnym. Pojawił się w samochodzie jadącym główną ulicą i właśnie mijającym przekreślony znak z napisem "Arlington".

Roześmiał się gwałtownie z kolejnych fal niedowierzania i ulgi, które go zalały. Spojrzał na Samaela siedzącego obok niego i powiedział powoli, z głębokim, drapieżnym zadowoleniem.

- Witaj, bracie.

Samael gwałtownie stracił kontrolę nas kierownicą. Zahamował, a samochodem zarzuciło, okręcając go o sto osiemdziesiąt stopni. Auto zatrzymało się w poprzek ulicy, a drugie jadące z naprzeciwko uderzyło w nie z boku, od strony Lucyfera. On jednak po prostu uniósł rękę, a metal wytrzymał nacisk, rozjaśniając się zieloną poświatą.

Samael rzucił się na niego, lecz jego ręce napotkały pustkę, przeszły przez Lucyfera jak przez mgłę.

- Jestem światłem, pamiętasz jak Ojciec ciągle to powtarzał? Myślisz, że możesz złapać światło?- stwierdził z chorym szczęściem w głosie.

Samael wyskoczył z samochodu, lecz Lucyfer pojawił się nagle na jego drodze. Starsze małżeństwo z samochodu, który w nich uderzył spoglądało na to z przerażeniem. Lekarze powiedzą im potem, że doznali halucynacji na skutek urazu odniesionego podczas wypadku, lecz żadne z nich w to nie uwierzy.

- Zabiłeś Abigail, chociaż zrobiłem dla was wszystko. Nie zdradziłem. Zdradził Michael. Okłamał zarówno mnie, jak i was, pragnąc uzyskać swoją wymarzoną pozycję ukochanego syna. A wy zrzuciliście winę na mnie, ponieważ tak było najłatwiej.- Zrobił krok do przodu.

Samael również postąpił na przód, mówiąc.

- Lubisz robić z siebie męczennika... Po co kłamiesz? Przecież oboje znamy prawdę.

Wyciągnął z pochwy umocowanej na biodrze miecz. Miał ostrze czarne jak śmierć i rękojeść zieloną jak jad, błyszczał w słońcu, przecinając ze świstem powietrze. Lucyfer unikał każdego ruchu, aż Samael zamachnął się gwałtownie z boku i rozciął jego skórę na żebrach. Lucyfer syknął, po czym przyłożył rękę do rany. Spomiędzy jego palców wypłynęła zielona, gęsta ciecz zabarwiona jego krwią.

Samael spojrzał zaskoczony, na jad, który w ogóle nie zranił Lucyfera i mruknął.

- Twoja miłość po tym zdychała. Długo i boleśnie.

- Ty też będziesz zdychał. Długo i boleśnie.

Lucyfer widział, że Samael wciąż nie wierzył w to, iż zabił Gadriela. Nie miał zamiaru go wyprowadzać z błędu. Jego przekonanie o własnej nieśmiertelności działało na jego korzyść. Nie będzie aż tak ostrożny, jak w przypadku, gdyby miał świadomość nadciągającej śmierci.

Samael znowu zamachnął się mieczem, lecz Lucyfer obrócił się i uderzył łokciem w zgięcie jego ręki. Miecz upadł na ziemię. Samael odskoczył i chwycił go. Kiedy kolejny raz się zamachnął, ostrze zderzyło się z drugim ostrzem, srebrnym, cienkim i długim. Lucyfer pchnął mieczem do przodu, sprawiając, że Samael stracił równowagę. Gwałtownie wrzasnął, a szaleństwo wciągnęło go w siebie, podsycało gniew i nienawiść.

Ból wybuchł w głowie Samaela, który jęknął, próbując utrzymać się w pionie. Lucyfer kolejnym machnięciem, zdołał drasnąć go po twarzy. Samael postąpił chwiejnie o tyłu, przykładając rękę do rany, która przechodziła przez cały jego policzek, ukazując kawałek języka i białe, lśniące zęby. Zawył z bólu, a więcej krwi wypłynęło miedzy jego palcami. Zamachnął się mieczem ku Lucyferowi, który jednak zmienił się w mgłę i pojawił za plecami Samaela. Samael odwrócił nim Lucyfer zdążył cokolwiek zrobić i ponownie się zamachnął, ponownie trafił w pustkę. Mocniej przyłożył rękę do rany, która nie chciała się goić, krew wciąż spływała po jego ręce, ból przybierał na sile. Zaczął obracać się dookoła, szukając Lucyfera, lecz nigdzie go nie dostrzegał.

- Uciekasz tchórzu?! Sam chciałeś to załatwić, więc zróbmy to raz a porządnie!

- Masz rację- w jego głowie rozległ się podwójny głos.- Zróbmy to raz a porządnie.

Samael mocniej przyłożył rękę do wciąż świeżej rany, zaciskając zęby. Strach. Pierwszy raz od setek tysięcy lat czuł strach. Jego rana się nie goiła, powinna już zacząć się zalepiać. Nagle z jego prawej pojawił się Lucyfer. Wbił ostrze w jego bark, a Samael wrzasnął, wyszarpując się. Odsunął się i zaczął się znowu cofać. To było niemożliwe,niemożliwe. 

- Mówiłem ci. Zginiesz tak, jak Gadriel.

Dopiero wtedy Samael uwierzył. Rzucił się biegiem, lecz natychmiast zmaterializował się przed nim Lucyfer, wyciągając przed siebie miecz, który rozbłysnął się zielonym, rażącym jego oczy światłem.

- Nigdy was nie zdradziłem. Zrobił to Michael- powtórzył i uśmiechnął się.- Teraz zabiję was wszystkich.

Znalazł się o centymetry przed Samaelem, nim ten zdążył w ogóle mrugnąć. Wbił miecz w jego brzuch i szepnął.

- Ciekawe dokąd trafisz, jak myślisz?

Ciało Samaela zaszło zieloną poświatą. Jego oczy wybuchły, usta wrzeszczały. Ból trawił go od środka, spalał ciało. Zęby wypadły z dziąseł, skóra spłynęła z twarzy, ukazując mięśnie oraz fragmenty czaszki. Dłonie sięgnęły ku Lucyferowi, lecz wygięły się bezradnie i sczerniały, niczym skóra przypalonego kurczaka.

- Piekło, niebo czy nicość?

Samael charknął i zsunął się z miecza, upadając na ziemię. Lucyfer patrzył jak jego ciałem wstrząsają drgawki na wilgotnym asfalcie, jak krew rozpryskuje się na wszystkie strony, jak Samael cierpi tak, jak cierpiała przez niego Abigail.

- Oko za oko, ząb za ząb, życie za życie- wyszeptał.

Stopy i dłonie Samaela przemieniły się w proch, który poniósł delikatny wiatr. Potem zniknęły ręce, głowa i nogi. Tułowie rozpadło się niczym rozbita filiżanka i również zostało rozwiane. Samael zniknął na zawsze z kart historii. Lucyfer uniósł głowę, przymykając oczy. Pierwsza kropla deszczu spadła prosto na jego twarz, a z ust uleciały ciche słowa, które przeszyły niebo i trafiły prosto do umysłu Michaela.

- Przyszedł czas na ciebie.

----------------------------------------------------------------------

Wybaczcie tak długą nieobecność, ale naprawdę nie mogłam się do tego zebrać. Dopiero udało mi się w Wigilię, kiedy powinnam być najbardziej zajęta -,-.

Zadowoleni? Samael zdechł! W końcu. Sama już miałam dość wątku z nim. Niech gnije, gdziekolwiek trafi. 

I zapytam tak z ciekawości, jak myślicie, jak ta historia się skończy?

I najważniejszy podpunkt tej notki.

Życzę wam wszystkim wesołych, świąt, świetnych prezentów i jak najbardziej szalonego sylwestra!



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro