Rozdział II. "Tygrysie, błysku w gąszczach mroku".
Heavy Young Heathens- Being evil has a price.
(Zajrzyjcie do notatki pod spodem. Małe info.)
Lucyfer zawsze wiedział, gdzie ich szukać. Chociażby zanurzyli się w złocie, ich czarne, zgniłe dusze były plamami na pięknym, białym płótnie świata. A on tym razem miał zamiar wydusić odpowiedzi. Wszystkie, co do jednej.
Słowa demona nie chciały dać mu spokoju. Ciągle powtarzały się w jego podświadomości, powodowały gwałtowne wybuchy niekontrolowanego gniewu. Nie on zniszczył Michaela, to Michael zniszczył go, lecz nawet Bóg o tym nie wiedział, a niby taki wszechmogący. Nikt nie był wszechmogący, Bóg również.
Uchylił drzwi od auli, zmuszając się do zachowania spokoju, chociaż jego ciało wręcz rwało się do walki, do rozlewu krwi. Jeśli chciał zabić tego, kto tak naprawdę za to odpowiadał, musiał być niezmąconą najmniejszym powiewem powierzchnią oceanu, światłem bezlitosnej sprawiedliwości.
Gdy profesor McKlusky uniósł spojrzenie znad papierów na biurku, nie wiedział. Dopiero kiedy oczy Lucyfera zabłysły, zrozumiał. Chciał krzyknąć, lecz Lucyfer uniósł rękę, a wokół jego szyi utworzył się zielony sznur materialnego światła.
– Jeśli odezwiesz się nieproszony, uduszę cię, rozumiemy się?
Profesor pokiwał gwałtownie głową, lecz sznur nie ustąpił, wręcz mocniej się zacisnął, jakby Lucyfer chciał pokazać, że nie żartuje. Twarz McKlusky'iego zbladła, usta próbowały łapczywie chwytać oddech. Oczy spojrzały desperacko w sufit, szukając pomocy od kogoś, dla kogo już nie istniał. Sznur ustąpił, równie szybko, co się pojawił, zniknął, rozpłynął się w powietrzu. Jednak na szyi pozostały zaczerwienienia, a wkrótce siniaki.
McKlusky osunął się na krzesło, biorąc krótkie, szybkie wdechy. Przerażenie było wymalowane na nim niczym na obrazie, którego autor starał się uchwycić wszystkie emocje.
Lucyfer przez chwilę pozwolił, aby bestia wewnątrz jego ciała napawała się tym widokiem, tym cudownym, rozbieganym spojrzeniem, szybkimi, naglącymi ruchami, pragnieniem ucieczki, ucieczki przed nim.
– Z kim podpisałeś umowę? – zapytał w końcu.
– B- był ta-aki mę... żczyzna... – zaczął bez oporu. Usiłował ratować swoje nędzne, tak naprawdę dawno skończone życie. Był o wiele łatwiejszym celem niż demony. – O- on zaproponował, że da mi wszystko, czego pragnę, jeśli oddam mu swoją duszę! J- ja m- myślałem, że to ż- żart, ale... Proszę... Nie zabijaj mnie, do cholery! J- ja powiem wszystko...
Lucyfer przerwał mu, po raz ostatni zaciągając się zapachem i widokiem strachu.
– Nie zabiję cię, już dawno jesteś martwy. A teraz mów, gdzie to było?
Profesor spojrzał na niego z niedowierzaniem, nie sądził, że jego słowa cokolwiek wskórają, że ujdzie z tego żywy. Mimo tego jego język natychmiast poszedł w ruch, wyśpiewał wszystko, co jego pamięć przyniosła w desperackiej nadziei.
– T- to b- było w... w.... w bibliotece! O- on podszedł do m- mnie...
– W jakiej bibliotece?
– Uni... uni... uniwersyteckiej...
Lucyfer przekrzywił głowę. Istniało spore prawdopodobieństwo, że Claire również tam spotkała demona, z którym zawarła kontrakt. Poczuł, że pierwszy, najwyższy szczebel tej hierarchicznej drabiny został złamany.
– Dziękuję za pomoc– stwierdził, unosząc ponownie dłoń.
Gdy sznur znowu owinął się wokół szyi profesora, ten nie był nawet zdziwiony. Przerażony tak, lecz nie zdziwiony. Jego twarz spurpurowiała, naczynka w oczach pękły, usta zsiniały, a panika sprawiła, że zaczął rzucać się po krześle. Kiedy przechylił się zbyt mocno w bok, spadł na podłogę. Krzesło przewróciło się chwilę potem, upadając na jego brzuch.
Wygiął szyje do tyły, napinając wszystkie ścięgna i spojrzał po raz ostatni na Lucyfera.
– Przekaż tym tam na dole, że niedługo się zobaczymy.
Z jego oczu wypłynęły ostatnie łzy, nim zaszły mgiełką nieświadomości. Ręce upadły bezwładnie na podłogę, ciało zwiotczało, sznur światła rozpłynął się, a Lucyfer powoli skierował się ku drzwiom. Jego błyszczące, czarne buty stawiały mozolne kroki, oczy błyszczały, lecz twarz była pozbawiona wyrazu, pusta, podobnie jak to, kim był
Zamknął za sobą drzwi, rozglądając się po zatłoczonym studentami korytarzu. W oczy rzuciła mu się idąca najbliżej, niska, pulchna dziewczyna o długich, ciemnoblond włosach. Kilka dziewczyn przy drzwiach od jakiejś sali spoglądało na nią z góry, niemal wściekle.
Lucyfer wyczuł zawiść w ich młodych duszach, nieuzasadnioną wściekłość, która sprawiła, że pokręcił zmęczony głową. Westchnął zrezygnowany, po czym zagrodził blondynce drogę. Dziewczyna powoli uniosła na niego wzrok, sunąc nim po drogich butach, idealnie dopasowanym garniturze, aż do cudownej, nieziemskiej twarzy, na której pojawił się szeroki, olśniewający uśmiech.
– Przepraszam, ale czy wiesz może, gdzie jest biblioteka uniwersytecka?
Nastolatki śmiejące się z dziewczyny, zamarły zaskoczone, przyglądając mu się z niedowierzaniem i zachwytem.
– J- ja...?– wyjąkała dziewczyna. Jej twarz pokryła się krwistoczerwonym rumieńcem, niebieskie oczy rozszerzyły się do rozmiaru pięciocentówek. Zreflektowała się po chwili, mamrocząc.– Pierwszym korytarzem na wprost od wejścia. Drzwi też na wprost.
– Dziękuję.– Pokiwał głową i ominął zaskoczoną dziewczynę.
Ruszył we wskazanym kierunku. Był niemal przy zakręcie, gdy usłyszał głośny, przerażony krzyk blondynki, a chwilę po nim następne wrzaski. Nawet nie przyśpieszył kroku, w myślach niemal słysząc to, co powie policji dziewczyna.
Otworzył odpowiednie drzwi i ujrzał długie, obszerne pomieszczenie o beżowych ścianach, wypełnione po prawej stronie wysokimi, metalowymi regałami z książkami. Za to na lewo od wejścia stały jasne, drewniane stoliki. Zajmowało je kilkoro studentów. Niewielu z nich podniosło wzrok, a ci, którzy to zrobili, przyglądali mu się aż do samego końca. Obie strony oddzielało małe, tego samego koloru, co stoliki, biurko.
Skręcił między regały, posyłając kobiecie za nim uśmiech. Ten uśmiech sprawiał, że nie padały żadne pytania, ani żadne odpowiedzi. Odkąd wszedł wiedział, że demona nie ma w bibliotece, lecz czuł, że to jest właśnie miejsce, którego szukał.
Wziął oprawioną w czarną, trochę już wypłowiałą okładkę książkę, na której widniał biały napis "William Blake: Tyger, Tyger." Lucyfer usłyszał o tym pisarzu dopiero wiele lat po jego śmierci, mimo że za jego życia przebywał w Londynie. Żałował, że nie miał okazji z nim porozmawiać, bo jego wiersze były prawdziwą sztuką.
Abigail sama pewnie chciałaby go poznać. Widział u niej tomik wierszy Made Blake'a*, który był tak stary, że już się rozpadał, jakby kartkowała go w nieskończoność. Na jego ustach pojawił się maleńki, tak maleńki, że mógł uchodzić za cień, uśmiech. Gdy Abigail zaczynała czytać, przepadała na godziny. Nie jadła, nie piła, tylko czytała aż do ostatniej strony.
Zaraz jednak uderzył w niego ból. Paraliżował go, piękną twarz Abigail skażał krwią, oczy zastępował dwoma, szarymi pustkami, które wpatrywały się w niego zobojętniałe na świat.
Zmusił się do odrzucenia tej wizji, jakichkolwiek myśli o niej. Zasługiwała na sprawiedliwość, a to było jedne, co teraz mógł jej dać. Musiał trzymać się tej myśli, nie pozwolić, aby wściekłość i cierpienie wszystko zniszczyły.
Otworzył delikatnie książkę, pomijając wstęp.
"Tygrysie, błysku w gąszczach mroku:
Jakiemuż nieziemskiemu oku
Przyśniło się, że noc rozświetli
Skupiona groza twej symetrii?"
Trzymając ją w ręce, wrócił do stolików i zajął jedno, najbardziej oddalone miejsce, lecz mimo tego zwracał na siebie uwagę, ktoś taki, jak on, nie był w stanie tego nie robić. Sprawiał wrażenie głęboko pochłoniętego lekturą, jednak w rzeczywistości czekał niczym sęp na swoją ofiarę, jego zmysły były wyostrzone, reagowały na każdą, splamioną czernią duszę.
Czas mijał, ale demon się nie pokazywał. Lucyfer wiedział, że musi się ewakuować, bo policja niedługo rozprzestrzeni się po uniwersytecie i dotrą aż tutaj, zapewne już odgrodzili aulę tą ich znaną, żółtą taśmą, a on nie będzie miał szans spotkać demona Jeśli nie chciał go spłoszyć, musiał iść.
Niechętnie wstał. Odłożył książkę, po czym spokojnie wyszedł, jakby był tylko kolejnym studentem. Ominął korek, który utworzył się w korytarzu i ruszył w kierunku mieszkania, między krzywo zaparkowanymi radiowozami.
Kątem oka dostrzegł długą, gęstą brodę. Należała ona do jednego z policjantów z tamtego dnia na placu zabaw. Gdy ten odwrócił się w jego kierunku, Lucyfer uśmiechnął się do niego, zimnym, pustym uśmiechem, a oczy detektywa zaszły zieloną mgłą. Zamarł w bezruchu, z ręką na kaburze przy pasku.
Ocknął się, dopiero kiedy Lucyfera dawno nie było, będąc przekonanym, że widział tego szaleńca, który zabił staruszka. Jednak nic nie powiedział. Ten mężczyzna stanowił temat tabu na ich posterunku. Nikt nie mówił o tym, co się wydarzyło, co widzieli. Jedynie Darius chodził korytarzami, rzucając im wyniosłe, triumfalne spojrzenia, jakby w myślach krzyczał "Mówiłem! A nie mówiłem?!".
Szukali po prostu walniętego mordercy, nawet jego rysopis się nie zgadzał. Był różny w zależności od funkcjonariusza, każdy zapamiętał go trochę inaczej, a z pozbierania wszystkiego do kupy wyszło coś, co nie zadowoliło żadnego z nich.
Lecz Darius milczał, mimo że istniały pytające spojrzenia, ale usta bały się wypowiedzieć jakiekolwiek słowa. W duchu jednak wszyscy wiedzieli, co się stało.
I byli przerażeni.
Lucyfer wszedł do mieszkania, zapalając światło. Ruszył do kuchni, gdzie wciąż na ladzie stał postawiony przez Abigail kubek. Nawet nie próbował go ruszać, jakby miał nadzieje, że ona zaraz podejdzie i zaparzy sobie w nim herbatę, która piła non- stop i ta zamiast krwi płynęła w jej żyłach.
Zapatrzył się na kubek, a tęsknota wydusiła powietrze z jego płuc. Oparł się z westchnieniem o blat i schował twarz w dłoniach. Miał wrażenie, że niemal słyszy śmiech Nir, prawdziwego śmiechu Abigail nigdy nie usłyszał.
Kochał je obie i je obie stracił. Porównywanie uczuć, którymi je darzył, było złe. Dla miłości nie istniała żadna miara, jednak czuł, gdzieś w ciemnym, zamkniętym zakamarku umysłu, że to Abigail kochał bardziej bądź jego miłość była po prostu świeższa, mniej wypłowiała po setkach tysięcy lat.
Dla kogoś, kto istniał dłużej niż wszechświat czas spędzony z Abigail był zaledwie mrugnięciem, lecz wiedział, że te mrugnięcie zostało na zawsze wyryte w jego wspomnieniach, Abigail na zawsze została w nich wyryta. Jej spojrzenie, uśmiech, to, jak desperacko pragnęła ideału, jej dotyk, szept.
Na tafli tęsknoty egzystowała również myśl, że ona nie kochała go tak mocno, jak on ją. Nie potrafiła dać mu wspólnie spędzonej wieczności. Gdyby się zgodziła, byliby tu wciąż razem, a on znowu mógłby usłyszeć jej głos.
Opuścił dłonie, unosząc twarz. Pragnął wykrzyczeć ku niebu "Abigail, wróć!", jednak czy to cokolwiek by dało? Ona odeszła, była teraz szczęśliwa. Wiedział to, czuł, jak jej dusza wędruje do raju, tam, gdzie było jej miejsce.
Przetarł zmęczone oczy i wyszedł z kuchni. To mieszkanie przywodziło wspomnienia, które bolały jak ukąszenia węży, lecz nie potrafił z niego zrezygnować. Wolał czuć ból niż tą nieznośną, obezwładniającą pustkę.
Ból chociaż był czymś. Pustka była niczym.
Pokręcił głową, zmuszając swoje myśli do powrotu do teraźniejszości. Nie miał pojęcia, jak szybko będzie mógł wrócić na uniwersytet, ale dawał temu góra trzy dni, może cztery. Demony straciły kolejnego swojego lennika, musiały zyskać następnego.
Żywił nadzieje, że biblioteka była dla jednego z nich swojego rodzaju łowiskiem, gdzie wyławiał najbardziej zdesperowane, nieszczęśliwe dusze. Mógł się oczywiście mylić, lecz przeczucie, że tak jest zagnieździło się w jego umyśle.
Nagle rozległo się głośne pukanie, niemal walenie. Lucyfer westchnął, wyczuwając duszę Dariusa na korytarzu. Niechętnie otworzył drzwi, spoglądając na niego obojętnie. Niebieskie oczy odwzajemniły jego wzrok, równie puste, równie opanowane. Detektyw Goodman był świetnym aktorem, lecz Lucyfera nie można było oszukać.
– W czym mogę pomóc, detektywie?– zapytał.
– To twoja sprawka, prawda?– niemal warknął na niego Darius.– Ty zabiłeś tego profesora.
– Nie zabiłem go.– Pokręcił głową.– On sam się zabił, gdy podpisał pakt.
– Kurwa, wiedziałem– syknął detektyw, chwytając palcami za nasadę nosa. – Przez ciebie podejrzewają jakiegoś bogu winnego dzieciaka.
– Czy nieudolność policji jest moją sprawą?– stwierdził, chociaż w duchu wiedział, że nie pozwoli, aby z jego winny kogoś aresztowano.
– Tak– potwierdził Darius.– Jest, skoro to ty zabiłeś McKlusky'iego.
– Nie zabiłem go.– Jego oczy rozżarzyły się, sprawiając, że detektyw cofnął się o krok.– On już był martwy.
– Nawet jeśli... – zgodził się powoli, jakby bał się, że jeśli zaprzeczy, to Lucyfer się na niego rzuci.– To nie zmienia faktu, że przez ciebie zrzucono podejrzenia na tę dziewczynę.
– Dziewczynę?– Przyjrzał się uważniej Dariusowi.
– Tak, dziewczynę. Clarę Ari...– urwał ten, jakby usiłując sobie przypomnieć.– Aristow, chyba. To raczej rosyjskie nazwisko.
Nazwisko nie interesowało Lucyfera.
– Jest blondynką? Trochę grubszą?
– Tak– potwierdził zdziwiony detektyw.
Lucyfer nie mógł pozwolić tej biednej dziewczynie gnić w więzieniu bądź chociażby być podejrzaną. Podejrzenia nigdy całkowicie nie zmywały się z naszej skóry, nie ważne jak mocno byśmy szorowali.
– Dobrze. Pomogę jej– zgodził się, jeszcze bardziej zaskakując Dariusa, który zmarszczył brwi, uważnie mu się przyglądając.
– A teraz detektywie, do zobaczenia.
Zamknął drzwi dopiero, gdy Darius skonsternowany ruszył w kierunku wind. Spojrzał ku kuchni. Ludzie byli jego słabością i każdy mógł to wykorzystać.
Wieczorem skierował się do komisariatu, w którym pracował detektyw Goodman. Nie miał czasu, ani chęci bawić się gierki oraz podchody, lecz nie mógł tak tego zostawić. Wszedł do budynku, poprawiając mankiet koszuli. Uśmiechnął się do mężczyzny za ladą, a ten przyjrzał mu się uważnie.
Skręcił do korytarza, a chwilę później rozległy się krzyki policjanta zza kontuaru "Proszę pana! Tam nie wolno wchodzić!". Nawet nie przyśpieszył kroku, wyczuł duszę długobrodego policjanta i natychmiast skierował się w tamtym kierunku. Nacisnął klamkę od starych, drewnianych drzwi. Padły na niego trzy zaskoczone spojrzenia, a sekundę później zmieniły się w przerażone.
– Panowie– przywitał się.– To ja zabiłem waszego profesora.
Długobrody chwycił broń i skierował ją ku niemu, wrzeszcząc.
– Ręce za głowę!
Lucyfer uniósł je posłusznie i powoli w górę.
– Przyznaje się do tego dobrego uczynku dla świata– stwierdził.
Dwóch innych policjantów również chwyciło za broń. W ich oczach widniało niedowierzanie, nie sądzili, że broń pomoże, lecz zbyt się bali, aby ją odłożyć.
– Po co wam te kawałki metalu?– zapytał Lucyfer.
Ich pistolety zmieniły kolor na jaskrawą zieleń i rozpłynęły się jak topiący się lód ku podłodze. Mężczyźni unieśli zszokowani dłonie, a szmaragdowa ciecz przepłynęła między ich palcami, tworząc kałuże na deskach.
– Nawet jeśli powiem wam, żebyście odpuścili, to i tak tego nie zrobicie– oznajmił spokojnie.– Więc wszystkie uduszenia nieznanym przedmiotem, poderżnięte mieczem gardła i spalenia żywcem to będę ja.
Odwrócił się i ruszył do drzwi. Tylko jedna kula podążyła za nim i przemieniła się w maleńki pokaz fajerwerków. Minął niczego nieświadomego mundurowego za ladą, a gdy wyszedł przed drzwi, rozległy się głośne, szybkie kroki oraz wrzaski.
Po chwili policjanci pojawili się w oknach, a ich oczy uważnie śledziły jego kroki. W pewnym momencie odwrócił się do nich i powiedział niczym osoba, która o czymś zapomniała.
– Do widzenia panom.
Jedna z kobiet, która zobaczyła go dziś po raz pierwszy, nie rozumiała, czemu nikt go nie zatrzymuje. Mieli broń, a on był tylko jeden. Myślała tak tylko do momentu, gdy ciało Lucyfera rozpadło się powoli na świetliste, iskrzące się atomy. Stało się szmaragdową mgłą, która rozwiała się z kolejnym, mocniejszym podmuchem wiatru.
Lucyfer siedział na kanapie w salonie, wpatrując się pusto w ścianę przez ten cały czas. Jego oczy nie miały żadnego koloru, były całkowicie białe, pozbawione źrenic i tęczówek. Gwałtownie ożyły dopiero, gdy jego kopia zniknęła, sprawiając, że życie tej kobiety nigdy nie było już takie same.
Zalśniły zielenią, oświetlając pokój. Pokręcił głową jak ktoś, kto źle spał i wstał z sofy. Spojrzał na kurtkę Abigail, mówiąc.
– Być może powinienem to w końcu przyznać, moja miłości. Nie robię tego dla ciebie, tylko dla siebie. Pragnę zemsty, nie sprawiedliwości. Niedługo ulice spłynął krwią.
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
*Made Blake– (tłum. Szalony Blake'a) Tak mówiono na Williama Blake'a. Był on jednym z pisarzy wyklętych. Coś jak Norwid. Jego twórczość została odkryta i doceniona dopiero po śmierci.
Being evil has a price...
Ale ta piosenka wpadła mi do głowy. Dopiero od niedawna oglądam Lucyfera, zaczęłam, gdy ktoś coś tam wspomniał pod moim opowiadaniem "Kamień Lucyfera" I powiem, że po pierwsze jest to świetne, a po drugie...
SOUNDTRACK WYMIATA!
Dawno nie słuchałam tak świetnej ścieżki dźwiękowej.
Being evil has a price.
I hear a lot of little secrets.
Tell me yours and I'll keep it.
No i w końcu uwielbiam te klimaty, tak?
Trzymajcie rozdział, bo szczerze mówiąc, nie wiem, kiedy dodam następny. Przez jakiś czas może mnie nie być bądź czas dodawania się wydłuży. Może spróbuję napisać na zapas, ale zobaczymy. Dam informacje na moim profilu, więc jeśli ktoś mnie stąd nie obserwuje, niech zacznie (taka mała sugestia, wcale nie chodzi mi o to, aby dobić do czterech tysięcy... wcale...).
Więc do zobaczenia. Nasz Lucyfer się rozkręca!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro