1. Ma skórzaną kurtkę.
Emily POV:
Wieczorem, tego samego dnia co odbyło się uroczyste rozdanie świadectw w szkołach, siedziałam przy biurku, pijąc swoją ulubioną herbatę o smaku mango. Nagle, bez pukania do mojego pokoju weszła mama, z uśmiechem na twarzy oświadczając mi, że właśnie zakończyła rozmowę telefoniczną z moim ojcem. Wiedziałam, po części co to może oznaczać, ale nie do końca byłam pewna, jakiej odpowiedzi mogę się spodziewać. Zaczęłam obgryzać skórki przy moich paznokciach, czekając jednocześnie na werdykt rodziców.
— Jedziesz! — krzyknęła z zachwyceniem moja mama, wiedząc, że czekałam by to usłyszeć.
Stałam chwile wpatrzona w jej niebieskie oczy, które po niej odziedziczyłam, gdy powoli docierało do mnie to, co właśnie powiedziała mi rodzicielka. Narastająca euforia płynęła w moich żyłach. Po chwili, gdy lekko otrząsnęłam się z szoku, wstałam radośnie by ją uściskać. Oczywiście strąciłam łokciem przy tym mój biały kubek ze starbucksa, z którego wylała się końcówka napoju.
— Dziękuje, tak bardzo jestem wam wdzięczna. — powiedziałam nieco spokojniejszym tonem, niż mówił to mój wyraz twarzy.
— Masz to... — wskazywała głową plamę na podłodze, nie zdążyła dokończyć zdania, ponieważ przerwałam jej w połowie.
— ...posprzątać. Tak, wiem. Zaraz to zrobię. Dziękuje. — powtórzyłam jeszcze około trzech razy, zanim wypuściłam ją z ramion. To czas, abym poszła po szmatkę, bo zaraz będzie kleiła mi się cała drewniana podłoga.
Mama przez chwile skupiona była na płynącej po podłodze kałuży. Po chwili uśmiechnęła się do mnie jeszcze raz i wyszła do kuchni, przypominając sobie, że 10 minut temu wstawiła jajka. Nigdy nie była dla mnie taka miła.
Nie mogłam spać tej nocy, mój żołądek ściskał się na samą myśl, że zwiedzę pięć miast Ameryki Północnej, które zawsze chciałam zobaczyć. Ta wycieczka marzyła mi się od paru lat.
— Wreszcie odwiedzę więcej niż tylko ulice mojego miasta. — powiedziałam do siebie szeptem. To nie tak, że nie lubię NY, ale ile można siedzieć w jednym miejscu. Przez dłuższą chwilę rozmyślałam jeszcze nad rozpoczęciem swojego marzenia o podróżowaniu, aż w końcu usnęłam.
_______________________________________________________
Dwa tygodnie minęły bez większych sytuacji wartych opowiedzenia. Całe dnie spędzałam na leżeniu w łóżku. Jak zwykle piłam przy tym moją ulubioną herbatę, przeglądałam tumbrla i raz na jakiś czas whatsapp'a. Przez ten czas przewinęły się tam może trzy albo cztery wiadomości — od kuzyna, chrzestnej i dwóch koleżanek, z którymi zazwyczaj spędzałam swój zmarnowany czas w szkole.
Patrzyłam z lękiem na moją matkę, kiedy ta potrząsała mną, stojąc w samym staniku.
— Co się dzieje? — powiedziałam zaspanym głosem.
— Dziś się pakujesz, gwiazdeczko. — wiedziała, że nie lubiłam, jak mnie tak nazywała. Przez parę następnych sekund wpatrywałam się jeszcze w jej prawie nagą sylwetkę. Mimo swoich trzydziestu ośmiu lat wiedziała, że zawsze zazdrościłam jej ciała. Ja zaś swoje odziedziczyłam po ojcu, który mieszka w Las Vegas i od 6 lat jest po rozwodzie z moją rodzicielką. Nie jestem gruba, po prostu mam więcej krągłości niż ona.
— Mamoo... — jęknęłam, zakrywając oczy.
— Hm? — mruknęła, z pytającym wyrazem twarzy.
— Ubierz się! — niemal wykrzyknęłam.
Po tej sytuacji wyszła z mojego pokoju, a na jej twarzy panowała duma, że po raz kolejny udało jej się mi dogryźć. Czasami miałyśmy dobry kontakt, ale od rozwodu rodziców bardzo się to zmieniło.
Wieczorem siedziałam przy moim laptopie, delektując się smakiem herbaty i przeglądając miejsca, które będę chciała w niektórych miastach odwiedzić. Podczas gdy dowiadywałam się różnych ciekawostek na temat Denver, męczyła mnie myśl, że to będzie prawie dwadzieścia pięć godzin drogi samolotem. Wiedziałam, że dam radę, ale jednak fala emocji ze stresem napływała do mojej głowy i przemieszczała się po niej skutecznie. Rozmyślanie przerwała mi mama wchodząca do pokoju z telefonem, podała mi go, oczywiście nie mówiąc, kto dzwoni, a ja zdezorientowana odebrałam telefon:
— Ee, tak słucham? — w słuchawce rozbrzmiał głos taty. Dzwonił, żeby powiedzieć mi, że kiedy będę w Las Vegas, odbierze mnie i spędzimy wspólnie dzień. Ucieszyła mnie ta informacja, a moje serce zalała fala gorąca i radości. Nie widzieliśmy się już chyba dwa lata. Pożegnałam się z ojcem i wyprosiłam rodzicielkę z pokoju.
_______________________________________________________
— Wzięłaś wszystko? Nie stresuj się. Będę za tobą bardzo tęskniła przez te wszystkie dni. Odezwij się, jak już będziesz w Denver. Dasz sobie rade, tak. Oczywiście, że dasz. — powtarzała mama paranoicznie odkąd tylko wjechałyśmy na parking lotniska JFK. Może się wydawać, że jest bardziej zestresowana niż ja. Trzymając w lewej dłoni Java Chip Frappuccino ze starbucksa, a w prawej walizkę, której kółka równo poruszały się za moimi krokami. Mama odprowadzała mnie na odprawę.
— Będzie dobrze mamo. — jęknęłam, chcąc już przejść przez te bramki i jak najszybciej się od niej oddalić.
— Wiem, że będzie, jesteś dzielną dziewczyną. Dasz rade. — powiedziała z trzęsącym się głosem, jakbym miała już nigdy nie wrócić z tej podróży. Rozumiem, że się martwi, ale nie jestem przyzwyczajona do takiego jej zachowania, dlatego mnie to tylko odrzuca.
— Kobieto, wyjeżdżam spełnić marzenie, nie lecę na drugi koniec świata. Kocham Cię. - uświadomiłam jej to, bo wiem, że tego potrzebowała. Ostatni raz objęłam jej szyje w ramiona. Dopiłam ostatni łyk mojej kawy, podałam jej piankowy kubek świadoma tego, że nie przepuszczą mnie z nim przez bramki, a następnie udałam się na odprawę i oddaliłam tak, że już się nie widziałyśmy. Usiadłam pod ścianą, czekając, aż będę mogła przejść przez ostatnie wejście prowadzące już do drzwi samolotu. Siedziałam z wyciągniętymi, skrzyżowanymi przed siebie nogami słuchając muzyki płynącej ze słuchawek. Po prawie dwóch godzinach szturchnęła mnie delikatnie obca kobieta oznajmiająca, że lot do Denver może udać się już do ostatniego wejścia. Schowałam słuchawki, wraz z telefonem do kieszeni i ruszyłam przed siebie.
Siedziałam już w samolocie, zajęłam miejsce numer 24, z rzędu A czyli byłam przy oknie, mając idealny widok na lewe skrzydło.
Dobra spokojnie, przecież lubisz latać co to dla ciebie doba podróży. — próbowałam uspokoić własne myśli, kiedy statek powietrzny wydawał się powoli startować.
Samolot ruszył. Nie wiem czemu, zakryłam oczy, pragnąc mieć już ten start za sobą. Podeszła do mnie stewardessa, która chyba zauważyła mój stres i zakłopotanie, ponieważ biłam się z myślami i rytmicznie przytupywałam nogą.
— Wszystko w porządku kochanie? — zabrałam dłonie z twarzy i zauważyłam stojącą przede mną ładną kobietę z widocznym biustem. Miała na sobie strój pracowniczki pokładu, a na szyi zawieszoną plakietkę przedstawiającą jej nazwisko. Mary K. Turner, jeżeli dobrze przeczytałam. Była bardzo sympatyczna i od razu biło od niej troską.
— Tak wszystko dobrze, dziękuje. — mogłam poczuć, jak moje policzki się czerwienią.
— Gdybyś czegoś potrzebowała... — dodała sympatyczna kobieta, ale przerwałam jej, chcąc, żeby już sobie poszła.
— Wiem gdzie pani szukać. — zmusiłam się do uśmiechu zawstydzona, po czym kobieta odeszła.
Wcale nie narobiłaś sobie wstydu Emily, ani trochę. — powtarzałam sobie przez następną minutę w głowie.
Wyjrzałam przez małe okienko samolotu i mogłam zauważyć, że unosiliśmy się już nad Ziemią.
_______________________________________________________
Zbliżała się szesnasta godzina podróży. Mój tyłek był już cały zdrętwiały a spodnie i majtki wbijały mi się wszędzie, dosłownie. Spojrzałam na zegarek i mogłam zauważyć, że dochodziła godzina dwunasta w nocy, bo samolot ruszył o ósmej nad ranem. Postanowiłam przejść się po pokładzie kolejny raz, ponieważ już nie mogłam wysiedzieć. Poszłam do baru sprawdzić cennik i zauważyłam, że sprzedają w nim moją ukochaną herbatę, bez zastanowienia wróciłam po portfel i ponownie przeszłam tę samą drogę po napój.
— Podać coś? — rzekła szybko pani za barem.
— Hmm, właściwie tak. Poproszę herbatę o smaku mango. — rzuciłam kobiecie krótki uśmiech, po czym zaczęłam grzebać w moim portfelu i już po chwili wyciągnęłam z niego 2$.
— Proszę chwileczkę poczekać, zaraz podam. — kobieta odwróciła się plecami w celu wykonania mojego zamówienia.
Czekałam zaledwie pięć minut.
— Dziękuje — wybełkotałam, kładąc pieniące na blat i odchodząc z radością w oczach od stolika.
Spacerowałam w dwie strony pokładu, z drugim już kupionym piankowym kubkiem herbaty oraz Imagine Dragons w słuchawkach, gdy mijała osiemnasta godzina podróży. Miałam dość, zaczynało irytować mnie dosłownie wszystko — dzieci, dorośli, siedzenia, a nawet sympatyczna stewardessa która musiała uśmiechać się do każdego pasażera. Jestem pełna podziwu, że jej twarz jeszcze nie zdrętwiała.
Usiłowałam pójść do łazienki, aby pobyć, chociaż te parę minut sama bez żadnych nieznajomych mi twarzy i krzyczących dzieci. W drodze do ubikacji kobieta oznajmiła na cały samolot, że zaraz zaczną się turbulencje i należy zająć miejsca oraz zapiąć pasy.
Kurwakurwakurwanie. — przekonywałam samą siebie w myślach, że to się nie dzieje na prawdę. Najzwyklejsze turbulencje przyprawiały mnie o mdłości i cholerny strach. Nieznajoma mi stewardessa kazała usiąść na pierwszym lepszym wolnym miejscu i zapiąć pasy, po czym wyrwała mi z ręki mój kubek. Przez chwile zastanawiałam się, czy odda mi z powrotem mój napój, ale z myśli wybiły mnie nagłe turbulencje.
— Nic się nie stało, to było niegroźne — zaśmiał się dziesięć minut później mężczyzna, obok którego najwyraźniej przez przypadek zajęłam miejsce.
Mój wyraz twarzy faktycznie mógł wyglądać dość komicznie, siedziałam przerażona wciśnięta w krzesło, trzymając się oparcia i z całej siły zaciskając oczy oraz całą szczękę.
Taką minę przybierałam, gdy naprawdę się bałam.
Spojrzałam na faceta siedzącego obok mnie — wyglądał na około sześć lat starszego niż ja, miał lekki ciemny zarost, piwne, a raczej brązowe oczy, i ciemne pod światło wpadające w brąz zakręcone włosy. Był przystojny, nawet bardzo. Zagryzłam wargę. Po chwili przerwałam swoje myśli, kiedy zauważyłam, że mężczyzna coś do mnie mówi.
— Wszystko w porządku? — zapytał zdezorientowany, bo nie odpowiedziałam mu poprzednio na to pytanie, gdy zanurzyłam się w obserwowaniu go.
Oh, nie lubię tego pytania.
— Tak, dziękuje. — odetchnęłam z ulgą, jednocześnie odpinając pasy.
— Więc co zamierzasz robić w Denver? — kontynuował po chwili rozmowę, ale nie przeszkadzało mi to, był sympatyczny i cholernie pociągający. Boże, co takie myśli robią w mojej głowie?
— Jadę na wycieczkę objazdową po pięciu miastach w Ameryce Północnej — odpowiedziałam z radością i przypomniałam sobie cel tego lotu, o którym już pewnie około dziesięciu godzin temu zapomniałam.
Mężczyzna spojrzał się na mnie zaskoczony, a jego mina zbiła mnie z tropu — nie wiedziałam co do końca może ona oznaczać.
— To spędzimy razem całe jedenaście dni — uśmiechnął się szczerze facet, podając mi rękę — Jestem jednym z wychowawców grupy tej wycieczki. Zostałem wysłany z pracy.
— Miło mi poznać, jestem Emily. — bez zastanowienia podałam mu rękę z bananem na twarzy, tak mogę to nazwać, bo naprawdę się szczerzyłam.
— James Mullins. — odpowiedział dumnie.
James to takie seksowne imie. — opowiadałam sobie w mojej wyobraźni, która powędrowała już zdecydowanie za daleko.
Rozmawialiśmy o wszystkich miastach które mamy zwiedzić oraz o tym, jak to będzie wyglądało. Opowiadał mi o hotelach, w których będziemy się zatrzymywać i o jego grupie. Dowiedziałam się, że będzie moim wychowawcą, ponieważ prowadzi on przedział wiekowy szesnaście-dziewiętnaście.
Cieszyłam się z tego faktu, ponieważ pan James był bardzo miły, jednak po trzech godzinach rozmowy zaczęłam dostrzegać w nim strasznego narcyza. Nie lubił, jak mu przerywałam. Najlepiej to gdyby on tylko mówił i nikt poza nim się nie odzywał. Wychodził z takiego założenia. Usnęłam trzy godziny przed lądowaniem, a kiedy miało ono nastąpić pan Mullins obudził mnie.
O nie było pierwszą myślą, gdy tylko poczułam szturchnięcie w moje prawe ramię.
— Dotarliśmy? — zapytałam retorycznie, bo znałam odpowiedź na to pytanie.
— Tak, zapnij pasy. — powiedział ostrzegawczo.
Oh, wiem co mam robić. Jeszcze nie jest moim wychowawcą, a już się zaczyna. Są jakieś granice opieki.
Znajoma mi twarz zaczęła głosić na cały pokład, aby zapiąć pasy i przypominała, że czas tu jest o dwie godziny wcześniejszy niż w Nowym Yorku. Lecieliśmy krócej niż się spodziewałam, a spodziewałam się opóźnienia. Dwadzieścia cztery godziny, czyli mamy szóstą rano.
Lądowanie było znacznie spokojniejsze od startu, wszyscy prócz mnie i pojedynczych osób klaskali, a ja tylko chciałam już dotknąć stopą ziemi, ponieważ miałam dość. Z każdą godziną miałam wrażenie, że ściany samolotu się zwężają. Założyłam bluzę, na głowę nałożyłam kaptur i udałam się za moim WYCHOWAWCĄ — kazał mi już tak siebie nazywać — do wyjścia, a następnie po walizki.
— Powietrze, nareszcie. — zaczęłam się śmiać, nadal podążając za krokami pana Jamesa, który zrobił się szalenie poważny.
Kretyn z tego pana Mullinsa.
Po odebraniu naszych walizek z lotniska w Denver postanowiliśmy pojechać do hotelu, pod którym była zbiórka o godzinie 15:00 całej wycieczki. Zamówiliśmy taksówkę i gdy dotarliśmy pod hotel La Quinta, chciałam zapłacić, ale mój wychowawca postanowił, że on to zrobi.
Dla mnie bez problemu może ma za dużo pieniędzy. Co nie zmienia faktu, że jest kretynem.
Po rozmowie z recepcjonistką dał mi klucz do oddzielnego pokoju, a następnie się rozdzieliliśmy w przeciwne strony bez słowa. No tak, bo wcale się nie poznaliśmy parę godzin temu.
Weszłam do swojej sypialni, zerknęłam na godzinę — było po dziewiątej. Pokój był niewielki i miał bardzo skromny wystrój, ale nie przeszkadzało mi to. W zasadzie to zawsze wolałam prostotę, niż przesadzone ozdoby wszędzie, tak jak to lubiła moja matka. Postanowiłam, że prześpię się około czterech godzin i wezmę prysznic po przebudzeniu. Tak też zrobiłam, mój budzik zadzwonił o godzinie trzynastej. Obudziłam się uśmiechnięta ze świadomością, że właśnie zaczynam najlepsze wakacje swojego życia. Weszłam na balkon, aby sprawdzić pogodę. Spokojnie można stwierdzić, że sięgała ona do dwudziestu pięciu stopni. Otworzyłam swoją walizkę, wyjęłam z niej ręcznik i wszystkie rzeczy potrzebne mi pod prysznic, po czym udałam się do łazienki. Dwadzieścia minut później byłam już wykąpana, ubrana w czarne szorty, tego samego koloru stanik i vansy, a na to narzuciłam błękitny crop top z ledwo widoczną kieszonką na lewej piersi. W pasie obwiązałam sobie na wszelki wypadek szarą bluzę wkładaną przez głowę. Pomalowałam oczy czarną mascarą, przejeżdżając po rzęsach około dziesięciu razy dla lepszego efektu. Do kieszeni schowałam swojego iphona i słuchawki. Chwyciłam za klucz od pokoju, po czym udałam się na zbiórkę, ponieważ zbliżała się piętnasta, a ja nie chciałam być spóźniona. Nie mam w zwyczaju się spóźniać. Uważam, że to nie docenianie czasu drugiej osoby.
Kiedy dotarłam na dół przed hotel, pan Mullins oraz dwie inne kobiety prowadzili między sobą rozmowę. Z tego, co zaobserwowałam, zerkali co jakiś czas na mapę. O wyznaczonej godzinie, zebrało się około trzydziestu osób. Byli w różnym wieku od jedenastu do dziewiętnastu lat.
Podział wiekowy został przyznany, a grupy podzielone, postanowiłam podejść bliżej do grupy pana Jamesa. Nasza garstka osób składała się z pięciu uczestników, chciałam zapytać mojego wychowawcę, dlaczego reszta grup jest przepełniona, a najstarsza ma wolne miejsca. Myślałam, że na takie wycieczki rezerwacje robi się już cztery miesiące przed wakacjami.
— Ludzie są tak zdesperowani, że siedzą w domach przed komputerami, czy tacy głupi, że imprezują całe wakacje? — postanowiłam, myśląc, że jestem zabawna zadać takie pytanie kretynowi, gdy ten nareszcie przestał telefonować. Okazało się, że wcale nie jestem zabawna, mogłam to przewidzieć.
— Słucham? — udał, że nie rozumie, o czym mówię i próbował zachować powagę.
Czułam, jak moje policzki się rumienią, a mi robi się głupio, nie wiem z jakiego powodu, przecież zadałam normalne pytanie.
— Dlaczego liczymy tylko pięć osób? — zapytałam zdezorientowana, nie wiedząc jakiej odpowiedzi mogę się spodziewać.
— Ach, nie. Do jutra będziemy liczyli tyle członków co wszyscy. Powinna do nas dołączyć druga połowa grupy, niestety nie zdążyli dziś dojechać i jutro to zrobią.
Teraz to ja jestem kretynką.
— Oh, w takim razie w porządku. — próbowałam podnieść moje kąciki ust, aby się uśmiechnąć.
Fala gorąca zalewała całą miejscowość. Zaczynając od ulicy High, która znajdowała się przy naszym budynku, ruszyliśmy pieszo w miasto, aby je obejrzeć. Godzinami mijaliśmy zabytki oraz ciekawe miejsca tego cudownego miasteczka. Uśmiech nie schodził mi z ust, oglądając wszystkie uliczki, czułam, jak dreszcze przechodzą przez moje ciało od kostek po samą szyję. Czułam się spełniona to chyba dobre określenie. Kiedy spełniasz jedno z największych marzeń, uczucie, które cię przeszywa, jest nie do opisania.
Nie rozmawiałam z wieloma osobami, oczywiście — poznałam wszystkich, ale wydawali się inni... Bez pasji i radości jakby przebywali na tej wycieczce za karę. Wolałam się szwendać za kretynem, bo nieraz powiedział coś naprawdę ciekawego. Szkoda, że tylko raz na jakiś czas, bo tak naprawdę nie zachowywał się, jak osoba, która wie, o czym mówi. Cały czas zerkał na kartkę, a wiedza, którą nam przekazywał, brzmiała jak recytacja wiersza. Kiepska recytacja. Z mojego głębokiego rozmyślania wybiła mnie siedemnastoletnia dziewczyna, o rudym zabarwieniu swoich włosów. Jak się chwile później okazało, miała na imię Ann.
— Idziemy zjeść? — wskazywała palcem na pobliską restaurację. Nie wyglądała na drogą, a ja umierałam z głodu, kiedy nastał czas posiłku.
Przytaknęłam na znak zgody i ruszyłam za koleżanką, która szarpała mnie za ramiączka od bluzki, próbując jak najszybciej zamówić jedzenie.
Okej, to jest dziwne.
Wieczorem, miałam do wyboru wyjść na miasto bądź zostać w pokoju. Wybrałam drugą opcję.
— Nie jestem nudna tylko zmęczona. — powtarzałam sobie tę kwestię od piętnastu minut, gdy Ann mi powiedziała, że jestem nudziarą.
Przekręciłam kluczyk w zamku od drzwi mojego pokoju i pierwszą rzeczą, którą zrobiłam, było rzucenie się na łóżko, które po chwili okazało się całkiem wygodne. Naprawdę byłam zmęczona. Dwudziestoczterogodzinna podróż, w której przespałam może z dziesięć godzin na niezbyt wygodnym siedzeniu, oraz cały dzień chodzenia po uliczkach Denver mnie wykończył, jeszcze zmiana czasu... Mimo że to tylko dwie godziny.
Usnęłam tak szybko, jak zdążyłam się przebrać w piżamę.
_______________________________________________________
Po śniadaniu, kiedy związywałam swoje blond włosy w kucyka ubrana w te same szorty co poprzedniego dnia, szarą bluzkę na ramiączka i nałożoną na to czarną zasuwaną bluzę, przypomniałam sobie, że miałam zadzwonić do mamy.
Cholera, pewnie odchodzi od zmysłów.
Odłączyłam od ładowania telefon, zostawiając ładowarkę podłączoną do kontaktu, wybrałam numer matki i wcisnęłam zieloną słuchawkę.
— Halo, co tam gwiazdeczko? — usłyszałam głos rodzicielki po drugiej stronie słuchawki.
Kurwa.
— Gwiazdeczko? — zapytałam, doskonale wiedziała, że nie lubię, jak tak do mnie mówi. Czułam się wtedy traktowana jak dziecko, a mimo swojego wieku zdecydowanie nim nie byłam. Musiałam dojrzeć dużo wcześniej.
— Oh, znalazłaś czas, żeby do mnie zadzwonić. Gratuluje. — można było usłyszeć poirytowanie w jej głosie, nie żal i nie smutek, tylko konkretne zdenerwowanie.
— Przepraszam. — wymamrotałam, nie chcąc się z nią kłócić — Przepraszam okej? — powtórzyłam, kiedy nie odpowiadała.
— Co tam? Co robisz? — zapytała, usiłując zmienić temat.
— Zaraz wychodzimy na miasto, dziś mamy czas wolny. Wczoraj zwiedzaliśmy Denver, tu jest tak pięknie mamo. Wszystko, co tu zobaczyłam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Wieczorem wyjeżdżamy do Las Vegas i... — kiedy opowiadałam jej to z pełną ekscytacją w głosie przerwała mi. Przecież to oczywiste, że jej to nie obchodzi.
— Pamiętaj, żeby zadzwonić jutro do ojca, umówiłaś się z nim. — powiedziała, jakby tylko to było ważne, jakby słowa, które mówiłam były rzucone na wiatr. Nie interesowało jej co mam do powiedzenia. Rozmawiała ze mną z przymusu, bo tak wypadałoby, będąc matką.
— Wiem, pamiętam. Muszę kończyć mamo, wołają mnie. — powiedziałam, próbując ukryć smutek w swoim głosie.
— Dobrze, a no właśnie! Znajdź wreszcie znajomych, kocham Cię, odezwij się do ojca. Pa! — odpowiedziała nieczule. Nie zdążyłam jej nawet odpowiedzieć, bo się rozłączyła. Co za nieczuła dusza w niej siedzi?
Nienawidzę jej, szczerze jej nienawidzę gdy jest taka.
Spojrzałam na godzinę w moim telefonie, dochodziła jedenasta, co oznaczało, że muszę zejść na zbiórkę. Nałożyłam leżące pod łóżkiem te same buty co wczoraj. Odłączyłam ładowarkę od prądu i zostawiając porządek w pokoju, przekręciłam zamek w drzwiach przy wyjściu. Gdy dotarłam do punktu zbiórki naszej grupy, zupełnie wypadło mi z głowy, że dziś ma dołączyć do nas kolejne pięć osób, i tak się stało. Wyszłam z budynku i mogłam ujrzeć zgraną grupkę ludzi.
— Kurwa — jęknęłam pod nosem, gdy z kieszeni wypadł mi mój telefon.
— Co za słownictwo — zaśmiał się nieznajomy mi głos, jakby drwiący ze mnie
Podniosłam telefon, i mogłam zobaczyć dziesięć metrów przed sobą wysokiego chłopaka, bardzo wysokiego musi mieć około stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu, bo sięgam mu pewnie gdzieś do ramion na pierwszy rzut okiem. Jest brunetem, zdecydowanie to kasztanowy brąz. Ma ciemne oczy, ale nie umiem określić jakiego koloru dokładnie. Wydawało mi się, że drwi ze mnie razem ze swoimi znajomymi. Po obu stronach jego policzków wychodziły mu dołeczki, które są wprost dopasowane do jego uśmiechu i białych — niemal lśniących — zębów. Ubrany był w czarne spodenki podwijane przy kolanach, szarą koszulkę w serek, na którym wisiały czarne ray ban'y. Jego stopy okrywały vansy — podobne do moich, ale raczej na cienkiej podeszwie. Nie jestem tego pewna. Ręce miał całe wytatuowane, od nadgarstków po same ramiona. Dosłownie, nie było na nich żadnej wolnej przestrzeni. W dłoni trzymał skórzaną kurtkę, mocnego czarnego koloru. Uwielbiam takie kurtki, kojarzą mi się z ojcem.
Ma skórzaną kurtkę, idiota. — pierwsza myśl, która utkwiła mi w głowie na jego temat.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro