Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Opowieść 15: Historia nagłego upadku.


⋆⋅☆⋅⋆

Tytuł: ❛❛Wybór Edgara❜❜
Autor: themariamagdalena
Gatunek: fantasy

Data publikacji: 20.07.2024 r.

⋆⋅☆⋅⋆

━━━━━━━┛ ┗━━━━━━━
INFORMACJE WSTĘPNE

Okres tworzenia: 2.06. – 5.06. 2024 r.
Liczba słów: 2027
Zastosowany motyw: trudny wybór
Elementy projektu: wyróżnione i podkreślone
Nawiązania do książek:
↳ ❛❛Dziedzic kłamstwa❜❜ – themariamagdalena
↳ ❛❛Stalowe róże❜❜ – themariamagdalena
↳ ❛❛JoJo's Bizarre Adventure❜❜ – Hirohiko Araki

Korektor tekstu: xNoorshally
Autor grafiki: themariamagdalena

Wyjaśnienie: Wspomniane wyżej elementy to słowa, zadania, rym i nawiązania do innych utworów, które autorka w ramach wspomnianego projektu musiała wpleść do tekstu, podczas pisania swojej opowieści.

━━━━━━━┓ ┏━━━━━━━

Edgar zawsze był sam.

Był sam nawet wtedy, gdy przebywał w tłumie ludzi. W salonie, w powozie, czy też w sypialni jednej z jego licznych kobiet.

Samotność ta bowiem nacechowana była tym czymś, co zalęgło się w nim już we wczesnej młodości — pewnego rodzaju zniszczenie siało spustoszenie w jego umyśle, sercu i duszy. Korodowało jego moralność; zasnuwało człowieczeństwo rdzawą warstwą.

Bo Edgar swego człowieczeństwa prawdopodobnie nie posiadał — człowieczeństwo nie należało przecież do grona darów, które sposób byłoby otrzymać od losu.

Ono było wyzwaniem, którego diuk nie podjął.

Odrzucając zatem to, co dla ludzi naturalne, odsunął się jednocześnie od nich samych. Żył z nimi, a jednak osobno. I mimo iż podziwiał ich niczym najznamienitsze obrazy, nie dostrzegał w nich samych tego, co zauważał u siebie. Nie potrafił prowadzić z nimi koherentnych dyskusji, gdyż nie dorównywali mu inteligencją.

I ostatecznie — nie potrafił ich szanować, bo jakże można szanować kogoś, kogo słabością są emocje? A słabości zupełnie go nie interesowały. Ciekawość w tym znaczeniu okazałaby się jego zgubą. Splamiłby bowiem swój honor i wszystko w co wierzył, gdyby tylko zaznał smaku słabości.

Tego wieczora również był sam.

Pewna kobieta opuściła jego włości zaledwie przed godziną, a on już zdążył rozstawić na planszy wszystkie figury szachów i rozegrać jedną partię. Zawsze grał jedynie z samym sobą, bo nie znał żadnego godnego rywala.

Siedział tak więc jeszcze dwa kwadranse, pogrążony w wojnie rozgrywającej się przed jego oczyma. Alkohol przysłaniał jego myśli grubą kotarą, gdy mężczyzna sprawował władzę nad wojskami rozłożonymi na szachownicy. Jedni ginęli, wołając o pomoc, by inni mogli przeżyć. Ale skutek zawsze był ten sam.

To on zwyciężał, bez względu na wszystko.

W końcu odsunął się od stołu, a towarzyszyło temu ciche skrzypnięcie krzesła. Młody diuk rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając przed snem innego zajęcia. Obrzucił nieprzychylnym spojrzeniem pianino, oświetlone słabą łuną świec, oraz regał z księgami, ale to lustro, pod którym ułożono cztery czaszki, przykuło jego uwagę. Podszedł do niego powolnym, nieco rozchwianym krokiem i oparł się o komodę.

Leżał na niej tom poezji o nazwie Platynowa Gwiazda sprzed stu lat, kilka sygnetów oraz grzebień. Ten ostatni opierał się o jedną z czaszek.

Edgar zdjął z palców pierścienie, oglądając je dokładnie przed odłożeniem na miejsce, a potem popatrzył w lustrze na swoje szmaragdowe oczy.

Światło majaczyło na jego lewym profilu, zasnuwając cieniem resztę twarzy.

Mężczyzna trwał tak przez chwilę w bezruchu, nie dostrzegając poruszenia za swoimi plecami.

Nie spostrzegł też zniknięcia wszystkich czterech czaszek — głównej ozdoby jego pokoju.

Nie, nie zauważył żadnej z tych rzeczy, gdy kładł się na łożu.

Nie wiedział też, że był to moment, w którym jego samotność dobiegła końca, bo rzeczywistość okazała się zbyt szokująca.

Nadszedł pierwszy z nich.

Zmysły Edgara zostały najpierw zaalarmowane tym, że jego sen, w który z pewnością zapadł, dobiegł końca. Nie mroczyło mu też w głowie. A śnił o odległym królestwie. Królestwie, w którym ludzie jawili się nie jako żywe istoty, a jako róże. Róże ze stali. Przesunął dłońmi po jedwabnej pościeli i uniósł się na łokciu. Pomieszczenie otuliła słaba woń ziół leczniczych, a z rogu sypialni, tuż przy drzwiach docierała do niego blada łuna, rażąca go w oczy. Spojrzał w tamtym kierunku z konsternacją i przerażeniem notując kształt czyjejś sylwetki majaczącej wśród światła.

Edgar cały się spiął, ale nie odnalazł w sobie siły, by ruszyć się z miejsca. Wpatrywał się po prostu w ubranego na biało mężczyznę zmierzającego w jego kierunku. U jego pasa pobrzękiwały podkowy.

Diuk obrzucił spojrzeniem elegancko wyszyty frak, który jednak zdawał się rozpadać w kilku miejscach. Im bliżej niego znajdował się nieznajomy, tym więcej defektów widocznych było na jego pozornie nieskazitelnym ubraniu.

— Kim jesteś? — spytał Edgar, wstając. Teraz od mężczyzny otoczonego dziwnym blaskiem oddzielało go łóżko.

— Pierwszym z czterech — odparł zdawkowo dziwnie ochrypłym głosem. Twarz miał pociągłą i bladą, a jasne włosy zdawały się wypłowiałe. Nieznajomy wpatrywał się w niego czujnie. Edgar nic nie mówił. — Jestem Zarazą.

Wtedy też okiennice otwarły się na oścież, a do środka, pomimo rozpoczynającego się lata, wpadł śnieg, zasypując dywan i strącając pionki szachów ze stołu.

Serce Edgara biło szybko jak nigdy dotąd. Nie chciał patrzeć na nieznajomego, ale nie potrafił jednocześnie odwrócić wzroku.

— Choroba? — kolejne słowo uleciało z ust młodego diuka, bowiem na całe zdanie nie potrafił się zdobyć. Zaraza obszedł łóżko i podszedł do niego wolnym krokiem.

— Choroba — potwierdził. — Ale nie cielesna, tylko ta, która zapanowała nad twoim umysłem lata temu — powiedziawszy to, zbliżył się do Edgara tak blisko, że ten zobaczył odchodzącą skórę na twarzy Zarazy. Oczy miał białe, pozbawione życia.

Diuk zadrżał na całym ciele i krzyknął:

— Odsuń się! Trzeba zawołać st... — Nie dokończył, bowiem nagle jakaś niewidzialna, wewnętrzna siła ścisnęła jego gardło.

— Tym razem to nie ty będziesz wydawał rozkazy. — Głos Zarazy stał się nieco bardziej oschły.

— Kim ty jesteś? — powtórzył Edgar, odczuwając chłód wkradający się na jego odsłonięte ramiona.

— Pierwszym z czterech Jeźdźców.

Edgar uniósł brwi. Czytał o tym... tak, chyba o tym czytał, ale to nie było możliwe...

— Apokalipsy? To... to koniec świata? — spytał ze zwątpieniem.

Zaraza uśmiechnął się słabo.

— Koniec świata to pojęcie względne. Lecz nie, świat się nie kończy, a przynajmniej jeszcze nie teraz i nie dla wszystkich. — Popatrzył na niego sugestywnie.

— Więc... co tu robisz? — kolejne pytanie opuściło usta diuka.

— Przyszliśmy, by pokazać ci, jak wygląda twój umysł. Twoje serce.

— Słucham?

Jakże to niedorzeczne...

Zaraza odsunął się od niego. Jego blask przygasł, a woń ziół zelżała. Im dalej był, tym zdrowiej i piękniej wyglądał. W końcu popatrzył na niego po raz ostatni i zwrócił twarz w stronę drzwi, w których stanął kolejny mężczyzna. Włosy jego były zwęglone, a oczy złote, lśniące w blasku księżyca. Czerwone odzienie przypominało strój bojowy, okolona kolczugą pierś była wypięta, jak gdyby mężczyzna szykował się do wydania rozkazu.

I tak rzeczywiście było.

— Podejdź tu — przemówił do Edgara dźwięczącym, niskim tonem. Diuk, nie mając innego wyboru, zbliżył się do niego, mijając po drodze Zarazę. Usłyszał krzyki dobiegające zza drzwi prowadzących na korytarz.

Usiadł na krześle wskazanym przez Wojnę.

Znał przecież jego imię.

Drewno skrzypnęło, gdy Edgar szarpnął się, czując ostrze niewidzialnego noża przecinające jego ramię. Zdławił krzyk i zacisnął pięści. Krew prysła na podłogę, ale rana zasklepiła się niemal od razu.

Huk.

Szczęk metalu.

Tętent kopyt.

Znowu wrzaski. Krzyki. Płacze. Lamenty. Już dłużej... już dłużej nie mógł...

Uniósł wzrok, spoglądając na odzianego w czerwień jeźdźca.

Dopiero wtedy ujrzał trzymany przezeń słój wypełniony piaskiem. Wojna wręczył mu go bez słowa.

Minęła chwila, nim Edgar spytał:

— Co to?

Nie odpowiedział od razu. Zamachnął się mieczem i dekapitował Edgara, ale jego głowa pozostała na miejscu. Niewidzialna siła trzymała go na miejscu, kiedy miecz przeszywał jego serce, a potem odcinał kończyny. Lecz przecież jednocześnie nic mu się nie działo.

— Dla ciebie nic — odparł Drugi. Edgar spoglądał na niego nieufnie, nie mogąc uwierzyć, że wyśnił dziś taki koszmar. — Ziarnka piasku. Każde z nich symbolizuje jedną osobę, którą skrzywdziłeś.

Po tych słowach pomieszczenie wypełniła dziwnie gęsta cisza. Krzyki zniknęły wraz z zamknięciem drzwi. Jakaś siła wyrwała z rąk diuka słój, który potłukł się na podłodze, między zaspami śniegu. Uderzyło go nieznośne gorąco, gdy drzwi otwarły się po raz wtóry, a do środka wkroczył Trzeci z nich.

Nie był odziany nawet w połowie tak elegancko jak inni. Jego ciało okrywały jedynie strzępki materiału, ale to oczy przykuwały największą uwagę. Były przysnute szaleństwem, żądzą. Palce mu drżały, podobnie jak usta i powieki. Edgar ścisnął mocniej podłokietniki fotela. Pot ściekał po jego czole, gdy wpatrywał się w nowoprzybyłego. Dławiący zapach alkoholu i tytoniu nieskutecznie przysłaniały perfumy, których woń również roznosiła się w powietrzu.

Głód nawet nie drgnął — wpatrywał się jedynie w Edgara, pokazując mu to, jak wyglądałby, gdyby zabrakło mu wszystkiego tego, do czego przywykł. Gdyby odcięto go od tego, w czym topił frustrację, odkąd został sam. Odkąd zmarł jego ojciec. A jego ojciec... mimo całej nienawiści skierowanej do niego, ostatecznie, na łożu śmierci, okazał się naprawdę człowiekiem, pełnym empatii i szczerości, tak bardzo mu wtedy potrzebnej.

Głód go porwał. Złapał go wątłymi, a jednak wyjątkowo silnymi rękoma i pociągnął za sobą jakby w tańcu. Nim się obejrzał, został wypchnięty przez okno, a zimne powietrze uderzyło go w twarz i wyparło z płuc tlen. Pod nimi rozciągało się pobojowisko, a Wojna wydawał kolejne rozkazy. Ludzie ginęli i krwawili, podczas gdy Edgar wirował nad nimi w powietrzu, spadając w nieskończoność. Choć leciał, trwał w miejscu, mogąc obserwować trawiącą miasto pożogę. Głód jednak nagle wzbił się z nim jeszcze wyżej, aż w końcu chmury przemieniły się w jezioro, w które oboje wpadli.

Woda piekła go w zadrapaną skórę i miała gryzący zapach. Pewnie dlatego, że to nie była woda.

— Pij. Pij — zachęcił go Głód i popchnął go na dno jeziora. — Wypij wszystko. Do dna. — Jego głos majaczył znad tafli.

Toteż pił. Pił alkohol, dopóki jego ciało się nim nie wypełniło. Pił, dopóki jego płuca nie zamieniły się w piekielny płomień. Pił, aż nie poczuł, że znów może oddychać. Aż nie zniknęło jezioro.

Lecz gdy siedział tak na dnie, znowu został sam. Nie było już Głodu ani Wojny. Tylko szare, wyschnięte drzewa i białe jak kości niebo. Tylko deszcz, padający krwią i pająki wspinające mu się po rękach.

Chwiejnym krokiem wstał i zaczął iść dalej, ale nie było żadnego dalej. Otaczały go trupy, a ilekroć oddalił się od jeziora o kilka kroków, znów je znajdował, tym razem przed sobą. Raz potknął się nawet o czyjeś ciało i wylądował prosto obok pustych oczodołów i otwartych w pośmiertnym krzyku ust. On również krzyczał, a przynajmniej chciał krzyczeć, bowiem z jego gardła nie wydobywał się żaden dźwięk.

Rozległ się dziwny chropowaty szmer, potem huk, a potem... potem coś spadło prosto na niego, niczym piasek, osadzając się na jego włosach. Sięgnął do czubka głowy, rozumiejąc, że nie był to piasek, a mokra ziemia, której już po chwili naleciało jeszcze więcej.

I jeszcze.

I jeszcze.

Biegał w kółko, nie chcąc być zakopanym żywcem, ale poległ. Poległ, gdy łopata grabarza przysypała jego plecy, nie mogące znieść więcej ciężaru.

Upadł na czworaka, a jego palce napotkały drewniane deski sypialni. Podniósł nieprzytomny wzrok. Głód uśmiechał się radośnie.

Więc był to Trzeci.

A Czwarty...

Czwarty nigdy nie nadszedł.

Czwarty zawsze tu był.

Wyszedł po prostu z lustra, przemierzając pokój.

Ostatni jeździec był tym, który najbardziej wystraszył młodego diuka. Wyglądał on bowiem zupełnie jak on sam — nie nosił jednak znamion nadanych przez rozpustne i egoistyczne życie.

Widząc Czwartego, pozostała trójka rozpierzchła się w mroku, jak gdyby byli stworzeni z pyłu, który przy najdrobniejszym podmuchu zniknął, zastąpiony pustką.

Sekundy zatańczyły na cyferblacie, przybliżając się coraz bardziej do następnej godziny.

Jeździec zatrzymał się metr przed diukiem, opierając szczupłą dłoń na lasce zwieńczonej rzeźbioną końską głową.

— Wiesz kim jestem. — To nie było pytanie.

Edgar zwilżył usta. Była to jedyna oznaka poddenerwowania, która przemknęła po jego bladej twarzy.

— Śmierć.

— Jestem ostatnim — szepnął. Głos na wskroś przypominający tonację Edgara, przerażał go dogłębnie. — Ale mogę być pierwszym... — Postukał palcami o drewno na końcu laski. — To zależy od ciebie, drogi Edgarze. Nigdy nie byłeś zbyt pobożny, ale jednak nas znasz, prawda? Do tej pory zdawało ci się, że miałeś władzę nad wszystkim, więc i teraz ją masz. Poniekąd. Musisz znaleźć w sobie odpowiedź tylko na jedno pytanie. To niewiele, czyż nie?

Zapadła cisza, powietrze zgęstniało.

— Panie, bądź miłościwy... Jakie to pytanie? — Diuk odnalazł w sobie resztkę sił na odezwanie się. Jeździec zaś uniósł kącik ust. Nie był to gest prześmiewczy, raczej pokrzepiający, choć Edgar nie potrafił teraz odebrać tego w ten sposób.

A pytanie było nadzwyczaj proste.

— Czy chcesz coś zmienić w swoim życiu?

Czy chciał coś zmienić? Czy miał co zmieniać?

Jego ręce zatrzęsły się, gdy mimowolnie zaprzeczył ruchem głowy.

— Chcę... chcę się obudzić — wymamrotał cicho. Były to ostatnie słowa, które uleciały z jego ciemnych od wina ust.

Jeździec westchnął, a jego tęczówki stały się jaśniejsze niż dotychczas. Wstał i podszedł do krzesła, na którym siedział Edgar.

— Złe sny mogą być przerwane przebudzeniem do lepszego życia — powiedział cicho, nachylając się nad nim. W powietrzu rozniósł się zapach wrzosów. — Lecz złe życie może być przerwane jedynie śmiercią; przebudzeniem do ostatecznego koszmaru. — Jego źrenice zwęziły się, jak gdyby były tylko czarnymi perłami na niebieskiej tafli. — Czy nadal więc sądzisz, że masz ten wybór?

Wybór...

Próbując mu odpowiedzieć, poczuł gorzki smak na języku. Świat zawirował, przeradzając się w rozlaną, czarną farbę, zalewającą twarz Edgara.

Wybiła północ.

Powieki diuka opadły.

A służba już nigdy nie zobaczyła jego szmaragdowych oczu.

⋆⋅☆⋅⋆

Od autorki opowieści:
Życie to ciągłe wybory. I jakkolwiek enigmatycznie by to nie brzmiało, jest to prawdą. Nie możemy też przewidzieć wszystkich skutków tych wyborów, ale te bez wątpienia istnieją, i często jesteśmy w stanie zrozumieć chociaż, czym są nacechowane. Dobrem? Złem? A może tym, czego nikt nie określił, a znajduje się gdzieś pomiedzy? Kiedy Shally do mnie napisała, od razu wiedziałam, że to coś dla mnie, tym bardziej, gdy zobaczyłam wylosowaną tematykę. Uwielbiam zagłębiać się w swoich historiach w portrety psychologiczne postaci, a ten tekst dał mi taką możliwość. Mam nadzieję, że miło się Wam śledziło... upadek Edgara ;)

⋆⋅☆⋅⋆

To była opowieść napisana przez themariamagdalena, której serdecznie dziękuję za zaangażowanie i chęć wzięcia udziału w projekcie. Zapraszam Was teraz do odwiedzenia jej profilu, gdzie publikuje swoje prace. To będzie dla niej bardzo miły gest, który z pewnością doceni!

⋆⋅☆⋅⋆

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro