Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Opowieść 27: O zaufaniu i nadziei.


⋆⋅☆⋅⋆

Tytuł: ❛❛Smocze s(y)ny❜❜
Autor: Karasinska
Gatunek: psychologiczne, urban fantasy

Data publikacji: 4.01.2025 r.

⋆⋅☆⋅⋆

━━━━━━━┛ ┗━━━━━━━
INFORMACJE WSTĘPNE

Okres tworzenia: 16.10.2024 r. – 31.10.2024 r.
Liczba słów: 2904
Zastosowany motyw: zaufanie
Elementy projektu: wyróżnione i podkreślone
Nawiązania do książek:
↳ ❛❛Przy jej boku❜❜ – Karasinska
↳ ❛❛Opowieści z mroku❜❜ (Tylko jedna noc) – Karasinska
↳ ❛❛Saga Pieśni Lodu i Ognia❜❜ – George R. R. Martin
Biblia (Księga Rodzaju 28 i Psalm 114)
Nawiązanie do filmu:
↳ ❛❛Władca Pierścieni: Powrót króla❜❜ (2003 r.) – reż.: Peter Jackson
Nawiązanie do piosenki:
↳ ❛❛Domino dancing❜❜ – Pet Shop Boys

Korektor tekstu: xNoorshally
Autor grafiki¹: Karasinska

Wyjaśnienie: Wspomniane wyżej elementy to słowa, zadania, rym i nawiązania do innych utworów, które autorka w ramach wspomnianego projektu musiała wpleść do tekstu podczas pisania swojej opowieści.
·
¹ W mediach znajduje się również filmik z utworem muzycznym, który autorka poleca puścić w tle podczas czytania.

━━━━━━━┓ ┏━━━━━━━

DEDYKACJA
Dla O., mojego kochanego smoka.

Teoretycznie czeka, ale tak naprawdę jest po prostu szczęśliwy.

Troszkę tęskni — za czym?... Czegoś pragnie — czego?... Wielu przed nim i po nim czuło i będzie czuć coś podobnego patrząc na zachód słońca.

Znad rzeki ciągnie zimne powietrze, które wdziera się siłą w opary ospałego, zmęczonego gorączką miasta. Co roku jesień swym lisim sposobem zbliża się tak sprytnie, tak nieuchwytnie, że można zorientować się o jej panowaniu dopiero, gdy już zasiada na swym zmurszałym tronie. Jednak on przeczuwa nadchodzący koniec, choć zmiany są jeszcze daleko. Zielone płuca lata butwieją i w wieczornym oddechu unosi się zapach szykujących się na śmierć liści.

Deski ławki wbijają mu się w plecy, co choć trochę go uziemia, bo poza tym czuje się przyjemnie lekki lekkością ludzi, których raduje to, że uwolnili się od posiadania. W kieszeniach jeansowej kurtki ma jedynie starą zapalniczkę, korkociąg i kilka monet, brzęczących przy każdym kroku niczym dzwonki hinduskich tancerzy. Jest przygotowany na spotkanie. Prawie. Jedyne, czego brakuje to papierosy, ale pewnie ona je przyniesie. Oczywiście nic się nie stanie, jeśli ich nie będzie, ale ona i tak znajdzie sposób, by je zdobyć, taka już była.

Różane blaski słońca przywodzą mu na myśl jej twarz. Zawsze na wszystko ma radę. I nigdy się nie poddaje. Bierze to, co chce, nawet wtedy, kiedy życie nie chce jej tego dać. A może zwłaszcza wtedy. Wyrywa z łap losu najlepsze kąski. W oczach świata ta wolność i niezależność to zwykła nieodpowiedzialność, lekkomyślność. Ale wie, że ona się tym nie przejmuje, bo czyż może, skoro podążając za sercem, z pustymi kieszeniami i oczami pełnymi piękna świata, ma wszystko to, czego pragnie?

Małe nic. Wielkie wszystko.

Uwielbia tę jej odwagę. Mimo, lub właśnie dlatego, że sam poprzestaje na tym, co przynosi kolejny dzień.

Rozżarzone słońce opada powoli niczym spuchnięty od upału olbrzym. Otchłanie pochłaniają pomarańczowe cielsko, które wschodzi właśnie w innych krainach, dla innych oczu.

Przygląda się zachodzącemu słońcu nieświadomy, że ktoś obserwuje każdy jego ruch. Przybyła i dostrzega jego westchnięcie — głębokie, tęskne — które uniosło i opuściło jego ramiona. Widzi to urocze umoszczenie się na twardej ławce i odruchowe wetknięcie dłoni do kieszeni, by bawić się bezwiednie mechanizmem korkociągu, który wydaje z siebie przeciągły zgrzyt.

— Cześć! — mówi rezolutnie i rusza w jego stronę.

— Cześć — odpowiada i przesuwa się na ławce by zrobić jej miejsce, choć jest to zbyteczne. Cała należy do nich, niepodzielnie, jak co wieczór.

— Długo czekasz?

— Nie, nie długo. — Zerka na jej twarz, jakby wyjętą z opowieści o chochlikach i znów spogląda na horyzont. — Zapatrzyłem się na zachód słońca i czas szybko zleciał.

— Czyli dobrze sobie beze mnie radziłeś?

Uśmiecha się lekko.

— Nie najgorzej. Ale wolę siedzieć z tobą.

Obok niego na ławce stoi flaszeczka dość taniego wina, schowana w papierową torbę, na wypadek gdyby jakiś nadgorliwy dzielnicowy zamierzał im urządzić awanturę o spożywanie alkoholu w miejscach publicznych. Uśmiechają się porozumiewawczo. Wyciąga zgrzytający korkociąg, ona rozgląda się po pustawym bulwarze niczym czujny gryzoń, aż słyszy "pyk" korka uwolnionego z ciasnoty zielonkawej szyjki.

Piją na zmianę. Papier coraz bardziej się gniecie, butelka staje się ciepła od dłoni, które przekazują ją sobie z hojną częstotliwością.

Niebo sinieje, nadchodząca czerń nocy dusi je niczym dogorywającą zwierzynę. Ostatnie blaski dnia migoczą w szarości rzeki, drżą, topią się.

— Ale papierosków nie mam — uprzedza zawczasu jej zachciankę, nim trunek jeszcze się kończy. Zamiast odpowiedzi słyszy jednak tryumfalne: "Aha!". Patrzy, jak odsłania włosy i wyciąga zza ucha czekającego tam bezpiecznie papierosa.

— Chcesz, to dam ci bucha — mamrocze przez zaciśnięte usta, odpalając jednocześnie. Zaciąga się, gramoli do góry i siada na szczycie oparcia ławki.

— Nie, dzięki. Na zdrowie. — Choć życzenie jest szczere, brzmi w tym kontekście ironicznie. — Gdzie dziś pójdziemy?

— Ty wybierz. Zawsze robimy to, co ja chcę. A dziś chcę iść tam, gdzie ty byś chciał.

Smużki dymu z jej ust pełzną na tle półmroku i rozpływają się bez śladu. Jakiś chłopak mija ich, gnając rowerem. Zdezelowany dzwonek brzęczy na nierównych płytach chodnika.

Wpadłbym na imprezkę do klubu, dzisiaj grają kawałki z lat 80., głównie Pet Shop Boys, więc nasze klimaty. Nie musimy być długo, chyba nawet bym nie chciał. A potem... a potem gdziekolwiek, byle nie na cmentarz. Ostatnio zbyt często mnie tam zaciągasz. Na początku to było nawet zabawne, błąkanie się między grobami, te twoje niby rozmowy z nieboszczykami, ale...

Urywa. Jest zakłopotany, czuje, że nie powinien tego mówić. Czeka na jej reprymendę, ale ta nie następuje, więc dodaje prędko:

— Wymyślimy coś po drodze — kończy w najbardziej wymijający sposób, jaki przychodzi mu do głowy.

A ona nie oponuje, nie żąda wyjaśnień. Często sprawia wrażenie lekko nadąsanej, więc nie widać po niej, by jego słowa ją ubodły. Ale on wie. Przeczuwa, że powie mu o tym w swoim czasie.

Zeskakuje z ławki. Idą. Dokąd? Podąża za nią, wyrzuca pustą butelkę i czuje, że wino przyspiesza mu tętno, przyspiesza świat. Patrzy jak wiruje przed nim wesołość uosobiona w postaci jego towarzyszki. Jak tańczy dziki taniec braku nadziei, śmieszny i straszny. A cały bulwar, połatany, szary, oślizgły od wilgoci kołysze się razem z nią do chaotycznego taktu.

Wpadają do centrum handlowego. Biorą wózek. Przekomarzają się i wyrywają go sobie z rąk, próbując udowodnić kto lepiej poprowadzi. W środku lądują solone orzeszki. Nie chce się im liczyć ile mają pieniędzy, ale powinno starczyć. Klienci gapią się, słysząc ich głośne, surrealistyczne wywody i śmiechy. Ona nuci „Domino dancing" Pet Shop Boys, oparta o uchwyt wózka. Nie może sobie odmówić tej przyjemności — rozpędza się z głośnym: "Łiiiiiiiii!", podkula nogi, daje się ponieść w małe nieznane i niemal wpada w piramidę puszek z psią karmą. On łapie się za głowę, chce ją powstrzymać, w końcu śmieje się, bije brawo.

Przy kasie, podczas gorączkowej zbiórki funduszy na orzeszki, udaje się jej zwinąć balonówkę. Potem idąc ulicą żuje ją tryumfalnie, wydmuchuje bezczelnie dorodne, różowe balony, aż nie pękną. Gdy za którymś razem guma rozpryskuje się jej na nosie i policzkach, śmieje się i ociera twarz.

— Jeszcze gdzieś zostało? — pyta go i nie czekając na odpowiedź przegląda się w witrynie drogiego butiku.

Jakaś paniusia, która akurat podeszła do manekinów stojących na wystawie mierzy ją zimnym wejrzeniem, na co ona pokazuje jej język i stroi miny. Udaje modelkę, drwi. On się do niej przyłącza, z zacięciem profesjonalisty cykając nieistniejącym aparatem nieistniejące zdjęcia. Kobieta mówi coś w kierunku lady, zbliża się ktoś z obsługi, więc oddalają się, ale nie uciekają, bo i nie żałują.

Patrzą nieco tęsknie na budkę z kawą i gorącą czekoladą. On z dobrotliwą miną podsuwa jej pod twarz paczkę orzeszków, które chrupią na pocieszenie.

Wchodzą do księgarni na rogu ulic; ciemnozielone drzwi, ornamenty imitują złoto, stary zegar stoi, i to dosłownie, dokładnie na godzinie szóstej, a przy okazji również w witrynie wśród stosów książek. Wystrój bardzo retro, ale tylko na zewnątrz. Wnętrze jest bezdusznie nowoczesne. Rzędy metalowych regałów, sterylnie białe ściany, jaskrawe światło jarzeniówek. Ludzie kręcą się między półkami — modnie choć dziwacznie ubrana młodzież, skupieni samotnicy, poszukujący entuzjaści, proszące o to czy owo dzieciaki, ciągnące zmęczonych rodziców za ramię.

Patrzy na nią, jak kluczy między regałami, muskając palcem różnobarwne brzegi książek. Ma w oczach diabliki, więc trzeba być gotowym na wszystko. Dostrzega jego oczekiwanie, uniesioną brew, uśmiech wepchnięty w kącik warg. Jej chichot zmienia się w zduszony śmiech, który próbuje zdławić przytkniętym do ust rękawem bluzy. Jeszcze chwila i wino wyparuje, niewinna głupawka się skończy. Ale jej ruchliwa niczym srebro przekora pozostanie.

Bierze głęboki oddech, uspokaja się nieco. Wyciąga pierwszą lepszą książkę. Okładka imitująca skórzaną oprawę, w końcu są w dziale "historia". Otwiera ją ostrożnie, jak gdyby naprawdę miała kilkaset lat. Ta pieczołowitość jest zadziwiająca, bo zazwyczaj działa chaotycznie, do niczego nie przywiązuje większej uwagi, mało co szanuje.

Zaczyna czytać i śmieje się cicho, jakby ujrzała dawno niewidzianego przyjaciela.

— Książka zaczynająca się od słowa "onegdaj" to zdecydowanie coś, czego mi potrzeba — stwierdza. I przez chwilę milczy, przebiegając oczami po tekście. Dochodzi do końca strony i dopiero wtedy on mówi, bo nie chciał jej przeszkadzać:

— Chyba masz chrapkę na stare historie. Albo legendy.

— Raczej na coś prostego. Pierwotnego.

— Niech zgadnę — będziemy tu przychodzić co wieczór, żebyś przeczytała stronę? — pyta, choć zna odpowiedź. Jej błazeńsko roześmiana twarz wyraża całe urocze szaleństwo tego nowego rytuału. — Może mają to w bibliotece — sugeruje jeszcze.

— Może. — Wzrusza obojętnie ramionami, niemal obrażona. — Ale mnie to nie obchodzi. — Znów chichocze. — Zobaczymy kiedy obsługa zacznie nas podejrzewać o coś niecnego. Będzie śmiesznie.

Kręci głową, bardziej rozbawiony jej entuzjazmem, niż pomysłem. Idą dalej, on myśli, że do wyjścia, ale jej się jeszcze nie spieszy. Wskazuje szerokim gestem na ścianę pokrytą rzędami książek.

— Wiesz ilu z nich pisze to wszystko tylko po to żeby przerobić jakąś traumę albo smutek? — pyta.

Ale jego mina świadczy o tym, że się nie zgadza.

— Obawiam się, że większości chodzi raczej o pieniądze — zauważa z ironią.

Otóż nie — obstaje przy swoim. — Nie tym, którzy piszą dla samego pisania. Co innego ci tutaj, wydani. Oni musieli nieco ułagodzić swoje subiektywne spojrzenie, żeby dostosować się do czytelników. Normalności.

— Uniwersalizm jest pożyteczny. Sama przed chwilą chwaliłaś prostotę starych historii. Największą siłą opowieści jest to, że można się z nimi utożsamić w każdych czasach.

Wydaje mu się, że go nie słucha, ale to tylko pozory. Marszczy brwi jakby coś ją bolało. Znów się zatrzymuje, tym razem przy nowościach. Przegląda leniwie komiks, potem jakąś pstrokato wydaną młodzieżówkę, która kompletnie jej nie interesuje. Odkłada książkę na półkę, a jej myśli krążą wokół tego, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru. Rozmawiali o zaufaniu. I dziś w pewnym sensie też o nim mówią. Na ile autor może powierzyć swoje myśli innym. Na ile ktokolwiek może je powierzać komukolwiek?

— Uważasz, że ta zasada dotyczy tylko książek? — pyta go. — Może ludzie też powinni powstrzymywać się przed otwieraniem serca?

Wychodzą na zewnątrz. Rozglądają się. Przechodnie wyglądają na bardzo zajętych, śmiesznie przejętych. W godzinach szczytu obezwładniająca świadomość własnej kruchości, ulotności chwili jest niepożądana.

— Nie pytasz o to, co robię, gdy świeci słońce. — Patrzy w dal, ucieka od jego spojrzenia, choć te słowa są dla niej ważne. — Poprzestajesz na mnie, nie dociekasz czym jest tło mego życia. Choć co noc idziemy ramię w ramię, ty już dawno stanąłeś w miejscu. Nigdy nie sięgnęłaś głębiej. Wystarcza ci to co tu i teraz?

— Tak — odpowiada twardo. — Czasami to aż za dużo.

To szczera odpowiedź. Okrutna. Ale nie chce się cofać. To także kwestia zaufania — powiedzieć prawdę i nie bać się odtrącenia. Widzi, że w jej oczach płonie ogień gniewu, i jest to wściekłość na samą siebie.

Na własny strach przed zawierzeniem.

Ale nie ciska w niego wyrzutów, nie karze smutkiem czy skargami. Budzi się w niej za to myśl, intensywna, która porywa ją do działania. Iskra decyzji rozjaśnia czoło, wyciągają się zapraszające ramiona.

— Chodź, pokażę ci coś! — mówi, chwyta go za dłoń.

Biegną przez rozjaśnione lampami ulice. Mrok pełznie w nieoświetlonych zakamarkach, skrada się po ścianach, zagląda do pustych okien. Przebiegają na czerwonym świetle wśród ryku wściekłych klaksonów i pisku gwałtownego hamowania. To go nie oburza, nie przeraża, ale jest skołowany, nie wie co myśleć o jej kolejnym szaleństwie, być może największym.

Dotąd jednak zawsze był w tym razem z nią. A może obok? Na pewno przy niej.

Ciągnie go w głębiny jakiegoś bloku. Klatka schodowa jest dość zadbana, może prócz graciarni na drugim piętrze. Wspinają się, spirala schodów ciągnie się w górę niczym Jakubowa drabina, ale ona nie zwalnia kroku, podciąga się na czerwonych balustradach, byle szybciej dotrzeć do celu. Brak mu tchu, coś pali go boleśnie w klatce piersiowej, ale skoro mu ufa nie może zawieść. Na szczęście schody się kończą i prowadzi go w lewo, za metalowe drzwi. Otwiera je i widzą granat nocnego nieba, upstrzony piegami gwiazd. Wychodzą na dach. Najpierw ona potyka się o kant świetlika, potem on wpada na niezidentyfikowane narzędzie, które prawdopodobnie zostawił kominiarz.

— Zastanawiałam się, czy ci go pokazywać... — mówi niby do niego, ale jakby bardziej do siebie. Jak na nią jest nienaturalnie poruszona.

— Go? — pyta z niepokojem.

— Nie ufasz mi? — Śmieje się, może trochę irytuje. — Nie robię żadnych zakazanych rzeczy... no, prawie nigdy.

Chce ją dopytywać, ale nagle staje jak wryty. Z ust wydobywa mu się zduszony jęk niedowierzania, grozy. Widok, który się przed nim wyłonił jest zachwycający, ale jednocześnie tak nierealny, że aż przeraża.

Przy kominie kotłowni leży... stworzenie. Czy też raczej stwór, bo jest wielki, podłużny, jasny i zwinięty w przytulną spiralę. Unosi szeroki łeb i z uwagą patrzy na nich bursztynowymi oczami. Ma w sobie coś z kota; rusza leniwie swym wężowym cielskiem i słychać szmer niczym delikatny, daleki szelest liści. Dźwięk wydają pokrywające jego boki łuski, mieniące się niczym od brokatu. Trudno powiedzieć, czy to blask księżyca odbija się od stworzenia, czy też samoistnie przyświeca bladą poświatą.

Czuje jak puszcza jego dłoń, widzi, że zbliża się do fantastycznej istoty. Zachęca go ruchem ręki, by również podszedł, ale nie może zrobić kroku. Cofa się.

— Co to jest? — chrypi przez ściśnięte gardło.

— Halfaxa — informuje go cierpliwie.

— Hal... CO?!

— Smok. Nie bój się, jest kochany — zapewnia wesoło.

— On... jest twój?

Patrzy na niego z politowaniem, a może wręcz litością.

— On nie jest mój. Smoki to wolne stworzenia. Jeśli już, to ja jestem jego...

Mówi to ze smutkiem, ale uśmiecha się łagodnie. Z czułością spogląda na swego złotookiego przyjaciela, który trąca ją lekko łbem.

— A co, jeśli ktoś go tu znajdzie?!

— Musiałby jeszcze chcieć szukać. Nie tak łatwo zobaczyć smoka.

— Dlaczego? To znaczy, że nikt go nie widział?

— Nie potrzeba żadnych ochronnych sztuczek, by smok był bezpieczny, gdyż ci którzy nie wierzą, nie widzą. A ci którzy widzą, rozumieją w czym rzecz i nie dziwi ich nawet smok lecący nocą nad miastem. Trzeba wierzyć w takie rzeczy, czyli widzieć więcej. Ale tą umiejętność mają co najwyżej dzieci i nieliczni dorośli.

Szok nie mija, ale próbuje resztkami racjonalności trzymać się gruntu faktów, nawet jeśli dotyczą tak abstrakcyjnych zagadnień jak smok śpiący na dachu bloku. To dlatego pyta:

— Zastanawiam się...

— Tak?

— Ciekawe, do których należałbym tam, na dole. — W jego głosie jest tęsknota. I marzenie.

To ją wzrusza.

— Myślę, że byś zobaczył — zapewnia. — Masz oczy przesiąknięte niebem.

Uśmiecha się tajemniczo, a zarazem tak, jakby miała niezbywalną pewność. Przez mgnienie wyglądała niczym Galadriela wkraczająca na statek w Szarej Przystani, tuż przed opuszczeniem Śródziemia. Dziewczęca radość przed przygodą i pełna mądrości i tkliwości otucha dla tych, co pozostają. Figlarny błysk w jej oczach ma w sobie nie mniej magii, niż lśniące łuski Halfaxy.

To go przekonuje. W końcu się przełamuje i podchodzi bliżej, czujnie bacząc na każdy najmniejszy ruch stworzenia.

— Dotknij.

Chwyta jego dłoń i przytyka do smoczego czoła. Jest chłodne i nawet ciepło ich rąk nie jest w stanie go rozgrzać. Tak zimna jest jedynie śmierć.

— On umiera — tłumaczy. — Jest bardzo chory, choć po nim nie widać. Jeszcze... To będzie straszne, wiem to. Każdy lot może być jego ostatnim.

Mówi krótkimi, urywanymi zdaniami. Jak bicie serca, jak oddech. Tik–tak.

— Dlaczego?

— Nie wiem. Nikt nie wie.

— I nic się nie da zrobić?

Kręci przecząco głową. Jej oczy czerwienieją od łez.

— Mogę z nim tylko być, jak najczęściej. Jedynie to nam pozostało.

Gładzi smoka po głowie i ciągnie dalej sennie, mrocznie:

— Zawsze myślałam, że najgorsza jest bezsilność. Ale bardziej zabójczy jest żal, że już nic nie będzie tak jak dawniej. Że już nie zobaczysz ukochanej osoby zdrowej, uśmiechniętej, w jej ulubionym zakątku domu, rozmawiającej o błahych, codziennych sprawach. To jest taki ból! Taki śmiertelny ból... Ktoś powiedział, że rozumiemy człowieka po raz pierwszy, gdy widzimy go po raz ostatni². I oto cała tragedia, cała gorycz starty. Nie chodzi o to, by cofnąć czas. Tylko by mogły jeszcze nadejść nowe, zwyczajnie–piękne chwile, które docenia się dopiero, gdy już nie mogą zaistnieć.

I on nie wie, czy mówi o smoku czy innych stratach. O tych, które zagłuszała, mówiąc do nieznanych zmarłych na cmentarzu, tańcząc na bulwarze, pijąc tanie wino i drwiąc z bogatych damulek.

Choć się domyśla.

— Ta historia nie ma puenty — mówi ona. Ociera łzy rękawem bluzy, ale nowe już płyną i nie może ich powstrzymać. — Jaką mogłaby mieć? Nie chcę, by śmierć była puentą. A jeśli nie ona, to co? Kiedy nie będzie ani mnie, ani ciebie nikt nie wspomni słów, które teraz wypowiadam. Znikniemy. Najpierw nasze ciała. Potem wspomnienia. Za kilkadziesiąt lat umrą ci, którzy nas znają i nikt nie będzie już pamiętał naszych twarzy. Będziemy tylko nazwiskiem, wspominanym ze względu na kogoś żyjącego. A potem niezbyt ciekawą historią, zapisaną w dwóch datach. — W jej załzawionych oczach błyszczy rozpacz. Wyciąga do niego rękę. — Chodź!

— Boję się — odpowiada. Drży lekko od wiatru, który przyplątał się niczym bezpański kundel. Czy nawet powietrzne stworzenia potrzebują miłości?...

Jesień idzie. Otwiera usta, a jej tchnienie to pełzająca ostateczność.

— Nie musisz się trwożyć ani czuć winny.

— Chcę, by to było prawdą.

— Jest. Zaufaj mi.

Przez jej uśmiech drży mu serce, skacze niczym pagórki w psalmie uwielbienia. Bo to oznacza wyzwolenie. To oznacza spokój.

Wspina się na smoczy grzbiet i sadowi za nią, wtuloną już w miękki kark stworzenia. Zastanawia się jak polecą, skoro Halfaxa nie ma skrzydeł, ale analizy są zbędne — smok wstaje, rozpędza się cicho niczym lew, ale gdy przestępuje krawędź dachu nie spadają w dół, lecz unoszą ku zimnemu talarowi księżyca.

I zamiast strachu ogarnia go tylko jedna myśl — kto tam na dole widzi srebrzystą sylwetkę smoka na nocnym niebie?...

⋆⋅☆⋅⋆

PRZYPISY:
² Cytowaną osobą jest Alejandro Jodorowsky – chilijski artysta znany jako reżyser, scenarzysta, pisarz i mistyk.

⋆⋅☆⋅⋆

Od autorki opowieści:
We wrześniu zaczęłam pisać opowiadanie o tematyce dotyczącej typowo fanfika „Przy jej boku" (może kiedyś opublikuję to jako one-shot). Brakowało mi w tym jednak tego "czegoś", więc poprosiłam o więcej czasu.

Podjęłam to wyzwanie po to, by przekroczyć w sobie kolejne pisarskie granice. Dlatego zmieniłam koncepcję. Chciałam wyrwać się z rutyny. Wymarzyłam sobie historię o dwójce młodych, wolnych ludzi, końcu lata, nocnym mieście i smoku. Czyli o czymś, co jest we mnie od dawna i jeszcze długo we mnie pozostanie.

Od samego początku nie wiedziałam za bardzo jak podejść do tematu zaufania. Niby prosty motyw... a jednak trudny. Co to znaczy dla mnie? Pretekstem do jakiego przesłania może się stać? Szukałam w literaturze, sztuce, w sobie. I życie samo dało mi odpowiedź. Może nie uniwersalną, właściwie przystającą tylko do ekstremalnych sytuacji: trzeba bardzo komuś ufać, by powiedzieć mu o swym bólu, by dopuścić go do swej żałoby.

Nie wiem, czy to wybrzmiało w moim opowiadanku. Nie chciałam stawiać zbyt dużego akcentu na stratę, bo uważam, że nawet zaufanie nie do końca jest tu na głównym planie. Zatem co jest? Myślę, że jak to często u mnie bywa, wariacja na temat gdzie zaczyna się a gdzie kończy wolność oraz ucieczka przed uczuciami, ludźmi, dorosłością. Dla mnie to dopiero szkic. Mam nadzieję, że kiedyś wyewoluuje w coś dobitniejszego.

Czy sposób narracji i anonimowość postaci to przerost formy nad treścią? Nie wiem. Nie jestem fanką czasu teraźniejszego, ale tutaj był dla mnie zbroją. Nie pozwalał mi na roztkliwianie się, dywagacje. Jest tylko to co tu i teraz. To nie wspomnienie, nie wiem, co się zaraz stanie (podobną strategię zastosowałam w opowiadaniu „Tylko jedna noc", na który powołuję się we fragmencie o cmentarzu). Trudno się pisało w ten sposób, pewnie trudno też czytać. Ale czasami warto poeksperymentować.

Bohaterowie nie mają imion i nie opisałam ich wyglądu, bo po prostu sama ich nie znam. Nie wiem kim są. Tak samo jak oni nie wiedzą nic o sobie nawzajem. Byliśmy tam razem, na bulwarze przy zachodzie słońca i to mi wystarcza. Co prawda inspiracją dla nich byli dla mnie Milly Alcock i Ryan Corr, co widać na grafice, ale to dlatego, że ostatnio są u mnie w topce aktorów XD Jednak stokroć bardziej od ich powierzchowności interesowało mnie to, jakby oddali emocje. I myślę, że byłoby to coś wartego zobaczenia (zresztą nie ukrywam, że postacie mają w sobie coś z Rhaenyry i Harwina; kto czytał „Przy jej boku", ten zapewne zauważy ;)).

Nie chciałam pisać tej "notki od autora", trochę ze skromności, trochę z chaosu myśli, ale kończąc ją widzę, że może wiele wyjaśnić (i jest niemal dłuższa od samego opowiadania, hihi). Choć „Smocze s(y)ny)" są dość krótkim opowiadaniem, trudno mi się je pisało. Ale cieszę się, że się nie poddałam, bo jest w nim wiele piękna. Jak w połączeniu melancholijnej piosenki Depeche Mode z "Legendą" Ridley'a Scotta.

Wielkie dzięki za przeczytanie!

⋆⋅☆⋅⋆

To była opowieść napisana przez Karasinska, której serdecznie dziękuję za zaangażowanie i chęć wzięcia udziału w projekcie. Zapraszam Was teraz do odwiedzenia jej profilu, gdzie publikuje swoje prace. To będzie dla niej bardzo miły gest, który z pewnością doceni!

⋆⋅☆⋅⋆

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro