Łowca
Dean Winchester był sam.
Owszem - miał brata, który nie odstępował go na krok (a który aktualnie wyszedł do sklepu), miał Benny'ego - kompana i towarzysza czyśccowej broni. Mógł nawet liczyć na Gartha, lecz nawet pomimo tego czuł się samotny. Zdążyło minąć jedynie kilka dni od jego powrotu z czyścca, a on już zdążył za nim, na swój sposób, zatęsknić. Dean wiedział jak to brzmi: tęsknota za miejscem, którego okrucieństwu dorównywało jedynie piekło.
Jednak nie tęsknił za strachem, za ciągłą walką i ucieczką, za metalicznym zapachem krwi unoszącym się w powietrzu, za brudem i głodem. Za to nienawidził tamtego miejsca całym sercem.
I chociaż trudno było mu się przyznać do tego nawet przed samym sobą to tak właściwie tęsknił za czymś, a właściwie za kimś, za kim nigdy nie myślał, że będzie tak tęsknił. Tęsknił za kimś kto mógłby być tu, teraz, z nim, gdyby nie on - Dean Wichester i jego niesamowity wręcz talent do spieprzenia wszystkiego na czym mu zależało.
Mówiąc wprost: Castiel został w czyśccu. Na samo wspomnienie tej sceny łowcy robiło się niedobrze. Jak mógł pójść bez Casa? Jak mógł zostawić tego zagubionego Anioła w rozciągniętym trenczu samego w takim miejscu?! Boże, jak wielkim był idiotą.
Nie wątpił, że Cas nie podda się bez walki - był w końcu cholernym Aniołem Pana. Miał szanse na przetrwanie. Co prawda w starciu z Lewiatanami były one nikłe, ale wciąż były. I właśnie dlatego starszy Winchester zaklął się na wszystkich świętych, że nie spocznie dopóki nie wyciągnie Casa z tego gówna i nie sprowadzi na ziemię.
Bo, prawdę powiedziawszy, Dean Winchester był ogromnym egoistą.
Do tej pory pamiętał pierwszą w miarę przespaną noc. Było to dwa dni po odnalezieniu Serafina nad wodą. Benny objął pierwszą wartę, zostawiając Dean'a i Castiela samych, w cieniu gęsto rosnących drzew. Nie chciał wtedy spać. Ciągle miał zbyt wiele pytań i zbyt mało odpowiedzi. Poza tym... obawiał się tego, co może spotkać go we śnie. (Jak się później okazało - słusznie). Jednak Castiel, pomimo energicznych protestów Dean'a, wykonał charakterystyczny gest palcami i Winchester zapadł w sen.
Dean nie pamiętał tego co mu się śniło, ale wiedział, że był to koszmar i to jeden z najgorszych w jego życiu.
Z tego snu, potrząsając go za ramię, wyrwał go Castiel - blady, ze ściągniętymi ustami.
- Dean - szepnął wtedy chicho Anioł - już dobrze.
Widok Anioła - upadłego, zarośniętego, z umorusaną twarzą i czystymi, błękitnymi oczami, które oglądały początek świata, sprawił, że łowca pozbył się wszelkich blokad i przytulił Casa, szukając złudnego poczucia bezpieczeństwa w jego ramionach. Czuł się znowu jak mały chłopiec i gdy Castiel po chwili wachania odwzajemnił gest, wtedy też dotarło do niego, że Anioł jest trzecią osobą, która przytula go w ten sposób - delikatnie, z uczuciem. Pierwszą była mama, drugą Lisa. Ojciec był żołnierzem - nie było co liczyć na zbędne czułości z jego strony. Dean zamknął oczy i wziął głęboki oddech, wdychając zapach anioła.
Siedzieli tak, w niemalże absolutnej ciszy: człowiek i anioł.
Rankiem Dean obudził się z ręką Casa przerzuconą przez jego pas i stwierdził, że nawet mu to nie przeszkadza. Po jakimś czasie przyzwyczaił się do tej bliskości Serafina. Ba, nawet ją polubił.
No, a teraz był sam. Druga strona łóżka świeciła pustką, a Winchester nie mógł pogodzić się z faktem, że tak może pozostać na zawsze.
Potrzebował tego Anioła. Dosłownie.
Kroki Sama w rozbrzmiały w motelowym korytarzu.
Pora się ogarnąć.
Resztka whiskey zniknęła wraz z łykiem.
Klucz w zamku przekręcił się.
- Castiel, proszę. Żyj - szepnął jeszcze Dean zanim drzwi stanęły otworem i trzeba było przywdziać maskę twardziela i silnego starszego brata.
********
Dam, dam, dam..!
Oto Destiel, którego dedykuję Harriettaks z okazji jej urodzin! (Co z tego, że po czasie... xD)
Będzie to trzy częściowy fanfic, także ten, no... do następnego!
JazzBane
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro