Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 1

Rano jest takie jak co dzień. Pobudka, śniadanie, rutynowe czynności. Może trochę więcej milczenia niż zwykle, ale przecież lubi milczeć, więc powinien być w dobrym humorze.

— Isla? Wpisałaś wszystko na jutrzejszą listę zakupów? — woła do mnie z łazienki mój chłopak, ten lubiący milczenie, podczas gdy ja ścielę łóżko.

Staję skonsternowana. Zapomniałam o liście zakupów. Cholera. Rozglądam się, ale mój telefon chyba jest w torebce, a torebka w holu. Nie zdążę nic na szybko dopisać. Nie wiem, co mu odpowiedzieć. Skłamać? To już chyba nie ma znaczenia.

— Tak! — odkrzykuję więc i ścielę dalej łóżko.

W łazience nastaje niepokojąca cisza.

Domyślił się. Na pewno się domyślił, że kłamię.

Oglądam się na hebanowe drzwi łazienki, które odbijają się w marmurowej podłodze, a zza nich wychyla się Thomas. Chłopak lat dwadzieścia pięć, ale można wziąć go za kogoś starszego, bo wygląda poważnie. Ciemnowłosy, uczesany i ogolony na gładko, ubrany w białą koszulę, blezer i eleganckie spodnie — jak na asystenta profesora uniwersytetu przystało — patrzy na mnie swoimi brązowymi oczami, które kiedyś tak bardzo pokochałam.

Wzór.

Dziś widzę w tych oczach tylko wzór matematyczny. Bardzo skomplikowany. Słyszę stukot kredy o tablicę. Wzór przyciąga moje oko, ale go nie rozumiem. Nie potrafię rozwiązać zadania. Czuję stres. Czuję się głupia. Nic niewarta.

Thomas wyciąga telefon z kieszeni spodni i klika w aplikację. Znów zerka na mnie. Czekam na falę narzekań. Może nawet kłótnię. O bzdurne zakupy.

— Niczego nie dopisałaś — mówi jakby zaskoczony.

Myślałam, że będzie zły. Nie wiem, jak wybrnąć. Byłam gotowa na wyrzuty.

— Bo niczego nie potrzebuję — wyjaśniam i parskam udawanym śmiechem jak idiotka. — Wszystko kupiliśmy w zeszłym tygodniu — wymiguję się, a on patrzy na mnie podejrzliwie.

Marszczy brwi, ale wciąż nie jest zły, jak zakładałam. To dziwne.

— Okej — przytakuje wyrozumiale i znika w łazience.

Chyba udaje mi się uniknąć awantury. Nie usłyszałam ani jednego „prosiłem cię", „przecież to tylko pięć minut", „mogłabyś się choć raz skupić", więc chyba naprawdę nie jest zły.

Pół godziny później, Thomas całuje mnie krótko w usta i wychodzi z naszego mieszkania, na pięćdziesiątym piętrze apartamentowca mieszczącego się na Manhattanie. Tak, mieszkamy w apartamentowcu. On jest asystentem profesora, a ja studentką Wydziału Aktorstwa na New York University, ale mieszkamy w apartamentowcu. Dziś wydaje mi się, że to jakiś obłęd, który mnie opętał, nim zdążyłam pomyśleć rozsądnie.

Stoję w holu i sama nie wiem, co mam zrobić. Niby ułożyłam plan, ale nie potrafię ruszyć się z miejsca. Nigdy nie byłam dobra w trzymaniu się planu. Czuję, jakbym była więźniem własnego przyzwyczajenia.

Chwilę później, dociera do mnie, że skłamałam w sprawie zakupów i udało mi się uniknąć złości Thomasa. To pierwszy stopień do autodestrukcji. Wiem o tym tak samo dobrze, jak o tym, że od tej chwili, jeśli tu zostanę, będzie tylko gorzej. Dziś się udało, ale nie zawsze tak będzie. Już zawsze musiałabym kłamać, dla świętego spokoju, żeby nie było awantur, a on łapałby mnie co jakiś czas na tych drobnych kłamstewkach, które zapewne przeradzałyby się w coraz większe kłamstwa i byłoby tylko gorzej. Najgorzej. Nie chcę tak. Nigdy nie chciałam. To zakrawa o znęcanie się psychiczne. Jego, nade mną. Zdaję sobie z tego sprawę. I z tego, że wiedząc o tym, nie powinnam w to brnąć dalej. To dlatego podjęłam taką, a nie inną decyzję.

Ruszam z miejsca.

W sypialni — taaaak jesteśmy studentami i mamy sypialnię. Ogromną — wyciągam z szafy moją starą wyświechtaną walizkę, którą Thomas już kilka razy próbował wyrzucić, zastępując ją najnowszym modelem PUCCINIEGO i zaczynam układać w niej moje rzeczy. Nie spieszę się, mam czas. Thomas będzie na uczelni cały dzień. Co chwila zerkam na komodę. W szufladzie leży napisany przeze mnie list. Miałam zamiar zrobić to na końcu, ale nie wytrzymuję i podchodzę do niej. Wyciągam z szuflady grubą kopertę. Pisałam wszystkie te słowa przez kilka ostatnich dni. Czując ich ciężar w dłoni, wiem, że moja decyzja ma swoje uzasadnienie. Nie jest nieprzemyślana.

Kładę list na komodzie i wracam do walizki rozłożonej na łóżku. Znów zaczynam pakować do niej moje rzeczy.

— Pakujesz się? — spokojny głos Thomasa dobiega mnie od progu.

Odwracam się jak oparzona.

— Boże, Thomas, wystraszyłeś mnie.

Na chwilę zapada cisza. Thomas gestem dłoni wskazuje na walizkę leżącą na łóżku.

— Wyjeżdżasz dokądś? — dopytuje z podniesionym brwiami.

Jest prawdziwie zaskoczony, ale wciąż spokojny jak tafla wody w jeziorze. Wkłada ręce do kieszeni spodni i wzdycha. Jest mną zawiedziony. Widzę to.

Nie podejrzewał?

To po co wrócił?

To dlatego nie było awantury?

Domyślał się. Musiał się domyślać i nie wytrzymał. Chciał mnie przyłapać. Thomas jest jak drapieżnik. On nie prosi, nie dopytuje. On obserwuje, czai się, a potem łapie cię na gorącym uczynku.

Czasami zastanawiam się, czy potrafi czytać w myślach.

Wzdycham.

Miało obyć się bez całej tej szopki. Miałam zostawić list, jak tchórz, ale to było najlepsze wyjście.

— Tak jakby — dukam i oglądam się na swoje rzeczy na wpół spakowane do walizki. — Przecież jadę do domu na Sylwestra — znów zaczynam kłamać.

Pojęcia nie mam po co. Poza tym to mi przychodzi zbyt łatwo i wiem, że klamka zapadła. Nie mogę ciągle kłamać. Zerkam znów na Thomasa. Jego brązowe oczy stają się poważne i... smutne. Opuszcza je na swoje dłonie, które wyciągnął z kieszeni.

Już wie.

Nie wyjeżdżam.

Odchodzę.

Dłużej nie dam rady oszukiwać ani siebie, ani jego. Nie pasujemy do siebie. Jesteśmy różni. Zbyt różni.

On z dużymi ambicjami. Ścisły umysł. Naukowiec z otwartym przewodem doktorskim. Asystent profesora Uniwersytetu Nowojorskiego na Wydziale Matematyczno-Fizycznym, po skończonym kierunku Astrofizyki z wyróżnieniem. Nawet nie wiem, co to jest.

Ja. Może nie bez ambicji, ale bez skrupulatniej wizji tego, co chcę w życiu robić. Jeszcze nie zdecydowałam. Nie mam planu. Studiuję aktorstwo. Lubię wszelki przejaw artyzmu. Spontaniczność. Lubię malować, pisać, czytać, występować na scenie, ale nie potrafię zdecydować, co lubię bardziej i jak chciałabym wykorzystać to, co lubię i to, co potrafię, w przyszłości.

On tego nie rozumie, choć zawsze powtarzał, że lubi to we mnie. Tak, lubi. Nie kocha. Słowo „kocham" jest — a może raczej było — zarezerwowane tylko na specjalne okazje. Wypowiadane z dykcją Einsteina, Tesli, lub innego Archimedesa jakąkolwiek dykcję mieli — bez urazy — brzmiało, jak rewolucja kwantowa.

Thomas ma plan na wszystko, nawet na sobotnie zakupy, które ZAWSZE muszą odbywać się w sobotę. Jakby od tego zależało istnienie świata. Wszystko ma poukładane jak w zegarku, a ja tylko robię w tym bałagan. Dobrze o tym wiem. On zaprzecza, każe się nauczyć, a ja i tak czuję się, jak bałaganiara i pustak, bo nie potrafię.

— Wyprowadzasz się, prawda? — pyta, wpatrując się wciąż w swoje dłonie.

Spuszczam wzrok.

— Tak — odpowiadam cicho.

— Zamierzałaś mi o tym powiedzieć, czy chciałaś po prostu zniknąć? — pyta, patrząc na mnie spod byka i z trudem ukrywa pretensję.

Wiem, że to zarzut. Znam go za dobrze, żeby nie wiedzieć, że za chwilę wybuchnie awantura. Thomas przy wszystkich swoich zaletach ma tę jedną beznadziejną wadę, która zawsze go zdradza, jakkolwiek opanowany starałby się być, to mu nie wyjdzie. Jest cholerykiem, a ja zawsze bałam się tych jego wybuchów, dosłownie jak ognia, albo nie, jak burzy. Chyba nie muszę mówić, jakie jest jego ulubione zjawisko meteorologiczne?

— Zamierzałam... chciałam... — jąkam się i przestępując z nogi na nogę, zerkam na komodę.

Widzę swoje odbicie w lustrze tuż nad nim. Potargane blond włosy i niebieskie wystraszone oczy. Drobna sylwetka w skrępowanej pozie. Kim ja jestem? Nie chcę być tą dziewczyną.

Thomas wędruje wzrokiem za moim spojrzeniem. Dostrzega mój list. Na kopercie jest jego imię. Podchodzi do niego szybko. Bierze list do ręki i podnosi do góry.

— Zamierzałaś mnie zostawić z kartką? — podnosi głos. — Zamierzałaś... — bierze wdech, ale ja jestem szybsza.

Coś we mnie pęka, gdy nazywa gruby list KARTKĄ. Pierwszy raz czuję w sobie burzę.

— Tak! Zamierzałam cię zostawić z KARTKĄ, Thomas! — wybucham i natychmiast wracam do pakowania walizki.

Mam tego naprawdę dość. Czuję bezbrzeżną beznadzieję oraz rozgoryczenie i jak w moich żyłach rozpętują huragan. Wrzucam do walizki wszystko, co wpada mi w ręce, bez ładu i składu, a on podchodzi do mnie szybkim krokiem i chwyta mnie za łokieć.

— Spójrz mi w oczy i powiedz to jeszcze raz — żąda, cedząc przez zęby.

Wyszarpuję mu się z uścisku, ale on chwyta mnie raz jeszcze i siłą odwraca do siebie. Zatrzymuję się i patrzę na niego wściekła. Słyszę w mojej głowie pierwszy grzmot. Gdybym miała na to czas, radziłabym mu się bać, ale nie mam, bo to silniejsze ode mnie.

— Tak, Thomas zamierzałam cię zostawić, ale nie z kartką! — zaczynam wrzeszczeć, a on staje jak wmurowany. — Dla ciebie to tylko kartka, a dla mnie to list! Ty wszystko rozpatrujesz jak punkt do odhaczenia! To NIE JEST KARTKA, THOMAS! To jest LIST! Wiesz, co to jest list? NIE MASZ POJĘCIA! Za to ja mam! Napisałam ci w nim całą prawdę, wszystko, co myślę, czuję, przeżywam, zostawiłam w nim nie ciebie, a siebie, Thomas! Tę, której nie potrafisz zrozumieć! — krzyczę i zaczynam płakać.

Deszcz. Zaczyna padać deszcz. Ulewny. Zalewa mnie rozpaczą. Przecież Thomas nie jest i nigdy podczas naszego trzyletniego związku nie był dla mnie nikim! Dlaczego mnie nie rozumie?

Puszcza moje ramię. Stoi w bezruchu. Pierwszy raz go takim widzę. Nie jest sztormem, który mnie pochłania i przed którym zawsze uciekałam, gdy wpadał w złość. Teraz role się odwróciły. To ja jestem jak burza, a on kołysze się w rytm mojej wściekłości.

— Nie dramatyzuj, powiedz, o co chodzi, nie rozumiem... — mówi zbity z tropu, ale jak zwykle mnie poniża. Zawsze to robi. Umniejsza mi, że odgrywam przed nim jakąś dramatyczną rolę.

— I nie zrozumiesz, póki nie przeczytasz, choć teraz kiedy nazwałeś mój list KARTKĄ i tak wątpię, że dotrą do ciebie moje słowa i to, co chciałam ci przekazać! — unoszę się znów.

W desperacji uderzam go pięścią w tors, a on robi krok do tyłu. Jest jeszcze bardziej zaskoczony niż przed chwilą. Chyba pierwszy raz widzi mnie w takim stanie.

— Co ty wyprawiasz? — pyta z lekceważeniem.

— Jestem wściekła! Nie widać? — odpowiadam w furii. — Dla ciebie wszystko ma swój porządek! Wszystko jest poukładane! Według ciebie za pół roku skończę studia. Pobierzemy się w kościele St. John The Divine i będziemy mieli dzieci! Najdalej za dwa lata urodzi się pierwsze, prawda? Zaplanowałeś już płeć? Podobno to dziś wykonalne! — wrzeszczę z zarzutem, wyliczając na palcach punkty jego dobrze mi znanego planu. — Wiem dobrze, że taki plan przygotowałeś, ale oczywiście nie wpadłeś na to, żeby go uzgodnić ze mną. Po co. Na to nie ma czasu, za to jest czas na harmonogram. Miałam sobie to stamtąd wyczytać, prawda? To kiedy zrobisz mi dziecko, też pewnie miałam stamtąd wyczytać? Śledzisz mój cykl? Nie zdziwiłabym się! — posądzam go. — Wiem, jestem tylko lekkoduchem. Twoją roztrzepaną, chaotyczną, aktoreczką. Ulubioną artystką. Blondyneczką. Klejnotem, który ma jedynie cieszyć oko, a nie być coś wart. Dopiero niedawno dotarło do mnie, że gdy tak słodko ze mnie kpiłeś, TO MÓWIŁEŚ POWAŻNIE! — wydzieram się na całe gardło.

Uzmysławiam sobie, że nigdy mnie nie rozumiał. Potrafił pokłócić się ze mną nawet o komedię romantyczną, uważając ją za największą głupotę i stratę czasu, a ja za pewnego rodzaju mądrość życiową, której człowiek powinien się czasem słuchać i potrafić przymknąć oko na pewne sprawy, odpuścić, być trochę naiwnym, pozwolić sobie na tę naiwność, ale to przecież nie byłby Thomas!

Stoi i patrzy na mnie osłupiały.

— Zawsze masz plan, prawda? — pytam z politowaniem. — Wszystko masz przemyślane. Nie popełniasz błędów. To ty tu jesteś od myślenia i planowania, prawda? Najmądrzejszy! — podnoszę znów głos wraz z rękami, jakbym wznosiła je do Boga. — Od układania planu, a potem od jego realizacji. Od początku, do końca. Na szczyt! Istny człowiek sukcesu z ciebie! Ja muszę się tylko podporządkować. Przecież TY MASZ ZAWSZE RACJĘ! Zawsze znasz rozwiązanie. Jak w zadaniu matematycznym. Wszystko według wzoru. Trzeba go tylko zastosować. Podstawić parametry. Nic prostszego. Ja jestem zawsze tylko jedną z liczb. PRAWDA THOMAS? — dopytuję z pretensją. — Ale wiesz co? Nie spodziewałeś się, że jestem niewiadomą, której nie możesz wyliczyć dlatego się tak zawsze na mnie denerwujesz, prawda? — kpię z niego i ściągam z palca pierścionek, który podarował mi pół roku temu. Wpycham mu go w dłoń. — A ja, chyba nie spodziewałam się, że jesteś taki... równy — syczę z niesmakiem przez zęby, krzywiąc się przy tym, jakbym wypiła coś gorzkiego. — Zrównoważony do przesady. Wygładzony jak równia pochyła, staczająca mnie w dół. Jednostajnie. Nieprzerwanie. W dół. Bez emocji. Bez czucia. W dół. W nieskończoność emocjonalnej PUSTKI! Zupełnie nie rozumiem, po co patrzysz w gwiazdy przez ten swój teleskop, skoro nie widzisz ich piękna gołym okiem!

Czuję się jak idiotka, gdy myślę, że tego właśnie szukałam, uciekając z rodzinnego miasteczka do wielkiego Nowego Jorku, ale nie sądziłam, że tego wymaga to miasto. Stabilności. Dyscypliny. Samokontroli. Braku emocji i ODCZŁOWIECZENIA. Żeby cokolwiek osiągnąć, trzeba tylko chłodno kalkulować. Ja tak nie potrafię!

Na Rany Chrystusa — jak to w zwyczaju ma mawiać matka Thomasa. — Co ja sobie wtedy myślałam? Chyba byłam niepoczytalna, żeby tego wszystkiego chcieć.

— Isla, to nie tak... — zaczyna się bronić.

Chyba widzi, że jestem doprowadzona do ostateczności.

— A JAK, THOMAS? — wydzieram się na całe gardło.

— Ja cię kocham, zwariowałaś? — krzywi się, gdy to mówi, jakbym zadała mu otwartą ranę.

Thomas coś czuje?

Tym argumentem skutecznie zamyka mi usta, ale tym razem to już dla mnie nie znaczy tyle, ile kiedyś. Kiedyś czekałam na te słowa, pragnęłam ich, musiałam się dopraszać, żeby powiedział, co do mnie czuje. Musiałam błagać o każde „kocham cię", czy „zależy mi na tobie", a on łaskawie darzył mnie nimi od czasu do czasu, gdy mu się wymsknęły, albo gdy już naprawdę widział, że bez nich się nie obędzie. Że tylko one uratują mu skórę. Jak w tej chwili. Tak, Thomas został przyparty do muru, skoro mówi „kocham cię". Już tego nie chcę. Nie robi to na mnie wrażenia, jedynie mnie ucisza.

— Ja też cię kocham, Thomas — zaczynam znów cicho i wycieram rękawem łzy. Pociągam nosem.

Thomas sięga do kieszeni. Wiem, co mi zaoferuje, bawełnianą chusteczkę z jego inicjałami! Szybko powstrzymuję go gestem ręki.

— Daruj sobie — warczę na niego, a on wzdycha zirytowany. — Przykro mi, ale nie potrafię żyć według schematu. Nie chcę planować, co jutro będzie na obiad i jakie zakupy będę robić ZAWSZE w sobotę. Nie zniosę dłużej twoich koszul przyjeżdżających ZAWSZE we wtorek z pralni i czyszczonej tapicerki w moim samochodzie ZAWSZE, w co pierwszy poniedziałek miesiąca, podczas gdy w ogóle nie jest brudna. To wszystko jest bardzo wygodne, wiem, doceniam to, nie myśl, że jestem niewdzięczna, ale ja tak nie potrafię. Nie zawsze pamiętam o tym, że w środę po południu masz zebranie...

— W czwartek — poprawia mnie.

Co za ironia! Chwytam się za czoło. Jestem tym naprawdę zmęczona, ale brnę do końca. Muszę.

— No właśnie, w czwartek, a ty denerwujesz się, gdy piszę do ciebie cztery smsy i dzwonię pięć razy, BO SIĘ MARTWIĘ! Nie potrafię prowadzić tej śmiesznej aplikacji z listą zakupów na sobotę i nie potrafię wpisywać wszystkiego do kalendarza. Mojej kosmetyczki, która przekłada wizytę co najmniej dwa razy w miesiącu, fryzjera, dentysty, spotkań z promotorem na uczelni i wszystkich innych spotkań, wizyt i ustalonych zajęć — zaczyna mi brakować tchu, gdy tak to wszystko wyliczam, ale nie potrafię przestać. — Chciałam się tego dowiadywać od ciebie, a nie z harmonogramu. Gdybym miała to wszystko tam wpisywać, brakłoby mi czasu, żeby wdrożyć to w życie i z tobą porozmawiać. Chciałam być z tobą, a nie z harmonogramem. Moje życie po prostu nie jest tak PEDANTYCZNIE poukładane. Nie chcę, żeby takie było. TO JEST NUDNE, a my mamy zaledwie po dwadzieścia parę lat, a nie pięćdziesiąt, Thomas. Chcę czasem zrobić coś BEZ PLANOWANIA. Spontanicznie. Emocjonalnie. Chcę czuć. Doświadczać. Chcę iść na spacer. Wypić piwo w parkowym barze, a potem wrócić do domu i kochać się na podłodze — tłumaczę mu, a jego usta wygina grymas. Prycham krótko — No tak. Cóż ze mnie za niewdzięcznica. Zapomniałabym. Przecież ten punkt też jest wpisany do harmonogramu — mówię kpiącym głosem. — Wspólna kolacja w eleganckiej restauracji, co drugi czwartek, punktualnie o dwudziestej z obowiązkowym bukietem róż, oraz seksem — recytuję prześmiewnie jak z kartki i patrzę na niego z oskarżeniem, a w mojej głowie rodzi się iście diabelski zarzut i wiem, że nie powstrzymam się przed jego wypowiedzeniem. — Który NIE MOŻE się odbyć NIGDY w niedzielę, bo w poniedziałek rano, masz zajęcia wcześniej niż w inne dni tygodnia! — znów podnoszę głos. — Czasem zastanawiam się, czy ty w ogóle jesteś mężczyzną. No bo pomyślmy, który facet potrafi odmówić seksu, BO JUTRO MA NA SIÓDMĄ!

Patrzy na mnie z urażoną dumą. Ciągle milczy. Wiem, co pojawiło się w jego głowie. Dosłownie słyszę jego myśli. Mam wrażenie, że za chwilę powie mi, że może mnie zerżnąć jak dziwkę, jeśli tego chcę. Usłyszałam to już nie raz. Tak, Thomas, gdy wybucha, mówi różne rzeczy, obelżywe też mu się zdarzają, a mój argument był poniżej pasa, wiem, ale skoro już postanowiłam się wylać i podjęłam decyzję, że odchodzę, to co za różnica? Mogę usłyszeć i te obelżywe kontrargumenty, to już i tak bardziej nie przeleje szali goryczy, jedynie dopełni moje poczucie, że jestem w nieodpowiednim miejscu i Thomas NIGDY mnie nie rozumiał, bo co wspólnego ma seks na podłodze z rżnięciem dziwki? No właśnie. NIC.

Zaczynam się śmiać z własnych przemyśleń i z tego, w jaki sposób na mnie patrzy. Czy ja też zawsze tak na niego patrzyłam, gdy on przypierał mnie do muru swoim słowotokiem?

Do tego nasz elegancki apartament. Złota klatka. Tak, Thomas jest BOGATY! Nawet bardzo. Jego rodzice to prominentni ludzie, poukładani jak jego chusteczki w komodzie. Wykrochmalone i wyprasowane na gładko. Tak, Thomas używa materiałowych chusteczek. Zawsze nosi jedną w kieszeni, jakby miał sto pięćdziesiąt lat. Kiedyś mi się to w nim podobało. Ta inność. Ten dystans do świata, ale dziś? Dziś działa to na mnie jak płachta na byka. Jego rodzice dorobili się na polityce i innych tego typu pralniach brudnych pieniędzy, ale zachowują się, jakby byli szlachetnie urodzeni. W ten właśnie sposób wychowali czwórkę swoich dzieci. Niestety tylko Thomas im się udał, bo reszta... szkoda słów. W tym wszystkim jest też trochę mojej winy, bo nie wnikałam w to nigdy, skąd biorą pieniądze i też jakoś specjalnie się nie opierałam, gdy Thomas postanowił — oczywiście za nas dwoje — że zamieszkamy na Manhattanie, w jednym z droższych apartamentowców. Zauroczona jego zaradnością, pozwoliłam się obsypać złotem i zamknąć w tej klatce. Wiem dobrze, że gdy tylko skończyłabym studia, nie pozwoliłby mi pracować. Moje studia to dla niego tylko kaprys. Nic poważnego.

Lekko przejrzałam, gdy moi znajomi zamieszkali w akademiku, bo nie było ich stać na czynsz za zwykłe mieszkanie na mieście.

Oczywiście domówki ze znajomymi odpadały. Nie, nie dlatego, że Thomas miał się za kogoś lepszego, nie, oczywiście, że nie. Thomas był lubiany wśród moich znajomych, pomimo swoich koszul i marynarek, ale wystarczyło, że raz zobaczyli, gdzie i jak mieszkamy i skończyły się dobre relacje, a zaczęły docinki i przytyki.

Oni żyjący za stypendium, w akademiku. Ja w drogim apartamencie. Było mi wstyd. Serio. Jednak ja wybrałam Thomasa. Zakochałam się, cóż poradzić. Tym samym znajomych mieliśmy z głowy. Thomas zapewne był zadowolony.

Dlatego to wszystko jest nie dla mnie. Nie mogę żyć bez ludzi. Bez ich zwyczajności i w tym ciągłym HARMONOGRAMIE Thomasa!

Nie wychodzi mi to tak, jak jemu.

— Wiem... że nie zawsze jest tak, jak tego chcesz, ale ja się staram... dla nas — jego głos jest drżący, ale wciąż stanowczy.

Boi się, wiem o tym, ale potrafi się dobrze zamaskować. Ja też się boję. Boję się rozstania, ale naprawdę dłużej już tego nie zniosę. Nie zniosę tej złotej klatki, zasad, reguł, tysiąca list do wypełnienia i wzorów do podstawienia.

— Wiem, Thomas, wiem, ale ja tak nie potrafię, jak ty, po prostu nie umiem żyć w takim pedantycznym świecie. Według listy, wzoru, schematu, nie potrafię, Thomas. Nie potrafię bez codziennej czułości, bez dotyku, bez rozmowy, spontaniczności, rozumiesz? — pytam, a on pomimo swojego wybuchowego charakteru, tylko przytakuje skinieniem głowy.

Nie wybucha.

Nie krzyczy.

Nie jest sztormem i już mnie nie pochłania.

Nie wykłóca się o swoją rację, którą zawsze uważa, że ma.

Nie mogę mu odmówić inteligencji, mądrości i dojrzałości, bo to wszystko w nim pokochałam, ale...

— To mnie unieszczęśliwia, a ty tego w sobie nie zmienisz... nie byłbyś wtedy sobą, tak jak ja nie jestem, wpisując wszystko w harmonogram. Thomas, nie można NIE BYĆ sobą przy kimś, kogo się kocha — wzdycham z rezygnacją. — My... po prostu...

— Nie pasujemy do siebie — dopowiada i chyba po raz pierwszy w naszym trzyletnim związku przyznaje mi rację.

— Tak Thomas, nie pasujemy do siebie — powtarzam cicho. — Wiesz to tak samo, jak ja, przyznaj...

Znów mi przytakuje, ale na mnie nie patrzy. Ma łzy w oczach. To koniec rozmowy. Musi je jak najszybciej ukryć. Nikt nie może widzieć łez Thomasa. To wstyd!

Thomas to dobry człowiek, ale... po prostu nie pasujemy do siebie.

Odwraca się i podchodzi do komody. Kładzie na niej pierścionek i list, a ja znów zaczynam pakować walizkę. Kocham go jeszcze na tyle, żeby pozwolić mu ukryć łzy, skoro tak bardzo się ich wstydzi. Ja scałowałabym je z jego policzków jak diamenty, gdyby mi pozwolił, ale nigdy tego nie zrobił, więc...

— Odwiozę cię, dokądkolwiek chcesz, nie spiesz się, czekam w kuchni — mówi z rezygnacją, przystając w progu.

Chyba po raz pierwszy nie wkurza mnie swoim zrównoważeniem i zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam.

— Zostaw list. Chcę go przeczytać i zrozumieć, jest mój, napisałaś go do mnie, ale pierścionek ci podarowałem, nie rób ze mnie kanalii i go zabierz.

Wszystko wraca na miejsce. Znów mnie wkurza. On i ta jego praworządność. Wracam do pakowania walizki, a na palcu, z którego zdjęłam przed chwilą pierścionek, dostrzegam małe zadrapanie. Ściągnęłam go za szybko i metal zdarł naskórek. Kropelka krwi zebrała się w rance. Podnoszę palec do ust. Czuję metaliczny posmak. Po chwili ranka zasycha.

Szybko — myślę sobie, patrząc na skaleczenie.

Zerkam na zegarek.

Wszystko, co budowałam z Thomasem przez trzy lata, ulotniło się w piętnaście minut.

🎆🎆🎆🎆🎆🎆🎆

No cóż, a mówi się patrz na czyny nie na słowa. Niestety, nie zawsze same czyny wystarczą :/ smutne.

Jak Wam się podoba? 

Przed nami 8 rozdziałów. Jedne są dłuższe inne krótsze, ale myślę, ze tak samo ciekawe ;)

Do jutra!

Monika :)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro