Noc Samhain
UWAGA - ze względu na długość tekstu, nie zawsze wczytuje się całe opowiadanie. Na końcu znajduje się okładka, wtedy na pewno udało wam się dotrzeć do końca tekstu. 🤗
Mury Ashwood Hall świeciły pustkami. Chociaż ściany były bogato zdobione obrazami z najróżniejszych epok na tle ciemnej boazerii, to w rezydencji brakowało życia. Minęły niemal dwie dekady, odkąd ostatni reprezentanci poprzedniego pokolenia wyprowadzili się stąd na dobre, by założyć rodziny w prywatności własnych domów.
Salon, jadalnia czy biblioteka wciąż gościły członków sabatu, jednak sypialnie pozostawały puste, zachowując widma młodości poprzednich lokatorów. Ashwood Hall tęskniło za nowym życiem, za śmiechem dzieci i ciepłem rodziny. Czekało cierpliwie, aż kolejne pokolenie młodzieży zacznie je odnawiać, remontować pokoje wedle swoich potrzeb i upodobań. Aż tchną odrobinę światła do tych zapomnianych wnętrz.
Jednak w noc taką jak ta, rezydencja odzyskiwała odrobinę swojego dawnego blasku. Spokojna muzyka płynąca z magnetofonu wypełniała przestrzeń salonu. Ciepłe światło rozpływało się na pobliski korytarz i choć reszta budynku pogrążona była w ciszy i półmroku, to przynajmniej ten mały fragment zdawał się tętnić życiem.
— Już prawie kończę...
Beatrice siedziała na jednym ze stolików, ostrożnie poprawiając linie, które malowała na twarzy blondynki przed sobą. Sprawa byłaby znacznie prostsza, gdyby Daisy nie trzymała na kolanach jednej ze swoich dwuletnich sióstr, która usilnie próbowała wyrwać pędzelek z ręki brunetki przy każdej okazji.
— Rose, proszę cię. — Daisy starała się zabawić małą albo przynajmniej zająć jej dłonie, jednocześnie trzymając sztywno głowę, gdy przyjaciółka kończyła jej makijaż. Ubrana już w sukienkę z czerwonym gorsetem, czekała już tylko, aż pełni stroju wampirzycy dokończy odpowiednia charakteryzacja.
— Za ile będą twoi rodzice? — zapytał Harvey, rozłożony obok blondynki na kanapie, trzymając drugą z bliźniaczek między kolanami. Chłopakowi udawało się zająć dziewczynkę wesołą bajką puszczoną na telefonie, jednak co chwila napotykał się na ten sam problem. — Czy ten cholerny Internet nie może normalnie działać na tym zadupiu? — warknął, gdy po raz kolejny filmik zastygł w miejscu, a kolorowi bohaterowie przestali śpiewać ku wielkiemu rozczarowaniu małej dziewczynki. Chłopak chwycił za telefon i zaczął nim uderzać o kanapę, jak gdyby to miało pomóc w szybszym ładowaniu się bajki.
— Harvey! Język! — burknęła na niego Daisy, momentalnie zasłaniając dłońmi uszy Rose. To dało dziewczynce kolejną szansę, by spróbować chwycić za pędzelek trzymany przez Beatrice.
— Wybacz... — mruknął Harvey.
— W porządku. — Brunetka westchnęła ciężko, jakby miała się już poddać. Chwyciła delikatnie Rose za podbródek, po czym sięgnęła po inny pędzelek, by namalować na nosie dziewczynki czarną obwódkę z kreseczkami. Dwie kolejne, poszarpane linie pociągnęła od kącików jej ust, na kształt szerokiego uśmiechu — Proszę. Teraz jesteś pięknym strachem na wróble.
Rose zdawała się jednak być bardziej pochłonięta posiadaniem pędzelka we własnych rękach, niżeli jej nowym wizerunkiem, wymachując nim niczym mieczem.
— Ale poważnie. Powiedźcie, że możemy tu zamontować jakąś antenę czy coś, zanim my się tu wprowadzimy. Tak się nie da żyć. — Harvey znów podstawił telefon pod nos Lily, modląc się w duszy, by tym razem odtwarzacz wytrzymał dłużej.
— Dobrze wiesz, że to nie kwestia zasięgu — odezwał się Alden, siedzący kawałek dalej od nich przy stole. Pochylony nad jedną z ksiąg cały wieczór studiował uważnie instrukcje rytuału, który mieli dziś przeprowadzić. — Ten dom jest zbyt przesiąknięty magią, żeby kiedykolwiek miał tu być normalny Internet. Ciesz się, że telefon ci się nie usmażył do tej pory.
— No to... wykombinujemy coś, żeby ograniczyć tę magiczną radioaktywność. Jakieś runy... Na pewno coś wymyślisz, Denny. — Harvey posłał mu nieco cyniczny uśmieszek, zerkając na niego zza oparcia kanapy.
— Mamy na razie ważniejsze sprawy na głowie, gdybyś nie zauważył. — Alden nie oderwał wzroku od księgi nawet na moment. Sunął palcem po kolejnych linijkach, zapisując z boku na kartce bardziej zawiłe fragmenty tekstu. W pogotowiu leżały obok niego nie jeden, a aż cztery słowniki skupiające uwagę na innych dialektach łaciny i języków celtyckich. Wyprostował się nieco na krześle i podniósł wzrok na przyjaciół. — Sprawdźcie czy dobrze to brzmi. — Alden odchrząknął nieco i zaczął recytować tekst zanotowany na karteczce. — Éist anois, a spiorad dorcha agus fealltach. Imigh, imigh sa scáil. Go dtí mar a théann do láthair mar dheatach...
— Emm... wydaje mi się, że palnąłeś tam coś o "prezentach"? Coś tu się nie zgadza... — zauważyła, Daisy zerkając na chłopaka przez ramię.
— Denny, naprawdę każesz nam sobie łamać języki na irlandzkim? Nie możemy po prostu nakrzyczeć na te duchy po łacinie, czy coś?
— Naprawdę chcesz ryzykować? — Alden zmarszczył brwi, zerkając na Harveya. — Chciałbym przypomnieć, że gdy ostatnim razem pozwoliliśmy sobie na luźną interpretację greki, o mały włos nie wysadziliśmy się w powietrze. Nie wspominając już o całej reszcie... — Alden przełknął ślinę i uciekł wzrokiem w treść księgi, przypominając sobie konsekwencje tej feralnej nocy.
— Och? Masz na myśli spalone biuro mojego ojca? Jak mógłbym zapomnieć? Myślisz, że codziennie mi o tym nie przypomina? — burknął Harvey.
Beatrice spojrzała na obu chłopaków i westchnęła ciężko. Wiedziała, że Alden obawiał się dużo poważniejszych konsekwencji ich lekkomyślności niż spalony budynek. Konsekwencji, o których mogli jeszcze nie wiedzieć, a które prędzej czy później odbiłyby się na nich ze zdwojoną siłą.
—To prawda, ale z taką wymową, wątpię, żebyśmy przestraszyli jakiekolwiek duchy. Alden, łacina nam wystarczy — zapewniła go spokojnym tonem, zanim odwróciła głowę w stronę korytarza.
Do salonu wszedł Edgar, kolejny z dziedziców sabatu Pentarchii, ubrany w jasną koszulę i eleganckie spodnie. Chłopak spojrzał po wszystkich obecnych w pokoju i skinął głową na powitanie, po czym podszedł bliżej Harveya, by wziąć na ręce Lily, widząc, że dziewczynka strasznie wierci się na kanapie znudzona bajką.
— Cześć... Jesteście gotowi? — zapytał, poprawiając nieco dziewczynkę w swoich ramionach.
— Prawie — mruknął Alden, jeszcze raz pochylając się nad jednym ze słowników. — Próbujemy dojść do porozumienia czy chcemy dziś używać staroirlandzkiego, czy po prostu łaciny.
Edgar westchnął lekko, przez moment zastanawiając się nad tematem. Podszedł kilka kroków w kierunku stołu, by zerknąć na księgę, którą studiował Alden.
— Wydaje mi się, że łacina będzie w tym przypadku bezpieczniejsza. Magia to nie tylko słowa, ale przede wszystkim energia i intencja, którą wkładamy w rytuał. Ryzyko jest zawsze, ale jeżeli będziemy pewni wypowiadanych słów, wszystko powinno pójść zgodnie z planem — stwierdził z przekonaniem. — Złe duchy nam niestraszne. Prawda, Lily? — Uśmiechnął się do dziewczynki, która nie miała nawet najmniejszego pojęcia, o czym chłopcy rozmawiają, ale ta, i tak ochoczo pokiwała głową na pytanie Edgara, tuląc się do jego koszuli.
Daisy po cichu szturchnęła Beatrice delikatnie w nogę.
— Bea. Gapisz się — szepnęła do niej z delikatnym uśmiechem.
— Wcale się nie... — Beatrice momentalnie wyprostowała się jak struna, o mało co nie wypuszczając pędzelka z rąk. Zacisnęła usta, spoglądając na przyjaciółkę.
Daisy spróbowała powstrzymać lekki chichot i objęła dokładniej młodszą siostrę na kolanach, by pochylić się bliżej przyjaciółki.
— Gapisz się. I w dodatku rumienisz.
— Naprawdę, Daisy, przesadzasz. — Beatrice próbowała przybrać wyraz oburzenia na twarzy, ale jej usta zdradzały lekki uśmiech. Pokręciła głową, by nie drążyć dalej tematu, zerkając jednak w stronę chłopaków, czy rozmowa przyjaciółek nie przyciągnęła zbytniej uwagi. Patrząc na ich trójkę, szybko przypomniała sobie, że kogoś brakuje w ich gronie. — Eddie... Gdzie jest Miles?
Edgar oderwał wzrok od księgi na stole i uśmiechnął się niewinnie, jak gdyby liczył, że uda mu się uniknąć tego pytania. Zazwyczaj jego czarujący uśmiech wystarczał, by wywinąć się z drobniejszych przewinień, jednak widząc dość groźny wzrok Beatrice, westchnął ciężko, a jego ramiona nieco opadły.
— Emm... Śpi?
— Co? — Alden podniósł nagle wzrok na chłopaka stojącego tuż przy nim. — Jak to śpi?
— Eddie... — westchnęła Beatrice. — Mieliście wpaść na tę imprezę tylko na chwilę!
— I tak było. — Edgar pokiwał głową z przekonaniem. — To znaczy... Taki był plan. Tyle że, Miles chciał jak najlepiej wykorzystać tę chwilę.
— I...?
— I dorwał się do Beer Ponga, chwilę się zagadałem, a jak był już czas wracać — westchnął znów ciężko. — był już na tyle pijany, że wiedziałem, że raczej nam się dziś do niczego nie przyda. Zostawiłem go na imprezie.
— Edgar... — Beatrice przesunęła palcem po swojej skroni zrezygnowana. — Obiecaliście, że wrócicie na czas. A ty obiecałeś, że będziesz go pilnował.
Edgar gotów był już otworzyć usta, by coś powiedzieć, jednak Alden zdążył podnieść rękę, by mu przerwać.
— Chwila, to znaczy, że nie mamy pięciu czarownic — chłopak stwierdził, wyraźnie poddenerwowany. — Miała być nas piątka, nie przeprowadzimy tego rytuału bez Milesa.
— Alden, spokojnie, zaraz coś wymyślimy. — Edgar przekręcił księgę na stoliku w swoją stronę, by jeszcze raz przyjrzeć się zaklęciu.
— Nie! Edgar, do cholery! — Wybuch chłopaka momentalnie zwrócił uwagę wszystkich w salonie. Nawet na buźce Lily pojawił się grymas. — To przez ciebie i te twoje cholerne dobre pomysły jesteśmy teraz w tej sytuacji! — Alden przeczesał włosy dłonią, biorąc głębszy oddech, jak gdyby zorientował się, jak bardzo podniósł głos.
Edgar zamilkł na moment. Skinął na Harveya, by ten zabrał od niego Lily, zanim odsunął krzesło od stołu i usiadł obok Aldena.
— Denny — przerwał w końcu panującą w pokoju niezręczną ciszę. — Wiem, że się martwisz. I wiem, że ostatnio spapraliśmy koncertowo, ale wszyscy zgodziliśmy się zaryzykować. Chcieliśmy ci pomóc i teraz też jesteśmy tutaj by naprawić sprawę... albo przynajmniej ją wyjaśnić. — Edgar sięgnął ręką, by pomasować nieco ramię szatyna, który praktycznie chował twarz w dłoniach, masując czoło.
— Nie chodzi o to. — Alden uniósł rękę, by odsunąć dłoń Edgara od siebie. — Nie jestem zły na ciebie, ani na nikogo innego. Sam przecież chciałem, żebyście byli tu dziś ze mną. — Wzruszył ramionami, jakby sam nie wiedział, co powiedzieć. — To moja wina. To ja nie powinienem był namawiać was do tego. To ja powinienem był lepiej się przygotować i... w ogóle nie powinniśmy robić czegoś tak głupiego.
— Nie żałuję tego co zrobiliśmy.— Głos Edgara stał się nieco poważniejszy. — I wątpię, by ktokolwiek z tu zgromadzonych postąpiłby inaczej. Fakt, może było to odrobinę nieprzemyślane i działaliśmy pod wpływem emocji, ale... Alden wiesz dobrze, że to by się nigdy nie skończyło. Twój ojciec... — westchnął ciężko i urwał zdanie. Wszyscy wiedzieli, że sytuacja z roku na rok stawała się coraz gorsza, ale nikt nie chciał mówić o tym głośno. Nawet teraz Edgar zawahał się, by nazwać rzeczy po imieniu. — Nieważne. — Przysunął księgę bliżej do siebie. — Coś wymyślimy. I obiecuję, że będzie to przemyślane rozwiązanie. W najgorszym przypadku znajdziemy inny rytuał, do którego nie potrzebujemy Samhain.
— Gdybym mogła się wtrącić? — Daisy zaczęła nieśmiało, zbierając na sobie uwagę całej grupy.
— Skoro Miles jest... niedysponowany, to może ja mogłabym z wami pójść?
— Tak! — Harvey klasnął wesoło w dłonie. — W końcu zobaczysz prawdziwą akcję.
— Nie ma mowy. — Beatrice od razu pokręciła głową i posłała Harveyowi ostrzegawcze spojrzenie. — Nawet nie próbuj jej nakręcać, Harv!
— Daisy... to nie jest najlepszy pomysł. Miałaś iść na swoją imprezę, a poza tym, to nie ty narobiłaś tego bałaganu — odparł Alden.
— No proszę cię! To tylko głupia posiadówka, a wy będziecie w tym czasie robić coś niepowtarzalnego. Jaki jest sens bycia czarownicą, jeżeli nie mogę w pełni świętować Halloween.
— Daisy, nie — powtórzyła Beatrice. — Masz czternaście lat, a my nie idziemy świętować Samhain, tylko wykorzystujemy moment, kiedy granica ze światem duchowym jest najcieńsza. To zbyt niebezpieczne, żebyś z nami szła.
— Harvey jest tylko rok starszy i wszędzie go ze sobą zabieracie! — Blondynka machnęła w stronę chłopaka oburzona.
— Może dlatego, że nie jestem małą dziewczynką, która nadal bawi się w przebieranki — zacmokał lekceważąco.
— Tak? A kto niby miesiąc temu błagał, żebym mu pożyczyła koszulę na Retro Disco?
— To zupełnie co innego!
— Chłopaki proszę...! — załkała w stronę dwóch przyjaciół przy stole, spoglądając na nich szczenięcymi oczami. — Eddie, sam mówiłeś, że wszystko pójdzie z planem. Zresztą potrzebujecie mnie! Po co macie szukać innego rytuału, skoro możemy mieć komplet.
Edgar zacisnął usta i zerknął na resztę przyjaciół. Mogli się uprzeć i poszukać innego rozwiązania, jednak i tak miał wyrzuty sumienia, że nie upilnował Milesa na studenckiej imprezie. Kątem oka zerknął na Aldena. Chłopak z pewnością wolałby rozegrać to bezpiecznie po wszystkim. co się wydarzyło ostatnim razem, ale Eddie domyślał się, jak bardzo ciąży na nim życie w niepewności. Nie mogli czekać na następną okazję.
— W porządku. — Kiwnął głową i uśmiechnął się ciepło. — Najwyższy czas, żebyś nabrała trochę praktyki. Ale trzymasz się blisko mnie i bezwarunkowo robisz, co ci każemy. Oprócz Harveya. Nigdy nie słuchaj się Harveya.
— Ej!
— Tak jest, kapitanie. — Daisy zasalutowała teatralnie.
Po tym jak rodzice Daisy zjawili się, by zabrać jej siostry do domu, młodzież nie marnowała więcej czasu i skierowali się w głąb lasu poza ogrodem przynależącym do rezydencji. W gęstwinie drzew ciężko było określić gdzie dokładnie kończą się tereny przynależące do Ashwood Hall. Przyjaciele znali jednak okolicę jak własną kieszeń, z dziecięcych zabaw, gdy wyimaginowane miecze czasami stawały się dosłownymi płonącymi gałęziami, które jeszcze bardziej uatrakcyjniały zaciekłe pojedynki.
Edgar szedł spokojnym krokiem tuż obok Daisy, by wykorzystać moment i nieco bardziej przygotować ją na to co się wydarzy. Dziewczyna niosła koszyk pełen ziół i innych drobnych przedmiotów, które przydadzą się podczas obrzędu. Chociaż była najmłodsza z grupy, Daisy czuła się gotowa, a wręcz podekscytowana na to wyzwanie.
— A tu ziele dziurawca — mówiła Daisy, wskazując na jedno z ziół w koszyku. — To świetne na oczyszczenie i ochronę. Będzie pomagać w utrzymaniu negatywnej energii z dala od nas podczas rytuału. Szałwia i Piołun. Również dobra do oczyszczania, ale także do komunikacji ze światem duchowym. Pomoże nam lepiej zrozumieć ich przesłanie.
Edgar ze spokojem i pewną dumą słuchał, jak chwaliła się swoją wiedzą.
— Bardzo dobrze. — Pokiwał głową. — Ale pamiętaj, że i tak musimy być ostrożni. To nie jest zabawa, a wszystko, co wiesz z książek, może w jednej chwili stać się irrelewantne. Zwłaszcza kiedy wejdziemy w interakcję z innym światem. Zawsze słuchaj naszych wskazówek i nie podejmuj żadnych działań na własną rękę. Może się okazać, że będziemy musieli nieco improwizować.
— Improwizować? — zapytała wyraźnie zaniepokojona. — Przecież Alden przygotowywał się do tego od tygodni.
Edgar pokręcił głową i położył dłoń na jej plecach.
— Nie martw się na zapas. Jesteśmy przygotowani i razem sobie poradzimy, cokolwiek by się nie działo. Ufasz mi, prawda?
Daisy westchnęła i pokiwała głową. Choć była najstarsza ze swojego rodzeństwa, czuła się wśród nich, jakby czuwała nad nią cała banda starszego rodzeństwa. Zerknęła na grupę idącą na przedzie i po chwili zacmokała niepewnie.
— Eddie, mogę cię o coś zapytać? — odezwała się nieco ciszej.
— O co chodzi?
— Myślisz... — westchnęła lekko, zdając sobie sprawę, że zaczęła mówić, zanim właściwie wiedziała, jak zadać to pytanie w zgrabny sposób. Jednak gdy nic nie przyszło jej do głowy, zdecydowała się zapytać nieco bardziej bezpośrednio. — Czy coś... między tobą a Beatrice? Chodzi mi o... Czy coś więcej niż przyjaźń?
Edgar zaśmiał się nieco niezręcznie, choć głównie z tego jak bardzo blondynka starała się wydusić z siebie to pytanie. Pochylił się do niej nieco bliżej.
— Dżentelmen nie mówi o takich sprawach — mruknął rozbawiony.
— No weź. Widzę, jak na siebie czasem zerkacie. Jestem pewna, że inni też to widzą.
— Myślisz? — zapytał nieco poważniej. — Dee, to dość skomplikowane. Na pewno nie chcemy zniszczyć naszej przyjaźni jakąś głupotą, ale... Kto wie? — dodał na koniec z uśmieszkiem. — Ale zachowaj to na razie dla siebie, okej?
Daisy uśmiechnęła się szeroko i pokiwała głową.
— Fajnie byście razem wyglądali.
— Tak mówisz? — Edgar uśmiechnął się nieco rozczulony jej podekscytowaniem i próbą swatania. — Wystarczy tych plotek. Chcesz rozpalić ognisko? — zapytał gdy dotarli na przygotowane wcześniej miejsce pod jednym z najstarszych drzew w okolicy.
— Pewnie! — Dziewczyna oddała koszyk w jego ręce i niemalże biegiem dołączyła do reszty grupy.
Blondynka stanęła w pobliżu przygotowanego stosu i uniosła dłonie. Zacisnęła na moment usta, dostrzegając delikatne drżenie czubków jej palców. Nie mogła zwieść na tak prostym zaklęciu, jeszcze przed zaczęciem samego rytuału. Wzięła głęboki oddech i skupiła się na blasku i żarze płomienia, który po krótkiej inkantacji zaczął kształtować się między jej dłońmi. Delikatnym gestem posłała kulę wielkości piłki siatkowej w stronę stosu. Ognisko momentalnie się zajęło rozświetlając twarze zebranych.
— Zaczynajmy. — Alden kiwnął głową zdeterminowany.
Kolejno przyjaciele podchodzili do stosu, nacinali dłoń kieszonkowym nożykiem i upuszczając kilka kropli krwi do ognia, szeptali swoją część zaklęcia. Za każdym razem płomienie syczały jakby podekscytowane tym, co miało nadejść. Kolejne zioła trafiały w żar, wydobywając drażniącą nos mieszankę zapachów.
Gdy wszystko było gotowe, Alden jeszcze raz spojrzał na krąg usypany wokół nich z popiołów i soli, upewniając się, że jest w nim tylko jedno małe wejście. Znów kiwnął głową i wszyscy usiedli wokół ogniska, łącząc dłonie z sąsiadami. Edgar ścisnął pokrzepiająco dłoń Daisy, a ta odpowiedziała mu znaczącym uśmiechem, widząc, kto znajdował się po jego drugiej stronie.
Alden jeszcze raz spojrzał po twarzach przyjaciół, zanim wszyscy zgodnie pokiwali głowami i rozpoczęli powtarzanie inkantacji;
Vocamus te spiritus planctus.
Exaudi nos, responde quaesitum.
Luctum tuum nobis revela,
Veritatem nobis indica.
Słowa płynęły. Zapach ziół i aura szeptów pchała ich stopniowo w swoisty trans, w którym coraz ciężej było skupić energię. Usta zdawały momentami poruszać się bezwiednie, jednym rytmem ciszej i znów głośniej wraz z kolejnymi powiewami wiatru. Oddychali razem, w jedności ze sobą i otaczającym ich lasem. Daisy poczuła zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, niczym czyjś zimny oddech tuż na jej karku, jednak kolejne ściśnięcie dłoni przez Edgara ugruntowało ją odrobinę i z kolejną energią powtórzyła entą zwrotkę.
Nagle lodowaty powiew wiatru posłał ciarki wzdłuż ich pleców, przeszywając nawet ciepłe wełniane płaszcze. Niewielkie ognisko zamigotało, jakby mogło w każdej chwili zgasnąć, jednak po chwili płomienie uspokoiły się, znów obdarzając ich twarze delikatnym światłem.
— Coś się zbliża — Edgar szepnął, zerkając na ciemny las wokół nich.
Coś poruszyło się za plecami Harveya. Moment później Edgar usłyszał szelest trawy tuż za sobą, jak gdyby coś w pośpiechu próbowało ich okrążyć.
— Pyszności... — Głos wciąż jeszcze cichy, lepki, jednak niezłowieszczy.
Daisy zacisnęła mocniej palce na dłoni Edgara.
— Ktoś ma pomysł co to? — Beatrice zapytała spokojnie, uważnie obserwując przestrzenie między przyjaciółmi.
— Jeszcze nie... Ale raczej nie to, czego szukaliśmy — odparł Alden, którego wzrok zwieszony był w dół na księdze, którą trzymał na kolanach.
— Pyszne... pyszne... Och i jakie słodziutkie....
Para żółtych ślepi wyłoniła się znów zza ramienia Harveya. Daisy pisnęła cicho, a jasne punkty zniknęły tak nagle jak się pojawiły.
— Nie piszcz tak! — syknął Harvey
— Daisy... Harvey ty też. Oboje się uspokójcie. — Głos Edgara był wręcz wyprany z jakichkolwiek emocji, jednak wciąż ściskał mocno dłonie obu dziewcząt.
— Mmm... Ładnie pachną. — Tym razem coś pojawiło się tuż za blondynką. Mokra dłoń o długich i zdeformowanych palcach sięgnęła gdzieś nad jej ucho, jakby chciała odgarnąć jej włosy.
— Edgar... — Daisy szepnęła drżącym, płaczliwym głosem, delikatnie dygocąc ze strachu, jednak sparaliżowana nie odważyła się ruszyć o milimetr. Jej oczy próbowały niemal wydostać się z jej czaszki, by spojrzeć, co dokładnie znajdowało się tuż za nią.
— Dee, nie ruszaj się. I spróbuj zachować spokój — nawet głos Edgara zdradzał teraz nutę niepokoju, jednak uważnie obserwował kreaturę tuż obok niego, która nie ważyła się zbliżyć bardziej do dziewczyny z jakiegoś powodu. Była wielkości dziecka, jednak zdecydowanie go nie przypominała w swoich wypaczonych proporcjach ze wzdętym brzuchem, ogromnymi oczami i tylko kilkoma włosami wystającymi z dużej głowy. Cała zdawała się być mokra
— Eddie, jakieś pomysły...? — zapytała cicho Beatrice, gdy wszyscy wraz ze stworzeniem niemal zastygli w bezruchu, by nie podjąć złego kroku. Wszyscy oprócz Daisy, która zaczynała trząść się coraz bardziej.
— Sluagh? — zaproponował, Harvey przyglądając się uważnie bestii.
— Mhmm... możliwe. — mruknął Alden ściskając drugą dłoń Daisy, a wręcz trzymając ją w miejscu, by się nie ruszyła.
— Proponuje podpalić dziada i zobaczyć co się stanie. — Harvey uniósł delikatnie kącik ust w górę.
Bestia syknęła na niego rozzłoszczona i w paru podskokach przeniosła się nad drugie ramię Daisy, by spojrzeć na chłopaka bliżej, jednak nadal wyraźnie była zainteresowana blondynką.
— Może to ciebie powinienem najpierw zjeść! — syknęło stworzenie, mlaskając ustami, między co drugim słowem.
— Edgar...! — Daisy znów pisnęła, ledwie będąc w stanie pozostać nieruchomo, gdy poczuła, jak bestia porusza się tuż za jej plecami.
— Żadnych zaklęć Harvey. — Edgar rzucił stanowczym tonem, wciąż obserwując uważnie kreaturę, która coraz ochoczej pochylała się nad blondynką, jak gdyby przyciągana jej strachem.
Daisy w końcu nie wytrzymała, gdy dostrzegła mokry palec milimetry nad jej policzkiem. Pisnęła głośno i zaczęła się niekontrolowanie wiercić, próbując odeprzeć stworzenie, chociażby łokciem, gdy Edgar i Alden nie wypuścili jej dłoni ze swoich.
— To nie sluagh, to bogart — stwierdził nagle Alden.
Zanim jednak ktokolwiek zdążył zareagować, kreatura chwyciła Daisy za ramię i wbiła tam zęby. Daisy znów pisnęła, próbując zepchnąć z siebie bestię.
— Harvey, miód! — krzyknął Edgar, puszczając dłoń Beatrice, by mocniej przytrzymać Daisy w miejscu. Szarpanina mogła w tym momencie tylko zaszkodzić.
Harvey i Beatrice momentalnie spojrzeli na jeden z przygotowanych koszyków za ich plecami. Chłopak chwycił za niewielki słoik z miodem i gotów był nim rzucić, ale Beatrice złapała go za nadgarstek.
— Otwórz go najpierw, młotku!
— Przecież sam się rozbije!
— Gdzie? O miękką trawę?
— Ludzie! — Edgar warknął na nich, gdy tracili czas na przekrzykiwanie się, podczas gdy bogart coraz zacieklej walczył z grubym płaszczem Daisy, próbując znaleźć miejsce, by się wgryźć.
Harvey, burcząc coś pod nosem, odkręcił słoik i cisnął nim poza otaczający ich krąg. Bogart uniósł głowę sponad ramienia dziewczyny, wciąż trzymając na niej dłonie i zaczął węszyć przez moment, by po chwili pobiec za zapachem miodu i rozpłynąć się w powietrzu.
Wszyscy momentalnie odetchnęli z ulgą. Alden puścił dłoń Daisy i obrócił się, by zamknąć wejście do otaczającego ich kręgu. Dziewczyna natychmiast wtuliła się w Edgara, wciąż trzęsąc się nieco ze strachu.
— Hej, hej... Jesteś cała? — Chłopak momentalnie objął ją ramionami, jednocześnie zerkając nerwowo na mocno pośliniony fragment płaszcza. Potarł dłonią jej plecy i oparł brodę na czubku jej głowy. — No już, już... — Sam dopiero teraz westchnął głęboko, jakby cały ten czas wstrzymywał oddech.
— Daisy... — Beatrice przykucnęła bliżej dziewczyny, odgarniając ciemne loki za ucho. — Już po wszystkim. Możesz pokazać nam swoje ramię? — zapytała spokojnym, kojącym głosem.
Daisy złapała jeszcze jeden oddech i pociągnęła nosem, zanim odsunęła się odrobinę od Edgara
— Nic mi nie jest... — mruknęła wciąż nieco trzęsącym się głosem. — Po prostu...
— Przestraszyłaś się. To zrozumiałe. — Edgar wciąż głaskał ją po plecach zdecydowanym ruchem dłoni. — I tak byłaś bardzo dzielna — zapewnił ją z ciepłym uśmiechem. — Kiedyś opowiem ci, jak Miles pierwszy raz zobaczył ducha — zaśmiał się delikatnie.
Daisy uśmiechnęła się nieśmiało i pokiwała głową.
— Pokażesz mi to ramię, proszę — powtórzyła Bea.
Blondynka kiwnęła głową i obsunęła rękaw płaszcza, a następne przesunęła kołnierz swetra do boku, by pokazać nienaruszoną skórę.
— Mówiłam, że po prostu się przestraszyłam.
Beatrice odetchnęła z ulgą i usiadła na ziemi, po czym spojrzała w stronę Aldena.
— Kończymy z tym na dziś — stwierdziła zdecydowanie.
Alden nie odpowiedział i spojrzał na moment do księgi. Tygodnie przygotowań. Jedyna noc w roku, kiedy mogli przeprowadzić ten rytuał. Nie chciał odpuścić, ale nie potrafił na nich dalej naciskać.
— Dee, co myślisz? — Edgar spojrzał na blondynkę z delikatnym uśmiechem. — Myślę, że od ciebie powinna należeć decyzja.
— Edgar, nie żartuj sobie, mogła stać się jej krzywda!
— Ale nie stała. — Chłopak wzruszył ramionami. — Wytrzymała ile mogła, a my zareagowaliśmy... w porę.
— Kontynuujmy. — Daisy pokiwała głową z nową determinacją. Może były to pokrzepiające słowa Edgara, może troska o spokój Aldena, a może zwykła chęć wykazania się, jednak nie mogła tak po prostu odpuścić.
— Daisy...
— Bea, proszę cię. Nie mamy czasu do stracenia, prawda?
— Jesteś pewna?
— Zdecydowanie.
I tak znów słowa płynęły, a czarownice znów szukały wśród szeptów lasu tego, kto odpowie na ich wołanie. Tym razem uważniej skupiając się na energii bytów, które zderzały się z nimi w nienamacalny sposób. Dosadniej recytowali każde słowo inkantacji, aż czas stopniowo zdawał się spowalniać w ich odizolowanym zakątku świata.
— Jest... — szepnęła ledwie słyszalnie Daisy, nim ktokolwiek z nich zdążył coś poczuć.
Powoli z ciemności lasu coś zaczęło gęściej na kształt mgły. Jasna postać stopniowo zbliżała się w ich stronę, niby płynąc tuż ponad ziemią. Kobieta o bladej skórze i długich czarnych włosach, które roztaczały się wokół jej ciała niczym poruszane delikatnym wiatrem, krążącym wokół niej. Jej oczy świeciły delikatnym blaskiem, a z jej ust płynęła zawodliwa melodia, która zjeżyła włosy na ich ciele. Mimo że była zaledwie kilka metrów od nich, jej postać była niewyraźna i migocząca, jakby miała się zaraz rozpłynąć.
Czarownice zastygły w bezruchu, hipnotyzowane przez jej obecność. Nawet wiatr przestał wiać, a las zamilkł, jakby natura również zastygła w oczekiwaniu na to, co miało się wydarzyć.
Banshee uniosła ręce do góry, a jej dłonie zaczęły poruszać się w rytm jej płaczu. Z jej ust wydobywały się teraz dźwięki, które brzmiały jak lament, pełen smutku i bólu. Jej postać zaczęła powoli unosić się nad ziemią, a jej włosy unosiły się niczym woda w strumieniu.
Wreszcie kobieta zatrzymała się i spojrzała na czarownice, a jej błękitne oczy zaczęły świecić jeszcze jaśniej, jak gdyby w oczekiwaniu na coś.
Alden spojrzał na przyjaciół i niepewnie puścił ich dłonie, by podnieść się z ziemi. Odchrząknął niepewnie i skłonił delikatnie głowę, choć sam nie był pewien, czy powinien był to zrobić.
— O Pani Lamentu... — zaczął niepewnie, a Harvey nie mógł powstrzymać cichego parsknięcia śmiechem, za co szybko otrzymał kuksańca od Beatrice. Alden odchrząknął jeszcze raz. — O Pani Lamentu. Wzywamy cię w tę noc, by widok twój nie przysporzył nam trwóg. Ofiarujemy ci ofiarę z kwiatów lilii, by dowieść czystości naszych zamiarów i z wrzosów, byś pomogła nam odkryć trwożące nas tajemnice. — Alden przełknął ślinę i spojrzał na przygotowany koszyk. Bez miodu musiał szybko zmienić swoją wyćwiczoną formułkę. — Dary z mleka i wina, by okazać naszą gościnność. — Zaklął w myślach, jak słabo to brzmiało.
Jednak Banshee po chwili jakby nieco przycichła, a jej nastroszone włosy, spokojnej falowały wokół jej sylwetki.
— Hojne to dary... — głos smutny i słaby dobiegł ich ze wszystkich stron, tylko nie z jej lekko rozchylonych ust. — Co z waszych zamiarów, nieznajomi? Co mnie tu wzywa? — kontynuowała, tym razem jej głos wydawał się bardziej wymowny i pełen troski.
Alden odetchnął z ulgą, że ich ofiara została przyjęta i że mogą kontynuować rozmowę. Zerknął na swoich przyjaciół, a potem ponownie na Banshee.
— Szukamy odpowiedzi na pytania... — zamilkł na moment, jak gdyby bał się wyznać prawdę przed stojącym obok bytem. — Kilka miesięcy temu wezwaliśmy erynie... furie, by wymierzyły sprawiedliwość na moim ojcu. Jednak nie wiemy, co tak naprawdę stało się po rytuale. Czy możesz nam pomóc?
Banshee przez chwilę milczała, jakby zastanawiała się nad odpowiedzią. Jej oczy nadal świeciły blaskiem, ale teraz zdawały się być bardziej zatroskane.
— Dla waszej piątki, pozwolę na pięć pytań.
Alden spojrzał na przyjaciół i zacisnął usta, bojąc się zmarnować choć jedno słowo. Edgar jednak tylko kiwnął do niego zdecydowanie głową.
— Czy on żyje? — zapytał w końcu drącym głosem. Realizacja, że nigdy nie pragnął zemsty za lata przemocy przyszła za późno. Chciał, tylko by to wszystko wreszcie się skończyło. Serce zaczęło walić mu mocniej w piersi, gdy zjawa poruszała przez moment głowa, jak gdyby szukała odpowiedzi.
Tak.
Odpowiedź momentalnie zrzuciła cały ciężar z jego ramion, by równie szybko zasypać go lawiną kolejnych, budzących zgrozę pytań.
— Gdzie on jest? — zapytał zdesperowany.
Banshee pokręciła głową i wskazała na siedzącego obok niego Harveya, jakoby to on miał zadać kolejne pytanie. Harvey spojrzał na Aldena, złośliwy chochlik w jego głowie, aż prosił by zadać inne pytanie, ale w końcu westchnął i powtórzył pytanie chłopaka.
W wiecznym pościgu, ucieka i szuka schronienia, lecz marne jego starania.
Harvey zmarszczył brwi i uniósł dłoń, by coś powiedzieć.
— Co to ma niby by...
Beatrice zasłoniła mu usta dłonią. Tak na wszelki wypadek. Spojrzała na przyjaciół, gdy przyszła jej kolej.
— Ucieka przed furiami, to oczywiste. — Zastanowiła się chwilę, jednak zdawało się, że reszta boi się odezwać, by nie zdać choćby retorycznego pytania. Uniosła wzrok na Aldena i nie potrzebowała więcej by odezwać się do banshee. — Czy możemy je powstrzymać?
Przywołałeś furię, uwolniłeś furię. Ogień szaleje, krew przelana, życie gaśnie.
— Cholera... — mruknął pod nosem Edgar.
Alden schował twarz w dłoniach i przykucnął na ziemi, próbując utrzymać emocje w szyku, jednak nogi zaczynały odmawiać mu posłuszeństwa. Czy to było gorsze? Wieczna ucieczka, za pościgiem, który nigdy nie spocznie? Zapewne jego ojciec przeżył tak długo, tylko dlatego, że był czarownikiem i to nie byle jakim. Wedle wszystkich przekazów furie mogły nawet obrócić śmiertelnika w popiół w imię ich sprawiedliwości. Ale to nie była sprawiedliwość. Tortura zdająca się gorsza od prostej śmierci.
Edgar milczał, zastanawiając się nad swoim pytaniem. Sprawa wydawała się przesądzona, przynajmniej na moment. Wiedział, że sumienie Aldena nie pozwoli mu zaakceptować tego, co zrobili. Nie w ten sposób.
— Denny — odezwał się do niego. — Chcesz wracać? — zapytał cicho.
Chce nie zostać mordercą.
Alden nie zdążył, nawet nie próbował odpowiedzieć, to banshee opowiedziała na pytanie Edgara, a ten nagle poniósł głowę, gdy zorientował się, co zrobił. Zaklął w myślach i spojrzał na Daisy, nagle pokładając całą wiarę w młodszej przyjaciółce.
Daisy zwiesiła na moment głowę i zmarszczyła brwi. Czuła na sobie presję, ale coś podpowiadało jej, o co zapytać.
— Co powinniśmy wiedzieć? — zapytała zdeterminowana, podnosząc wzrok na banshee.
Zjawa znów falowała, szukając odpowiedzi.
Wasze serca czyste. Kto inny płonącym ostrzem włada. Kto inny brzemię waszych grzechów nosi, by kwiat niewinności nie zwiądł przed czas w czerwieni.
Banshee rozbrzmiała po raz ostatni nim jej mgła zaczęła rozpływać się w leśnej ciemności.
Przez dłuższą chwilę nikt nie ośmielił się odezwać, próbując zrozumieć znaczenie i wagę wszystkiego, co usłyszeli. Erynie nie mogły zostać powstrzymane. Przynajmniej według wszechwiedzącej istoty. I tak będą musieli spróbować.
Edgar zawiesił wzrok na Aldenie i w końcu odchrząknął, by podnieść się z miejsca.
— Pora wracać.
Alden powoli podniósł wzrok na Edgara, spocony i zrozpaczony, ale jednocześnie zdeterminowany. Wiedział, że zawirowania wokół ich egzystencji są dużo większe, niż kiedykolwiek sobie wyobrażał.
— Okej — wyszeptał Alden, podnosząc się z ziemi i otrzepując błoto ze spodni. — Musimy znaleźć sposób, jak powstrzymać furie.
— Myślisz, że jest to możliwe? — zapytała Daisy, patrząc na niego z nadzieją.
— Musi być — odpowiedział Alden zdecydowanie, patrząc jej w oczy. — Musimy spróbować.
Grupa przyjaciół powoli ruszyła w drogę powrotną, krocząc przez las, który zdawał się być teraz o wiele mniej przyjazny. Szepty drzew zdawały się teraz bardziej ostrzegające. Każdy krok wydawał się być cięższy i bardziej ociężały.
— Eddie. — Beatrice złapała chłopaka niepewnie za ramię, by szli odrobinę wolniej i mogli porozmawiać na osobności.
— Wszystko w porządku? — Chłopak zrównał się z nią krokiem i położył dłoń na jej plecach, gdy wystarczająco oddalili się od reszty.
— Tak, po prostu... — dziewczyna nabrała powietrza w płuca, wahając się przez moment. — Te słowa banshee nie dają mi spokoju.
— Które dokładnie?
— Te o... przelanej krwi, szalejącym ogniu i gasnącym życiu.
Edgar zastanowił się przez chwilę.
— Podczas tamtego rytuału używaliśmy krwi Aldena, żeby nakierować furie na jego ojca. I... spaliliśmy budynek. Gasnące życie musi się odnosić do ojca Aldena — stwierdził, rozumiejąc ciężar tych słów.
— A o tym, że nasze brzemię dźwiga ktoś inny? Jesteś pewien, że chodzi o furie? To brzmiało... wręcz opiekuńczo. — Spojrzała na niego, marszcząc delikatnie brwi.
Edgar westchnął ciężko i zatrzymał się na moment.
— Masz coś konkretnego na myśli.
— Pamiętasz... Tamtej nocy, wydawało mi się, że coś słyszałam w drugiej części biura. Co jeśli... — westchnęła ciężko, nie chcąc nawet mówić nagłos, jakby to miało ziścić jej obawy. — Co jeśli ktoś jeszcze tam był?
Edgar przesunął dłoń na jej ramię i pomasował je lekko.
— Bea, nawet jeżeli coś słyszałaś, to mógł być szczur, wiatr albo jakaś graty z remontu, które się przesunęły. Nikogo tam nie było. Gdyby był, straż by go znalazła, a my nie skończylibyśmy na reprymendach od rodziców.
— Jesteś pewien...? — zapytała, splatając ręce na piersi, by chronić się przed zimnem poranka.
— Jestem. — Pokiwał głową i na moment przyciągnął ją w swoje objęcia, by ukoić jej nerwy. — A teraz chodź, bo jeszcze zamarzniesz, a tego z pewnością nie mogę mieć na sumieniu. — Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco i poprowadził w kierunku rezydencji.
Dziękuje wszystkim, którzy dotrwali do końca. Krótkie formy nie są moją najmocniejszą stroną i ciężko mi wyczuć odpowiednie tempo do odpowiedniego nabudowywania konfliktów, ale mam nadzieję, że jakoś to gra i nie jest za nudno.
Czytelników Mroczen Pieczęci cieplutko pozdrawiam, a od świeżaków jestem bardzo ciekawa, jak opowiadanie wypada samo, nie znając treści powieści. No i oczywiście zapraszam do głównej książki, jeżeli kogoś udało mi się zaciekawić.
Ciao! 🔮👻🤗
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro