Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2


Po godzinie wysłuchiwania, jaki to jestem beznadziejny, jak wszystkich zawodzę i jak bardzo do niczego się nie nadaję, mogłem nareszcie opuścić wieżę. Ja wiem, że to prawda. Wiem, że jestem do niczego. Że zawsze wszystko psuję. Że wszystkich dookoła zawodzę tym, jaki jestem beznadziejny. Że to ja powinienem umrzeć zamiast niej. Tylko... słuchanie tego od osoby, którą podziwiam, która jest ostatnim elementem mojego dawnego, szczęśliwego życia, tak cholernie boli. Nie wiem w zasadzie, co jest gorsze. Siedzenie tutaj, czy nieuchronny powrót do znienawidzonego przeze mnie sierocińca? W zasadzie, wszystko jedno. Nigdzie cię nie chcą. Nigdzie nie jesteś mile widziany, więc co za różnica?

Gdy w końcu wylądowałem naprzeciwko mojego... ehh... domu, sprawdziłem godzinę na telefonie. Grubo po północy. Myślę, że opiekunki już dawno przestały się przejmować podopiecznymi, więc mogę bezpiecznie wrócić. Przebrałem się w jakiejś ciemnej uliczce, wdrapałem po barierce i stanąłem na parapecie. Najciszej jak tylko umiałem, przeszedłem przez ciemny korytarz. Nagle usłyszałem kroki. Kobieta, której twarzy nie rozpoznałem, z latarką zaczęła rozglądać się po korytarzu. Instynktownie wskoczyłem na sufit. Odetchnąłem z ulgą, gdy sobie poszła, po czym najdelikatniej jak potrafiłem, otworzyłem drzwi od naszego pokoju.

-W reszcie- odezwał się cicho Jack. Reszta już spała. Uśmiechnąłem się do niego krzywo, odłożyłem plecak, przebrałem się w łazience w piżamę i szybko położyłem się do łóżka. Było twarde, z wystającymi sprężynami, ale to nic. Mi w zupełności wystarczy. I tak nie zasługuję na nic lepszego- Peter, słuchasz mnie?- usłyszałem glos najstarszego współlokatora.

-Em... tak, mów- powiedziałem.

-Słuchaj, na razie jesteś jednym z nas i będziemy ci pomagać jak możemy. Ale to powinno działać w dwie strony. Jeżeli będziesz tak ciągle uciekać, nas też wpakujesz w kłopoty. Wybaczymy ci, jeżeli będziemy musieli sprzątać, nie dostaniemy nic do jedzenia, albo jeśli nawet ktoś oberwie lub będzie siedział w piwnicy. To się zdarza i bez niczyjego udziału. Nie wybaczymy ci natomiast, jeśli przez ciebie Maxem albo Timym zainteresuje się dyrektor, rozumiesz?- powiedział dość łagodnie, ale stanowczo.

-Jasne- odparłem i położyłem się. Rozumiem ich. I tak mają ciężkie życie, nie chcą go pogarszać. Ale tak się składa, że ja też nie mam za łatwo. Najważniejsza osoba w moim życiu nie żyje. Mój mentor mną gardzi. W zasadzie, ciekawe, czemu Kingpin mnie nie zabił. Przecież miał mnie jak na tacy. Co prawda zdjął mi maskę, ale przecież mógł zrobić mi co tylko zechciał, a on... jedynie dał wskazówkę. Nie rozumiem tego. 

***

-WSTAWAĆ!- obudził nas ryk jednej z opiekunek, wydobywający się z głośnika. Były one w każdym pokoju, na każdym korytarzu, w zasadzie wszędzie. Spojrzałem na zegar. Uhh, szósta rano. Przecież jest sobota, mogli by nam dać pospać chociaż do siódmej. Ale wiedziałem, że tutaj, zignorowanie rozkazu może się źle skończyć, więc wstałem i postukałem kilka razy w dolne łóżko, na którym spał Jack. Wstaliśmy, podobnie jak reszta i wszyscy ogarnelismy pokój. Mieliśmy dokładnie piętnaście minut, żeby się ubrać, umyć i pościelić łóżka. Za chwilę otworzyły się drzwi i do środka wparowała jedna z opiekunek. Obrzuciła nas jedynie pogardliwym spojrzeniem i wyszła. Wiedzieliśmy, że na śniadanie nie mamy co liczyć. Sierociniec zapewniał nam jedynie obiad, na który i tak nikt z nas nigdy nie poszedł, bo jedzenie oferowane przez tą zacną instytucję, było, łagodnie mówiąc, niejadalne.

-Idziemy coś zjeść?- spytał Max i podniósł swoje błękitne oczy na najstarszego.

-W sumie młody ma rację- poczochrał go po włosach. Wyszliśmy więc na korytarz, po czym skierowaliśmy się do okna. Oczywiście, to nie jest tak, że w ogóle nie wolno nam wychodzić. Wolno, ale tylko w określonych godzinach. I jedynie w weekendy. Od czternastej do osiemnastej. Dlatego więc, wyszliśmy przez okno, jak większość osób o tej porze. W zasadzie, nie wiem, czy nikt tego nie widzi, czy po prostu mają to gdzieś, ale rano, szczególnie w sobotę, sierociniec jest prawie pusty. W szóstkę zeszliśmy po barierce i pobiegliśmy przed siebie. No bo, jednak lepiej żeby nikt nas nie zauważył. Gdy byliśmy już w bezpiecznej odległości, zaczęliśmy iść wolnym krokiem.

-Peter, pamiętasz na co się umawialiśmy?- spytał Billy z uśmiechem.

-Ta, pamietam- westchnąłem. Chodzi mu o to piwo. No nic, umowa to umowa. Trzeba będzie coś wykombinować. Poszliśmy razem do małego sklepiku na rogu ulicy. Przychodzili tu w każdą sobotę. 

-Dobry!- zawołał Jack, gdy weszliśmy.

-Cześć chłopaki!- odparł uśmiechnięty mężczyzna za ladą- o proszę! A któż to?- spytał, patrząc na mnie.

-Peter. Mieszka z nami- oznajmił zadowolony Timy.

-Długo was nie było, prawie dwa tygodnie- westchnął, niemalże z wyrzutem.

-To chyba moja wina- powiedziałem cicho- miałem trochę gorszy okres i chłopaki byli ze mną.

-Jasne, wiem jak to jest- uśmiechnął się.

-Ale przynajmniej jest nas więcej- stwierdził uradowany Max.

-No to dam wam coś ekstra, z okazji nowego w ekipie- powiedział sklepikarz i wyciągnął z pod lady reklamówkę, do której za chwilę dołożył sześć piw i paczkę papierosów.

-Dzięki Michael- zawołał każdy z nich, Billy porwał reklamówkę, po czym wyszliśmy ze sklepu i pobiegliśmy na plac.

-Wiecie że to piwo, to w sumie ja wam załatwiłem?- wyszczerzyłem się do nich.

-Akurat- prychnął Jason.

-A mielibyście je, gdyby nie ja?- zapytałem z bezczelnym uśmiechem.

-No dobra, niech ci już będzie- westchnął Jack, a ja posłałem Jasonowi triumfalne spojrzenie, na co ten przewrócił oczami. W końcu dotarliśmy do starego boiska. Widać stąd było ulicę, ale była ona na tyle daleko, że odgłos przejeżdżających samochodów nie przeszkadzał. Usiedliśmy na jakiejś barierce i sprawdziliśmy zawartość reklamówki. Dziesięć kanapek, kilka butelek wody, sześć puszek piwa i paczka papierosów. Super śniadanko.

-Skąd znacie Michaela?- spytałem, gdy rozdzieliliśmy jedzenie.

-Mieszkał kiedyś w sierocińcu. W zasadzie, przez jakiś czas mieszkałem z nim w pokoju- powiedział Jack- ja miałem dziesięć lat, a jemu zostały trzy miesiące do końca. No i udało mu się. Ma swój sklep, rodzinę. Może i robi jakieś interesy na boku, ale i tak wydaje mi się, że przy takim starcie, dość dobrze żyje.

Wszyscy równo westchnęliśmy. Ktoś z boku, mógłby powiedzieć, że jestem okropny. Minęły dopiero trzy tygodnie, a ja już uśmiecham się i prawie wcale nie płaczę. Ale to nie jest tak. Boli. Cholernie boli, ale nie mogę tego pokazać. Nie chcę, by wydawało im się, że jestem zapłakanym dzieciakiem. Nie chcę, żeby ktokolwiek tak myślał.

Za chwilę każdy z nas otrzymał po piwie od najstarszego. Chłopacy zapalili po papierosie, z wyjątkiem Timy'ego i Maxa, którym Jack nie pozwolił. Ja również odmówiłem.

-Nigdy wcześniej nie paliłeś?- zapytał Billy.

-Jakoś nie- odparłem z lekkim uśmiechem.

-No to spróbuj- zachęcił Jason.

-Dajcie mu spokój- Jack przewrócił oczami- chyba, że chcesz- zwrócił się do mnie, a ja niepewnie przytaknąłem. Zapalili mi jednego papierosa i podali. Uważnie mu się przyjrzałem, a po chwili zaciągnąłem się lekko. Od razu poczułem nieprzyjemne drażnienie dróg oddechowych i zakrztusiłem się. Wszyscy dookoła zaczęli się śmiać, a ja posłałem im mordercze spojrzenie, jednak po chwili nie wytrzymałem i również parsknąłem śmiechem. Zaciągnąłem się drugi raz, trochę mocniej, a za moment przestałem się krztusić i spaliłem całego.

***

Siedzieliśmy już dość długo. W międzyczasie udało nam się posłać Timy'ego do Michaela, żeby wyprosił jeszcze po piwie dla każdego. Teraz siedzieliśmy sobie i na niego czekaliśmy. W końcu przybiegł do nas z reklamówką, a po zadowolonym wyrazie jego twarzy, można było stwierdzić, że mu się udało. Usiadł na barierce i podał każdemu puszkę. Otworzyliśmy je.

-Wznieśmy toast za lepsze jutro!- zaśmiał się Jason. Wszyscy parsknęli śmiechem, jednak podnieśliśmy puszki i zderzyliśmy się nimi, krzycząc głośno "za lepsze jutro".

-Woah... patrzcie- zawołał Max, wskazując na jadącą ulicą wielką, czarną limuzynę. Wszyscy przyglądali się z zachwytem, a ja przełknąłem nerwowo ślinę. Rozpoznałem rejestrację i domyśliłem się, kto siedzi w środku. Jednocześnie poczułem, jak moja komórka wibruje.

Chcę cię widzieć w wieży za pół godziny.

Wiedziałem jedno. Mam przejebane. Jednak, zostało mi pewnie jakieś dziesięć minut wolności, więc postanowiłem się nimi nacieszyć.

-Peter, coś tak pobladł?- zapytał Billy, szturchnął mnie w ramię i roześmiał się.

-Nie interesuj się- odparłem, z udawaną złością i również się zaśmiałem. Chociaż szczerze mówiąc, nie było mi za bardzo do śmiechu. Choć z drugiej strony, co to pana Starka obchodzi? Przecież to chyba moja sprawa, jak spędzam czas wolny, no nie? Ale nie zamierzam się z nim o to wykłócać. Posłucham sobie wykładu. W końcu, to przynajmniej oznacza późniejszy powrót do... domu. Dopiłem piwo i powiedziałem- będę się zbierać. Muszę coś załatwić- powiedziałem, wstając. Usłyszałem niezadowolony jęk ze strony najmłodszych i westchnięcie tych starszych.

-Tylko nie daj się złapać, jak będziesz wracać- ostrzegł Jack.

-Zostawimy ci uchylone okno- dodał Billy.

-Dzięki- rzuciłem i pobiegłem w swoją stronę.

***

Droga do wieży zajęła mi więcej czasu niż zazwyczaj. Nie spieszyło mi się, żeby dostać kolejny opieprz od mojego mentora. Naprawdę nie miałem teraz do tego głowy. Ale jego to przecież nie obchodziło. Nawet się nie przebrałem w strój. W zasadzie, nie zdziwię się, jeśli znowu mi go zabierze. Powie, że nie jestem go wart. I będzie mieć rację.

-Siadaj- rozkazał Iron man, gdy tylko znalazłem się w salonie. Od razu napotkałem zatroskane spojrzenie Natashy, lekko rozbawione Clinta, karcące Kapitana Ameryki i wściekłe milionera. Wykonałem polecenie i w milczeniu spojrzałem na mojego mentora.

-Pete, posłuchaj...- zaczęła łagodnie Wdowa, ale czarnowłosy jej przerwał.

-Co ty wyprawiasz?- warknął, a ja posłałem mu niewinne spojrzenie- co się z tobą dzieje? Zawalasz akcję, a teraz to? Jesteś Spider manem! Masz być bohaterem, do cholery! A ty tymczasem pijesz, palisz i Bóg wie co jeszcze z jakimiś szemranymi typami. W ogóle co to były za dzieciaki? Tylko jeden, albo dwóch z nich byli pełnoletni. Nie wspominając o tym, że ty też nie jesteś! Może się zastanów, jakie dobierasz towarzystwo, co?- zacisnąłem pięści, gdy usłyszałem, jak pan Stark mówił o moich współlokatorach. Przecież on nawet ich nie zna, a z góry ocenia! A poza tym, co go to obchodzi? Przecież to moja sprawa, z kim się zadaję i co robię. Dlaczego jest o to zły? Wygląda to tak, jakby mu na mnie zależało. Ale, o czym ja myślę?

***

Po godzinie mogłem wyjść z bazy. W zasadzie, nie dowiedziałem się niczego nowego. Tylko tego, że wszystkich dookoła zawodzę, że powinienem być lepszy i tak dalej. Klasyk. Chociaż nie. Dowiedziałem się jednej przydatnej rzeczy. A mianowicie, dziś, dokładnie o dwudziestej czterdzieści trzy, Kingpin razem z tabliczką przejeżdżać będzie koło Stark Tower. I właśnie na tą akcję za karę nie pójdę. A raczej, pan Stark mnie na nią nie zabierze. Ale czy mi to przeszkadza? Ależ skąd. Wręcz przeciwnie. Mam zamiar pierwszy ją zdobyć. Pokażę im, że nie jestem do niczego. 

Już o dwudziestej dwadzieścia zaczaiłem się na jednym z najwyższych wieżowców w Nowym Jorku, z którego miałem wręcz doskonały widok na całą okolicę i wieżę. W pewnym momencie zauważyłem czarną limuzynę niedaleko siedziby Avengers, która jechała prosto na nią. Ale... przecież to za szybko. Chociaż, może to przypadek.

-Karen, przybliż- rozkazałem, by już po chwili otrzymać obraz Kingpina w oknie samochodu. Halo?! Panie Stark?! Gdzie oni są do cholery?! Powinienem wkroczyć sam? Przecież nie mogę go puścić. Co, jeśli to jedyna szansa na odzyskanie tabliczki? Nie myśląc wiele, ruszyłem przed siebie. Nie dam mu się tak łatwo, jak ostatnio. Może i jest silny, ale ja jestem szybszy. Wszystko będzie dobrze, jeśli nie dam mu się złapać. Wylądowałem na samochodzie i siłą otworzyłem bagażnik, zanim ktokolwiek zdążył do mnie strzelić. Pusty. Zakląłem cicho pod nosem. Pewnie. To nie mogłoby być takie proste. Z zamyślenia wyrwały mnie strzały skierowane w moją stronę. Zręcznie wyminąłem pociski i wskoczyłem do środka ogromnego samochodu. Pod siedzeniem zauważyłem walizkę, idealną wręcz na mój cel. Jednak przeszkodą był ogromny mężczyzna na siedzeniu. No i kilku uzbrojonych mężczyzn, których szybko unieszkodliwiłem dzięki moim sieciom. 

-Witaj, chłopcze- Kingpin uśmiechnął się do mnie, jakbym w ogóle nie stanowił zagrożenia- pewnie przyszedłeś po to, co mały?- spytał, wyciągając walizkę spod fotela. Niepewnie kiwnąłem głową- dobrze ci poszło z moimi ludźmi, ale ze mną nie będzie tak łatwo. A jeśli chcesz tabliczkę, to niestety musisz mnie pokonać chłopczyku- powiedział. Wydaje mu się, że nie mam z nim szans. Pokażę mu, że się myli. Najpierw strzał siecią prosto w oczy. To go zdezorientuje i zdenerwuje. Zaczął się miotać, wypuszczając przy tym walizkę. Szybko chwyciłem za rączkę i już miałem wyskoczyć z limuzyny, jednak on zdążył chwycić mnie za kostkę i wciągnąć z powrotem do środka. Boleśnie wyrżnąłem o szybę z drugiej strony, rozcinając sobie przy tym łuk brwiowy. Jęknąłem z bólu, jednak nie czas teraz na to. Spojrzałem w stronę rozwścieczonego mężczyzny. Ponownie zakleiłem mu oczy pajęczyną, na co on syknął, jednak przyniosło to zamierzony skutek. Puścił mnie. Nie oglądając się wyskoczyłem z samochodu, który gwałtownie zahamował. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, jakie zniszczenia narobiła szaleńcza jazda, spowodowana moim wtargnięciem. Ale to nic. Mam tabliczkę. Pan Stark będzie zadowolony. Może nawet dumny? Uśmiechnąłem się lekko na tą myśl. Szybko wbiegłem na pierwszy lepszy budynek, zwinnie unikając pocisków lecących w moją stronę.

Gdy byłem już bezpieczny, otworzyłem walizkę. W zasadzie, tabliczka nie robiła na mnie większego wrażenia. Zatrzasnąłem ją i pognałem do siedziby Avengers. Nie potrafiłem się nie uśmiechać na myśl, że pan Stark mnie pochwali. W końcu, naprawiłem błąd, prawda? Zrobiłem coś dobrego, no nie?

Zastałem ich czekających na dachu. No cóż, limuzyna nie nadjedzie. A nawet gdyby miała, to stałoby się to kilkanaście minut temu, więc powinni być mi wdzięczni.

-Nie przyjedzie- powiedziałem. Gwałtownie obrócili się w moją stronę i odruchowo wycelowali we mnie wszystkim co mieli, jednak zaraz opuścili broń.

-Cholera, dzieciaku, mówiłem "nie"!- warknął milioner.

-Mam ją- uśmiechnąłem się i pokazałem im walizkę.

-Co?- spytał pan Stark, wyszedł ze zbroi i wziął ją ode mnie.

-No... tabliczkę. Kingpin przyjechał szybciej. Przegapilibyście go- oznajmiłem dumny z siebie.

-Poszedłeś tam sam?- wycedził przez zęby czarnowłosy, a mi uśmiech zszedł z twarzy. Jest na mnie zły?

-N-no... tak- stwierdziłem już mniej pewnie. Milioner wciągnął głośno powietrze, a wszyscy dookoła wstrzymali oddech.

-CO CI STRZELIŁO DO GŁOWY?!- wrzasnął, wściekły do granic możliwości, a mnie dosłownie zatkało. Spodziewałem się raczej, że będzie ze mnie zadowolony, a tymczasem on na mnie krzyczy- wyraźnie powiedziałem, że masz zostać w domu! Ale ty oczywiście musisz robić wszystko po swojemu i się narażać! A gdyby on cię zabił?! Gdyby coś ci się stało?! Tu już nawet nie chodzi o ciebie! Pomyśl o swojej cioci. Nie możesz jej tego robić. Jest chora i powinieneś się nią zająć. Być dla niej wsparciem. Do jasnej cholery, nie żyjesz tylko dla siebie! A ty tymczasem, narażając się, zawodzisz ją i mnie- w tym momencie przegiął. Rzuciłem mu nienawistne spojrzenie i podszedłem do niego gwałtownie z zaciśniętymi pięściami. Pan Stark mógł obrażać mnie, wyśmiewać moich kolegów z sierocińca. Krzyczeć na mnie, pomimo że narażałem życie tylko po to, aby mu choć trochę zaimponować. Zyskać jego szacunek. Ale w momencie, w którym wspomniał o May, coś we mnie pękło. Jak on w ogóle śmiał? Jest pewna granica, a Tony Stark właśnie ją przekroczył.

-Wiesz co?- syknąłem z jadem i spojrzałem mu prosto w oczy- spierdalaj- warknąłem i w tym samym momencie poczułem palący ból na policzku, a wszyscy dookoła wstrzymali oddech. Doknąłem go i spojrzałem na wściekłego milionera z niedowierzaniem. On... uderzył mnie. Co prawda, nie tak mocno, jak obrywam w sierocińcu, ale zrobił to. Jedna, pojedyncza łza spłynęła po moim policzku, by już po chwili wsiąknąć w maskę. Nie była to łza bólu, ani smutku. Nawet nie byłem wściekły. To było... po prostu rozczarowanie. Spojrzałem na niego, jednak w jego oczach nie było gniewu. Było tam niedowierzanie i przerażenie. Zerwałem się pędem do krawędzi i zeskoczyłem, zostawiając na niej oniemiałych Avengerów. 

W moich oczach pojawiły się łzy. Teraz już oficjalnie nie mam nikogo. Ale to nic. Nie potrzebuję nikogo. Ani pana Starka, ani Spider mana. Potrzebowałem cioci May, ale jej już nie ma. Nie ma i nigdy nie wróci. Zacząłem biec przed siebie.

-Peter, czekaj!- zawołał Clint a ja usłyszałem to tylko dzięki mojemu ulepszonemu słuchowi. Gdyby był to pan Stark, może bym zareagował, ale widać, że go to nie obchodzi. Ostatni raz obrzuciłem wieżę krótkim, nienawistnym spojrzeniem i obiecałem sobie, że nigdy już tu nie wrócę. To są po prostu kolejni ludzie, których nie obchodzę. Mój mentor nawet nie raczył mnie zawołać. Ma to gdzieś. Kompletnie go to obeszło. Ale czemu ja się dziwię? Dlaczego miałby się przejąć jakimś bezwartościowym smarkaczem? Biegłem przed siebie, a łzy spływały po mojej twarzy. W zasadzie nie wiem, co dokładnie czułem. Byłem jednocześnie wściekły i załamany. A przede wszystkim, to tak cholernie bolało. Bez cioci May, pan Stark był dla mnie najważniejszy. Ale okazało się, że to działało tylko w jedną stronę, ponieważ dla niego byłem nikim. Mógłbym umrzeć, a on podziękowały mordercy za pozbycie się kłopotu.

*****

2728 słów 

Hejka!

No dobra, trochę się zadziało XD

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro