Rozdział 25
Pov. Stark
Zerwałem się i biegiem ruszyłem do krawędzi, jednak było już za późno. Zniknął. W moich oczach mimowolnie zebrały się łzy, gdy patrzyłem na pogrążone w mroku miasto. Chłopak znowu jest sam. Gdzie teraz pójdzie? Będzie spał między śmietnikami? A może ma jakiegoś znajomego, do którego pójdzie? Nie, na pewno nie. Spędzi tę noc w jakimś zimnym miejscu, na deszczu. Na dodatek ranny, roztrzęsiony i zupełnie sam. A to jak zwykle moja wina. Dlaczego znów to spieprzyłem? Zasugerowałem, że pomogłem mu tylko po to, żeby mieć u niego dług. Przecież nie o to mi chodziło. To było... myślałem, że pęknie mi serce na ten widok. Chłopak leżał między śmietnikami, w jakiejś ciemnej uliczce, cały we krwi, pojękując cicho. To było... nie potrafił bym go tam zostawić. Szczególnie, że to myśmy go tak urządzili. Przecież mogłem go od razu ostrzec. Widziałem Avengers. To było oczywiste, że zaatakują. Ale oni się mylą. Tak samo jak Fury. Wszyscy się mylą. Wydaje im się, że Peter stał się zły i już nie da się go uratować, ale nie widzieli tego co ja. Nie widzieli, jak dzieciak płakał z tęsknoty za ciotką. Nie widzieli tego bólu w jego oczach gdy opowiadał o życiu na ulicy. Nie widzieli, jak cierpi. Po prostu nie mają pojęcia, co on przeżywa. Widzą tylko jedną stronę monety, z aroganckim, bezczelnym, nastoletnim przestępcą. Ale ja mam zamiar pokazać im Petera. Chcę, żeby go zobaczyli, w tym krnąbrnym dzieciaku.
Pov. Peter
Biegłem przed siebie. Już nawet nie liczył się żaden ból. Po prostu biegłem. Biegłem, aż dobiegłem na drugi koniec Queens. Zapukałem niestarannie w wejście, a gdy tylko zostałem wpuszczony, wbiegłem na Peron nie witając się z nikim. Przebiegłem przez halę główną, nie zwracając uwagi na nawołujących moje imię ludzi. Oni po prostu chcą narkotyków. W mgnieniu oka wzbiłem się w górę na linie, by za chwilę pokonać zręcznie sieć korytarzy. Gdy tylko znalazłem się w swoim małym pokoiku, a do moich nozdrzy dotarł zapach grzybu i wilgoci, upadłem na kolana i zaniosłem się płaczem. To jest niesprawiedliwe. Przecież ja... co ja mu takiego zrobiłem, że aż tak mnie nienawidzi? Dlaczego wciąż się mną bawi? Dlaczego? Dlaczego ja tak nie potrafię? I przede wszystkim, dlaczego wciąż daję się nabrać? No przecież... on... przecież zawsze udaje mi się wyczuć, gdy ludzie kłamią. Zawsze. A u niego...
Drżącą ręką sięgnąłem do plecaka i wyjąłem mały, metalowy przedmiot. Przyłożyłem go do przedramienia. Rozciąłem bandaż, razem ze skórą. Jęknąłem. Ból był nie do zniesienia. Rana po wycięciu nadajnika wciąż o sobie przypominała. Ale ja chciałem go poczuć. Chciałem poczuć ból. Chciałem cierpieć. Tylko na to zasługuję. Zabiłem ciocię May. Ja ją zabiłem. Mogłem ją uratować, gdybym tylko nie był tak zapatrzony w siebie. Gdybym tylko ciężej pracował. Gdybym tylko był lepszy. To jest moja wina. Nigdy sobie tego nie wybaczę. Wykonałem kolejne nacięcie i przymknąłem powieki. Krew spływała po mojej ręce i lądowała na podłodze, tworząc niewielką kałużę. Uśmiechnąłem się nieobecnie. Już jest dobrze. Tylko tyle trzeba, żeby osiągnąć spokój. Wystarczy trochę bólu. To niewielka cena. Chwyciłem za butelkę piwa. Nawet nie wiem, skąd tu się wzięła. Otworzyłem ją, brudząc przy okazji szkło krwią i pociągnąłem pierwszy łyk. Nie był to mocny alkohol, więc raczej nie upiję się jednym piwem. Szczególnie, że mój organizm nie pozwala mi upić się tak szybko. Po raz kolejny przechyliłem butelkę, upadając przy tym na plecy. Zaraz się wykrwawię, jeśli nie opatrzę sobie tych ran.
Zacząłem chichotać. Tak, chichotać. Z tego jebanego żartu. Znowu mu zaufałem. Znowu miałem nadzieję, że może tym razem mówi prawdę. Że może tym razem to nie są puste słowa. Że może faktycznie... po co ja się w ogóle nad tym zastanawiam? Przecież to było zbyt piękne. Wiem, dlaczego nie wydał mnie od razu Fury'emu. Na pewno chce najpierw zdobyć informacje. Następnym razem muszę się pilnować. Nie pozwolę mu znów sobą manipulować. Wręcz przeciwnie. Teraz, to ja się trochę zabawię.
Uśmiechnąłem się mrocznie na tą myśl. Skoro on nie ma wyrzutów, to ja też nie muszę ich mieć. Czas, żebym też go trochę wykorzystał. Jeśli pan Stark tak świetnie potrafi udawać, że mu zależy, to ja też to potrafię. Też umiem kłamać. Nawet lepiej od niego. Zobaczymy, czy to rzeczywiście taka świetna zabawa. Chyba tak, skoro wciąż mi to robi. Niech zobaczy, jak to jest, kiedy ktoś ci robi nadzieje. Kiedy ktoś mówi, że mu na tobie zależy, a potem, gdy zaczynasz w to wierzyć, dociera do ciebie, że to wszystko zwykłe kłamstwa.
Pov. Stark
Wróciłem do wieży i nie trudząc się przebraniem z mokrych ciuchów, chwyciłem butelkę whisky, po czym skierowałem się do swojego warsztatu. Niestety, moje plany szybko zostały pokrzyżowane, przez Natashę, która postanowiła zaatakować mnie pytaniami.
-Znalazłeś Petera?- zmarszczyłem brwi.
-Nie wasza sprawa- warknąłem.
-Tony... dlaczego jesteś mokry?- spytała, przekrzywiając głowę.
-Pada deszcz, jakbyś nie zauważyła- mruknąłem kąśliwe.
-Czyli rozmawiałeś z Peterem- stwierdziła, a ja posłałem jej pytające spojrzenie- inaczej nie wychodził byś ze zbroi- zauważyła.
-Ta, rozmawiałem. Dajcie mi spokój. I tak wam nic nie powiem- powiedziałem i odszedłem.
-I co? Masz zamiar się teraz upić w tym swoim warsztacie?- spojrzałem na Kapitana przez ramię.
-Dokładnie tak- warknąłem i zniknąłem za drzwiami. Muszę zostać sam i trochę pomyśleć. A cóż bardziej pomaga w myśleniu niż samotność i odrobiną whiskey? No właśnie.
Usiadłem przy biurku, nalałem sobie trochę alkoholu do szklanki i upiłem łyk. Ten jego tatuaż nie daje mi spokoju. Ból i gniew. Chodzi o mnie? To przeze mnie czuje ból i gniew? Oczywiście, że tak. To przeze mnie życie mu się posypało. To moja wina. Nie mieli pieniędzy na operację. A ja nic o tym nie wiedziałem. Mało tego! Peter przyszedł do mnie. Chciał mnie prosić o pomoc. A ja... nakrzyczałem na niego i wyrzuciłem dzieciaka za drzwi. Nawet go nie wysłuchałem. Jestem skończonym skurwysynem. Gdybym tylko... ehh, ciągle wymyślam sobie głupie wymówki. Że nie wiedziałem, że nie miałem czasu, możliwości. Bzdura. Miałem czas. Miałem możliwości. Mogłem się dowiedzieć. Krótkie "co u ciebie, Pete?". Jak mogłem go spławić? I to dwa razy. Chociaż, kto wie? Może częściej przychodził, żeby prosić o pomoc. Na pewno. A ja... zamiast zachować się jak mentor... Powinien odwrócić się ode mnie już dawno temu. Powinien to zrobić, gdy wyrzuciłem go, kiedy przyszedł prosić o pożyczkę. Gdy jego ciotka zmarła. Gdy nakrzyczałem na niego, zamiast zabrać z tego przeklętego sierocińca. Ale on wciąż tu był. Zawsze gotowy, by mi pomóc. Na każde moje zawołanie. Cieszył się jak małe dziecko, gdy zabierałem go na misje. A potem, mimo że zawsze byłem niezadowolony, on dalej wierzył w to, że kiedyś go pochwalę. Że powiem, jak bardzo jestem z niego dumny. Ale jak miałem mu to powiedzieć, skoro nie zdawałem sobie z tego sprawy? Z tego, jak cholernie dumny byłem. Nie tylko ze Spider mana. Przede wszystkim, z Petera. Dopiero teraz widzę, jak dużo robił ten dzieciak. Jak bardzo miasto się stacza bez niego. Ludzie sobie nie radzą. Ja... ja sobie bez niego nie radzę. Potrzebuję tego radosnego, pełnego życia chłopca, który zawsze radośnie przybiegał do bazy, choć wiedział, że dzięki swojemu cudownemu mentorowi, najpewniej wybiegnie stąd ze łzami w oczach. Oni wszyscy byli dla niego mili. Clint, Steve, Natasha... przecież tyle razy mówili mi, że jestem zbyt surowy. Że powinienem go bardziej doceniać. Że to się źle skończyć. Dlaczego ich nie słuchałem? Mieli rację. Skończyło się źle. Bardzo źle.
Gdyby pół roku temu, ktoś powiedział mi, że ten mały dzieciak zostanie dilerem, będzie rządził miastem i wykiwa całą Tarczę oraz Avengers, wyśmiał bym go. Nie uwierzyłbym. Przecież on był taki niewinny. Poświęcał się każdego dnia, żeby świat był odrobinę lepszy. A dzięki mnie zrezygnował. "Zrozumiał", że nie warto się starać, bo i tak zawsze jest tylko wyśmiewany i ganiony za dobre chęci. Za całe dobro, które robił, dostawał tylko burę z moje strony i kolejnego kopniaka od życia. A Kingpin... pierdolony Fisk bezczelnie wykorzystuje to, że chłopcu życie się posypało. Najbardziej martwi mnie to, że kiedy Peter dowie się, iż Kingpinowi tak naprawdę wcale na nim nie zależy... przecież on będzie zdruzgotany. Kolejny cios. I to jaki potężny. Jak on sobie z tym poradzi? Nie przemówię mu do rozsądku. Wiem to. Jak więc mogę go uchronić, przed tym całym bólem, który zada mu Fisk? Co zrobić, żeby dzieciak się nie załamał? Żeby znowu się gdzieś nie zaszył i nie cierpiał w samotności? Nie znam odpowiedzi na te pytania, ale wiem jedno. Cokolwiek się stanie, będę przy nim. Już nigdy go nie zostawię. A kiedy Fisk sprawi, że świat dzieciaka znów się posypie, będę tam. Bez względu na wszystko, wyciągnę go z tego i nie pozwolę, by się załamał.
W pewnym momencie wstałem i ze łzami w oczach, zrzuciłem wszystko z biurka. Usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła, jednak teraz mnie to nie obchodziło. Czułem narastający gniew. Gniew, skierowany w stronę Kingpina. Na pewno zdaje sobie sprawę z tego, że skrzywdzi Petera. Wie, że nie da rady cały czas udawać. Że w końcu powie parę słów za dużo, albo Parker sam się zorientuje. Doskonale wie, że psychika dzieciaka znów ucierpi. Że jeśli zostanie sam, nie pozbiera się bez pomocy. To go całkiem zrujnuje. Złamie. Stanie się zimny, bezwzględny, oschły. Zacznie się od pierwszego morderstwa, a skończy na czerpaniu chorej przyjemności z ludzkiej krzywdy. Ale ja na to nie pozwolę. Za wszelką cenę. Choćbym miał do końca życia ukrywać się przed Tarczą i Avengers, nie zostawię go. Już nigdy.
Pov. Peter
Rozejrzałem się dookoła, ze zmarszczonym i brwiami. Potłuczone szkło, plamy krwi, rozlany alkohol i narkotyki. Nie brałem ich, czuję to. Co... znowu to zrobiłem. Odpłynąłem. Dlaczego? W akompaniamencie histerycznego śmiechu przecinałem swoją skórę, czerpiąc chorą przyjemność z widoku krwi. Co się ze mną dzieje? I czemu... czemu tak bardzo chcę to zrobić jeszcze raz?
Już sięgałem po żyletkę, kiedy nagle usłyszałem dźwięk przychodzącej wiadomości. Szybko otrząsnąłem się i wyciągnąłem telefon.
Przyjedź do mojego biura. Teraz.
To brzmi... groźnie? Podejrzanie? W zasadzie, to bez znaczenia. Muszę tam jechać. Jechać? Chyba pójść. A może pan Fisk przysłał po mnie kierowcę?
Nie myliłem się. Gdy tylko opuściłem Peron, moim oczom ukazała się czarna, podłużna limuzyna, do której szybko wsiadłem. Przywitałem się z kierowcą, jednak resztę drogi odbyliśmy w ciszy. To było... dziwne. Wszyscy ludzie Kingpina zachowywali się dziwnie. Jakby wiedzieli o czymś, czego ja nie wiem...
-Proszę- usłyszałem niski głos mojego pracodawcy, gdy zapukałem w ciężkie drzwi prowadzące do jego gabinetu.
-Dzień dobry, panie Fisk- przywitałem się jak zawsze. Mojej uwadze nie umknęła dwójka mężczyzn, stojąca obok biurka. Posłałem Kingpinowi pytające spojrzenie.
-Siadaj- rozkazał. Wykonałem polecenie, mając na twarzy wielki znak zapytania.
-T-tak?- spytałem w końcu.
-Czy wiesz, kto to jest?- wskazał na dwójkę mężczyzn. Pokręciłem głową- otóż ci dwaj panowie, mieli za zadanie pilnować, czy utrzymujesz kontakt z Iron manem- zbladłem. O nie...
-A-ach tak?- uśmiechnąłem się nerwowo.
-Tak- odparł twardo. Skierowałem wzrok na pracowników. Ich spojrzenie mówiło wszystko. Wiedzieli. Wiedzieli o wszystkim.
-I...- zacząłem, ale mi przerwał.
-I zaraz powiedzą nam, czego ciekawego się dowiedzieli- uśmiechnął się mrocznie. Przełknąłem nerwowo ślinę. Posłałem im błagalne spojrzenie- panowie?- Kingpin zwrócił się do pracowników. Wymienili porozumiewawcze spojrzenia.
-Spike nie kontaktował się z żadnym Avengerem ani Tarczą- stwierdził jeden z nich. Uniosłem brew w akcie zaskoczenia i przechyliłem lekko głowę. To jakiś żart? Zaraz zaczną się śmiać i powiedzą, że dałem się głupio nabrać? Że przecież nikt nie krył by takiego śmiecia jak ja? Czy może naprawdę mnie zdradzą?
-To prawda, Peter?- zwrócił się do mnie. Posłałem mu zdezorientowane spojrzenie. Uchyliłem usta, jednak przez krótką chwilę nic nie powiedziałem.
-Ehm... tak- skłamałem niepewnie. Domyśli się? Raczej nie. Czemu miałby? Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego oni mnie kryją? Dlaczego nie powiedzą, czego się dowiedzieli i nie odbiorą swojej nagrody? Przecież... nic na tym nie zyskają. Dlaczego więc mi pomogli? Nie rozumiem tego. Naprawdę nie rozumiem.
-Bardzo dobrze- stwierdził Kingpin- w takim razie, dziękuję panowie. To wszystko- oznajmił pan Fisk i wstał, by odprowadzić mężczyzn do wyjścia. Cały czas przyglądał mi się... dziwnie. Zamknął za nimi drzwi. Głośno. Następnie podszedł do biurka, jednak nie usiadł na swoim miejscu. Stanął przed moim fotelem i posłał mi lodowate spojrzenie. Nagle, gwałtownie uderzył otwartą dłonią w blat. Podskoczyłem w miejscu, co wywołało krótki śmiech mężczyzny.
-Obaj wiemy, że to kłamstwo, prawda?- zbladłem.
-T-tak- szepnąłem drżącym głosem.
#wojnapolsatowa
*****
2017 słów
Hejka!
Pytanko, bo ostatnio w sumie nikt się nie wypowiedział xD
Chcecie Q&A do bohaterów?
Jak myślicie, co Fisk zrobi z Peterkiem???
Mam nadzieję, że się podobało :)
Do zobaczenia<3<3<3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro