Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

   — Winą kwiatów jest to, że są piękne? — spytałem zdziwiony. Piękna, filozoficzna myśl o ukrytym sensie, której bym się po nim nie spodziewał. Jednak nic z tego nie rozumiałem.

   — Dokładnie. — dalej na mnie nie patrzył. Wydawało się, że dla niego bardziej interesujące są czarne płytki, którymi wyłożona była łazienka. — Nie oczekuję, że to zrozumiesz.

   — Ja... bardzo chciałbym cię jakoś pocieszyć albo rozweselić. — przyznałem. Nie mam pojęcia, dlaczego wypowiedziane przeze mnie słowa były szczere. Powinienem go nienawidzić i trzymać się od niego z daleka za to, co mi robi. Wmawiałem sobie, że po prostu jest mi go szkoda i, że postąpiłbym tak samo w przypadku kogoś innego.

   — Nie możesz nic z tym zrobić. Takie są uroki władzy — mruknął od niechcenia. Jednak po chwili jego twarz całkowicie zmieniła wyraz i spojrzał na mnie. — Jednak jest coś. Przebierz się. Wychodzimy — podniósł się szybko z podłogi i podszedł do szafy. Wyjął z niej skórzaną kurtkę i ubrał ją.

   — Co? Nie mogę. Liam. — spojrzałem na niego stanowczo. — Nie mogę go zostawić. Nie zrobię tego. Gdyby mu się pogorszyło, a mnie nie byłoby w pobliżu, to nie darowałbym sobie tego.

   — Ależ kochanie — jego wzrok mógłby mnie w tamtej chwili zamordować. — Ja się nie pytam czy łaskawie się ubierzesz i pójdziesz ze mną, tylko każę ci to zrobić. — powiedział złośliwie, przybliżając się do mnie. Odsuwałem się z każdym jego krokiem w moją stronę.

   — A ja powiedziałem, że nie zostawię Liam'a. — nie ugnę się przed nim. Nie ma takiej pieprzonej mowy. Kim on niby jest. Królowa Angielska się znalazła.

   — Skoro tak stawiasz sprawę, to nie mam wyboru. Pamiętaj, że dałem ci możliwość przygotowania się — nic nie rozumiałem z jego słów. Nie trwało to jednak długo, gdy poczułem jak mnie podnosi i przerzuca sobie przez ramię. Pisnąłem i zacząłem uderzać go w plecy.

   — Puść mnie. Harold. Idioto. Puszczaj w tej chwili — biłem go po plecach jak najmocniej tylko potrafiłem i krzyczałem w niebogłosy. Uspokoiłem się troszkę, słysząc dźwięk przeładowywania pistoletu niedaleko mnie. Spojrzałem na jego dłoń i ujrzałem w niej broń — Serio myślisz, że mnie tym przestraszysz? — zapytałem pozornie zuchwałym głosem, jednak wewnętrznie marzyłem, aby jednak nie próbował tego sprawdzić.

   — Zamknij się, bo obudzisz pół miasta tymi krzykami — burknął.

   — Co tu się dzieje? Louis, czemu tak drzesz ten ryj? — zapytał gdzieś zza mnie śpiącym głosem Niall. — Harry, co ty wyrabiasz? Czy ciebie do reszty pogrzało? I odwróć go do mnie przodem, bo nie mam zamiaru gadać z jego tyłkiem. Świetnym tyłkiem, ale nadal tyłkiem.

   — Kto ma świetny tyłek? — zapytał Zayn. — Czemu się tak drzecie? W Chinach by was usłyszeli.

   — Ty raczej nie powinieneś interesować się tyłkiem nikogo innego niż moim. Harry, na Anioła, postaw go w końcu na ziemi — wspomniany chłopak głośno westchnął i postawił mnie na podłodze. Za nim zdążyłem uciec w stronę chłopców zostałem złapany z ramię, tak, abym nie mógł uciec.

   — Wychodzę i zabieram Lewisa ze sobą, więc łaskawie wróćcie do obściskiwania się, czy co tam robicie — powiedział zgorzkniale Harry. Uderzyłem go łokciem w brzuch, na co głośno syknął. — Jeszcze raz to zrobisz, a stracisz obie te ręce i zarobisz kulkę.

   — Harry, nie powinieneś nigdzie znikać, kiedy twój przyjaciel jest w śpiączce — ciesze się, że Niall poruszył temat. Może on ruszy zimne serce Harry'ego — A już na pewno nie powinieneś porywać Lou. Przecież są najbliższą rodziną i zapewne Louis chce być przy nim.

   — Hazz, Niall ma rację. Nie wolno tak. Przecież gdybym to ja tam leżał, to nie wychodziłbyś z tej sali i zabiłbyś każdą pielęgniarkę, która próbowałaby cię wyrzucić z niej wyrzucić — przekonywał go Zayn, przytulając od tyłu swojego chłopaka.

   — Oczywiście, ale teraz to inna sprawa. Teraz to ja tego potrzebuję — obrócił mnie i jednym ruchem ułożył na swoim ramieniu. Niall krzyknął na niego, ale jego to nic nie obchodziło. Pieprzony egoista — Nie martwcie się. Wrócimy, zanim Li się obudzi.

   — To był cios poniżej pasa. Puść mnie. — zdzieliłem go mocno w plecy.

   — Nie. — krzyknął, zaciskając mocniej dłonie na moim ciele.

   Opuściliśmy budynek, a mnie przeszedł dreszcz. Było tak cholernie zimno. Otworzył drzwi terenowego, czarnego samochodu i zrzucił mnie na siedzenie pasażera. Zapiął mi pas, a później zatrzasnął z hukiem drzwi. Wsiadł na miejsce kierowcy i ruszył z piskiem opon. Kilkanaście minut jechaliśmy po leśnej drodze, a następnie wjechaliśmy na asfalt. Harry rozpędził samochód do takiej prędkości, że wbiło mnie w siedzenie, a ręce powędrowały do uchwytów na drzwiach. Prowadził jak istny wariat.

   — Powiedz, kto dał ci prawo jazy? — zapytałem, lekko przerażony jazdą.

   — Zamknij się. — mruknął, skupiony na drodze. Nie był to ten przyjacielski rodzaj ,,zamknij się", który mówimy, kiedy ktoś znajomy nas zawstydzi. Wrócił dupek z dnia naszego poznania. Cała nadzieja na jego zmianę zniknęła jak kamfora.

   Patrząc przez okno na szybko mijane drzewa, przypomniałem sobie, jak Jake zabrał mnie na jedną z naszych randek. Bałem się wtedy jak diabli, bo było to po naszej kłótni, a to były przeprosiny. Pojechaliśmy wtedy nad jezioro położone głęboko w lesie i urządziliśmy sobie uroczy piknik. Podziwialiśmy piękny zachód słońca, całowaliśmy się i przytulaliśmy. Porozmawialiśmy szczerze i wyjaśniliśmy sobie każdy szczegół naszej kłótni. Było magicznie. Tak bardzo za nim tęskniłem...

   Chcę go znowu zobaczyć, chociaż wiem, że to niemożliwe. Nawet gdybym spróbował go sprowadzić do bazy, to Styles nie może się dowiedzieć, kim on dla mnie jest. Zabiłby go bez wahania, a ja nie wybaczyłbym tego ani sobie, ani jemu, nigdy.

   Zatrzymaliśmy się na wzniesieniu, z którego było widać panoramę Londynu. Harry wysiadł z samochodu i oparł się o jego maskę. Poszedłem jego śladami i już po chwili siedziałem na masce czarnego Range Rovera. Kręconowłosy wyjął z kieszeni kurtki paczkę papierosów i zapalniczkę. Wyjął jeden, po czym wsadził go do ust i podpalił. Zaciągnął się i wypuścił dym tworząc z niego kółka.

   Przyglądałem mu się, jak tworzył różne wzory podczas wypuszczania dymu. Ta chwila była naprawdę miła. Gdyby nie nasze położenie, to równie dobrze mogłoby to być spotkanie dwójki przyjaciół. Miła atmosfera, wspólne oglądanie ciemnej panoramy miasta, rozświetlanej światłami latarni miejskich. Wiedziałem jednak, że za chwilę zniszczę tę atmosferę, bo to było nieuniknione, jeśli chciałem się czegoś dowiedzieć.

   — Dlaczego byłeś taki wściekły? — zapytałem cicho. Jedynym słyszalnym dźwiękiem były nasze oddechy.

   — Ojciec obwinia mnie o ten atak. Według niego, to wszystko moja wina. Tak samo jak napaść na Liam'a — mówił, a mi zrobiło się przykro. Przecież to nie była jego wina. Nie mógł nic zrobić.

   — To nie była twoja wina.

   — Była. Mogłem ich ochronić przewidując zasadzkę, jednak nie pomyślałem dwa razy — wypuścił dym ustami. — Dlaczego ciągle nie chcesz przyswoić tego, że jesteś mój.

  — Bo nie jestem. — odrzekłem szybko. Moje ciało przeszedł silny dreszcz, kiedy zawiał wiatr. Bądź, co bądź, nie miałem kurtki, ani nawet bluzy. Brunet wyraźnie poczuł moje dygotanie, bo zdjął z siebie okrycie i założył je na mnie.

   — Przestań. Przeziębisz się — zacząłem zdejmować odzież, lecz powstrzymała mnie jego ręka.

   — Nic mi nie będzie. Ty za to zaraz zamarzniesz.

   — Na ogół nie jesteś miły. Wolisz, żeby ludzie umierali przed tobą ze strachu. — włożyłem ręce w rękawy, które okazały się za długie, więc nasunąłem je na dłonie.

   — Wiesz, co powiedziała Pani Imbryk w filmowej wersji "Pięknej i Bestii"? "Nie taki nasz Pan straszny, jak go malują". — spojrzał na mnie, po czym rozsunął moje nogi, stając pomiędzy nimi. Zaciągnął się końcówką papierosa i przysunął się do mnie. Chwycił moją twarz wolną dłonią i rozchylił lekko moje wargi. Jego usta były oddalone od moich o dosłownie kilka milimetrów. Wpuścił dym do moich ust, a ja mu go oddałem. Ponowił swój ruch, po czym przyłożył swoje wargi do moich uniemożliwiając mi wypuszczenie nimi dymu. Długa smuga dymu uciekła przez mój nos i ulotniła się w górę.

   Delikatny pocałunek nie stawał się zachłanny. Był powolny i przyjemny, mimo że osoba, z którą go dzieliłem, nie była Jake'iem. Nie miałem przed oczami jego twarzy i to właśnie mnie martwiło. Kocham go, a to tylko część mojej misji. Harry przeniósł swoje wielkie dłonie na moje biodra, a ja wplotłem swoje małe rączki w jego długie loki, delikatnie za nie ciągnąc. Oderwałem się od niego i spojrzałem w jego przenikliwe, głębokie, zielone oczy. Były tak bardzo podobne do tych Jake'a, ale dużo piękniejsze.

   — Nareszcie mi się oddałeś. — powiedział głosem naznaczonym chrypą. Oglądał moją twarz z każdej strony, a jego wzrok zjechał na opatrunek dalej znajdujący się na mojej twarzy. Szybko jednak powrócił wzrokiem do moich oczu.

   — Nie oddałem ci się i nigdy tego nie zrobię. — powiedziałem, kręcąc głową.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro