Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

no judgement


                Avonlea leżące na Wyspie Księcia Edwarda było niewielkim miasteczkiem, w którym prawie zawsze była piękna pogoda. Na wiosnę drzewa i kwiaty kwitły wszędzie, gdzie tylko się spojrzało, w lecie słońce oświetlało każdą pojedynczą roślinkę, zaś podczas zimy puszysty śnieg pokrywał ziemię oraz nagie drzewa, tworząc magiczną atmosferę. Nawet jesień była tam piękna.

Jednak tym razem pogoda nie rozpieszczała mieszkańców. Była już dość późna godzina, bo dwudziesta druga w dzień powszedni, więc wiele osób już szykowało się do snu, by następnego poranka móc bezproblemowo wstać do szkoły czy pracy. Wiele osób, oczywiście, nie licząc Ani Shirley-Cuthbert, która z zafascynowaniem obserwowała krople deszczu uderzające o okna jej pokoju. Maryla prosiła ją, by niedługo się kładła już grubo ponad godzinę temu, ale przecież jak ona mogła przegapić takie cudowne zjawisko meteorologiczne?

— Aniu, na litość boską, idź spać, bo jutro będziesz nieprzytomna! — zawołała panna Cuthbert, zaglądając do pokoju swojej podopiecznej.

— Ależ Marylo, czyż nie uważasz, że deszcz to jedna z najpiękniejszych rzeczy, które istnieją? Przypomina mi, że nawet jeżeli ziemi czy drzewom stanie się coś złego, zawsze może spaść, a one ponownie zakwitną. Wyobrażam sobie, że tak samo może być z ludźmi. Nawet jeśli zrobią coś złego, to zawsze może przydarzyć im się coś dobrego, co pomoże im się rozwinąć.

— Głupoty. Idź spać, rano wstajesz do szkoły.

Kobieta nie powiedziała ani słowa więcej i odwróciła się, by pójść do swojego pokoju. Ania głośno westchnęła, po czym wyszeptała ciche pożegnanie skierowane do chmur. Następnie położyła się w łóżku, jednak przez długi czas nie mogła zasnąć.

Mogła myśleć jedynie o tym, jak cudownie byłoby wyjść na zewnątrz i doświadczyć spadających kropel deszczu na własnej skórze. Dziewczyna upewniła się, że Maryla i Mateusz śpią w swoich pokojach, po czym najciszej, jak tylko umiała zbiegła po schodach. Złapała swój płaszcz z wieszaka i wyszła z domu.

Jej twarz od razu owiało wilgotne powietrze. Nie był to jeden z tych deszczy, który wywoływał ciarki na całym ciele, ale taki, który napełniał cię chęcią do skakania po kałużach. Ania biegła przed siebie, tam, gdzie prowadziły ją nogi, nawet nie odrywając wzroku od chmur.

Światła we wszystkich domach dookoła były pogaszone, poza tym jednym szczególnym. Rudowłosa stanęła prosto przed nim, uświadamiając sobie, że właśnie znalazła się pod domem Gilberta Blythe'a. Jedynie światło w jego pokoju było zapalone, więc stwierdziła, że nic nie zaszkodzi jej zajrzeć do środka.

Podbiegła w kierunku światła, po czym głośno zapukała do okna. Nie czekała długo, bo już kilka sekund później za szybą stanął zdezorientowany chłopak. Gdy tylko ujrzał Anię, jego oczy się rozszerzyły, a brwi zmarszczyły. Szybko pokazał jej gestem dłoni, by poczekała, a sam zniknął z jej pola widzenia.

Ania wbiła wzrok w niebo, czekając, aż Gilbert do niej dołączy. Po chwili brunet wybiegł z budynku, trzymając w dłoni parasolkę. Natychmiast rozłożył ją nad dziewczyną i złapał za ramiona.

— Aniu, dlaczego biegasz po deszczu? Dlaczego nie jesteś w domu? — pytał, ocierając krople deszczu z jej twarzy.

— Jest taka piękna pogoda! — zawołała szczęśliwa rudowłosa, wyrzucając ręce w powietrze. — Jak mogłabym być w domu, skoro tam nie mogę czuć kropli na mojej skórze i napawać się tym cudownym zapachem?

— Chodź, przynajmniej usiądźmy na werandzie, dobrze? — zaproponował Gilbert i poprowadził dziewczynę w tamtym kierunku. — Nie chcę, żebyś była chora.

— Nie będę chora! — pisnęła od razu, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Jest tak ciepło, deszcz nie zrobiłby mi krzywdy!

Pomiędzy nimi na chwilę zapadła cisza, podczas której Gilbert wpatrywał się w deszcz, a Ania obserwowała jego twarz. Podziwiała jego idealnie wyrzeźbioną szczękę, oczy błyszczące niczym gwiazdy za tym zachmurzonym niebie oraz pojedyncze piegi na jego nosie. Nigdy wcześniej nie zauważyła, jaki piękny był.

Blythe kątem oka zauważył, iż rudowłosa mu się przygląda, więc zwrócił się w jej kierunku ze zmarszczonymi brwiami.

— Coś się stało? — spytał zmartwiony. — Dlaczego tu przyszłaś?

— Nie wiem — przyznała dziewczyna i zmieszana przygryzła wargę. — Chyba po prostu za tobą tęskniłam.

— Och, tak? — Na twarz Gilberta wkradł się pewny siebie uśmieszek.

Ania popatrzyła mu prosto w oczy, podziwiając ich błysk. Niebo było zachmurzone, a deszcz nadal padał, ale niewielkie światło z latarenki idealnie oświetlało jego twarz. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, dziewczyna zaczęła się pochylać.

Spojrzenie Gilberta automatycznie padło na jej usta, a on sam głęboko odetchnął. Niedługo później ich usta się zetknęły. Gilbert ułożył dłoń na policzku Ani, zaś rudowłosa wplotła palce w jego włosy. Ich chwila bliskości trwała przed kilka sekund, po których chłopak się odsunął.

— Nie spodziewałem się tego! Dlaczego to zrobiłaś? — zapytał zaskoczony.

— Bo chciałam — przyznała z zawstydzeniem Shirley i cicho westchnęła. — Ale widzę, że się wygłupiłam. Przepraszam, lepiej już pójdę do domu. Robi się późno, a jutro idziemy do szkoły, a ostatnie, czego chcę to nie móc skupić się na lekcjach i mieć zaległości—

— Aniu. — Zaśmiał się brunet i ułożył palec na jej ustach, by ją uciszyć. — Wcale się nie wygłupiłaś. Zostań tutaj, nie mogę pozwolić ci iść samej do domu.

Rudowłosa zamarła w miejscu i popatrzyła na Gilberta z szeroko otwartymi oczami. Chłopak zauważył jej spojrzenie, więc z cichym śmiechem objął ją ramieniem i przyciągnął do uścisku. Ania przez chwilę nie była w stanie uświadomić sobie, co się dzieje, ale kiedy w końcu to zrobiła, splotła dłonie za jego plecami i wtuliła twarz w jego klatkę piersiową. Oboje trwali w tej pozycji przez kilka chwil, dopóki drzwi do domu się nie otworzyły.

— Blythe, ucisz się, bo słychać cię w całym domu, zwario... — zaczął Bash, jednak zamilkł na widok towarzyszki swojego przyjaciela. — Och, witaj, Aniu. Co robisz tutaj o tej godzinie?

— Um... Jestem tutaj, bo... — wyjąkała rudowłosa. Zazwyczaj trudno jej było nic nie mówić, jednak w tamtej chwili nie mogła powiedzieć ani słowa. Zupełnie, jakby wszystkie słowa zostały wymazane z jej pamięci.

— Wejdź do środka — zaproponował i szturchnął Gilberta w ramię. — Nie mogę uwierzyć, że siedzicie w na dworze w taką pogodę...

— Nie, powinnam już iść, jest późno i... — zaczęła Ania, jednak Blythe szybko jej przerwał.

— Nie ma mowy, że puszczę cię samą do domu. Zostań na noc, możesz spać w moim łóżku, ja pójdę na podłogę.

— Och, nie, nie trzeba. Naprawdę, jestem w pełni zdolna do samodzielnego powrotu do domu. Będę wyobrażała sobie, że jestem odważną bohaterką powieści, która musi samodzielnie stawić czoło złowieszczym warunkom—

— Doskonale wiem, że jesteś zdolna, ale czułbym się lepiej, gdybyś została.

— No dobrze. — Westchnęła dziewczyna i kiwnęła głową. — Ale nie ma mowy, że będziesz spał na podłodze.

Gilbert wybuchnął śmiechem i pokręcił głową, obejmując ją ramieniem.

— Och, Aniu, nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać — przyznał i szerokim uśmiechem.

Shirley zacisnęła wargi, a następnie wtuliła się w jego klatkę piersiową, wywołując cichy chichot Sebastiana.

— Uważajcie, jeszcze nie chcę zostać wujkiem — zażartował, ale tuż po tych słowach wrócił do domu, pozostawiając ich samych.

— Idziemy? — zaproponował Gilbert i wyciągnął dłoń w jej kierunku.

— Prowadź, panie Blythe. — Ania uśmiechnęła się pod nosem, ujmując jego rękę.




☁️

wow, that's really bad

niezbyt podoba mi się ten os, ale podoba mi się sama jego idea, więc postanowiłam go wstawić.

ogólnie to zauważyłam, że im bardziej się nad czymś staram, tym gorzej wychodzi, więc um, to chyba na tyle z mojej kariery jako pisarka, lepiej idą mi tłumaczenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro