Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XVII. Nierealna strona lustra

{Alice Kristiansen - Lost in Translation}

zanim zanurzycie się w spóźniony o dwa tygodnie wywód Karoliny, proszę, wybaczcie ;-; chcąc wam to jakoś wynagrodzić powiem wam, że rozdział ma aż 11 stron, więc wydaje mi się, że czekanie na niego było warte ;-; enjoy!

Wypita woda podchodzi mi do gardła, a każdy głośniejszy dźwięk sprawia, że podskakuję w miejscu. Mam wrażenie, że serce wyskoczy mi zaraz z piersi. Ledwo przełykam ślinę. Nie rozumiem, o czym rozmawiają mój tata, mecenas Kryjski i Karol, ale wydają się dobrze dogadywać.

Odpycham się rękoma od ściany.

– Idę do łazienki – mamroczę i odchodzę w kierunku małego korytarzyka, który prowadzi do toalet. Chcę się schować w środku zanim zwymiotuję z nerwów. Skręca mnie od środka, mam wrażenie, że mój żołądek został właśnie wbity na pal, który ktoś przekręca powoli i z wyraźną przyjemnością.

Zanim jednak zdążę popchnąć drzwi do ubikacji, ktoś łapie mnie za rękę. Odwracam się natychmiast, wyrywając nadgarstek z uścisku. Serce podchodzi mi pod gardła.

– Przepraszam – mamroczę, kiedy Karol unosi obie dłonie w geście niewinności. Biorę głęboki wdech, próbując uspokoić oddech. Zakładam włosy za ucho, żeby odsłonić twarz. Spuszczam jednak głowę, bo nie chcę mu patrzeć w oczy. I tak czuję na sobie jego badawcze spojrzenie.

– Źle się czujesz? – pyta z troską, robiąc krok do przodu.

Jest na wyciągnięcie ręki, wystarczyłoby mi podnieść dłoń i wymusić przytulenie. Tyle by mi wystarczyło, by poczuć się odrobinę lepiej. By nie chwiać się na nogach i zastanawiać, kiedy ozdobię podłogę wymiocinami. Jeśli Bóg ma odrobinę litości, oszczędzi mi chociaż tego wstydu przed Kotarskim.

Kiwam głową, bo nie jestem w stanie odpowiedzieć. Jestem pewna, że gdybym otworzyła buzię, wszystko zjedzone od rana wróciłoby w niezbyt ciekawej formie. Zaciskam zęby, wbijając wzrok w swoje buty. Przed nimi pojawiają się dwa skórzane laczki i Karol przydeptuje mi delikatnie czubek buta.

– Byłaś bardzo dzielna do tej pory – szepcze, kiedy nie odpowiadam na zaczepkę. – Musisz wytrzymać jeszcze tylko to i wszystko będzie dobrze.

Tu nie chodzi o bycie dzielną, o wytrzymywanie, czy o cokolwiek innego. Po prostu nie chcę znowu widzieć Adama z tak bliska. Boję się, ze cokolwiek w nim zobaczę, zawaham się, naprawdę wszystkich przeproszę i spróbuję to odkręcić. Chociaż z jednej strony wiem, że wszystko poszło zbyt daleko, bym się cofnęła. Jednak pozostaje we mnie pewna tęsknota za minionymi dniami – choć były pozornie szczęśliwe. Mam tego całkowitą świadomość.

Czuję się taka zagubiona, nie wiem już, co powinnam właściwie ze sobą zrobić, ani co myśleć, czy nie lepiej po prostu byłoby stąd uciec? Rozważam to na poważnie, wiem, jak absurdalnie to brzmi – uciec z sądu, z rozprawy, w która wyniknęła ze zgłoszenia przestępstwa przeze mnie. Jednak gdzieś głęboko zakorzeniony strach przed złością innych ludzi, chociaż czemu by mieliby na mnie być źli? Nie zrobiłam nic złego. Właśnie, nie ja.

Nagle uświadamiam sobie, że te wszystkie lata – te pozorne szczęście – otoczone było nieustannym poczucie zagrożenia, uległością, ustępowaniem, byle nie zezłościć Adama. Kontrolował mnie do tego stopnia, że bałam się głośniejszego dźwięku, bo każdy kojarzył mi się z jego krzykiem.

– Kochasz go? – pyta Karol.

Czy kocham go? Nie. Nie kocham go. Nie pozostało we mnie uczucie, jedynie wspomnienie, zakopane pod stertą strachu, złości, pogrzebane przez uczucie pustki, osamotnienia i złamanego serca. Nie. Nie kocham Adama.

– Już nie – odpowiadam.

Kotar bierze mnie za ręce. Chcę podnieść głowę, by spojrzeć mu wreszcie w twarz, ale unoszę ją za szybko. Mężczyzna pochyla się nade mną, prawdopodobnie próbując pocałować mnie w czoło. Trafia w moje usta.

Odskakujemy od siebie, wpatrując w siebie całkowicie zaskoczeni. Mrugam zawzięcie, patrząc na niego zszokowana. Słodka Maryjo, proszę powiedźcie mi, że to właśnie się nie stało. Nie, nie, nie. Tu do niczego nie zaszło.

Przeklęty sąd.

– Karolina, przepraszam cię – szepcze, a gdyby nie absurdalność tej sytuacji, dość zabawnie by wyglądał, cały zaczerwieniony. – To przez przypadek.

Chcę mu odpowiedzieć, że nie szkodzi, że w sumie to nic się nie stało, no bo przecież, pfffff, żadne z nas nie chciało, prawda? Nikt nie zginął, wszyscy żyjemy, jesteśmy cali i zdrowi, możemy spokojnie zapomnieć o tym i dalej świetnie się bawić w swoim towarzystwie. Racja, nie ze mną te numery. Spokój, zdrowy rozsądek, ogarnięcie się? To zdecydowanie nie przystaje do mojej rozpalonej głowy strzelca sercowych samobójów.

Z moich półotwartych ust wyrywa się jedynie oddech, odwracam się natychmiast na pięcie i zatrzaskuję za sobą drzwi toalety. Podbiegam do zlewu i przechylam się nad blatem, wpatrując się w swoje odbicie w lustrze. Usta drążą, oczy pałają, a pierś unosi się w rytm spazmatycznego oddechu. Kiedy wpatruję się w siebie – tak przerażoną, tak zdumioną, tak zagubioną, jak chyba jeszcze nigdy w życiu – czuję, jakby moje ciało zamieniało się w odlew z brązu. Nieznany ciężar ściąga mnie w dół, a ja kucam, obejmując kolana ramionami.

Mrugam zawzięcie, próbując się nie rozpłakać, staram się nie zaorać szminki zębami z ust, ale nie mogę powstrzymać się zagryzaniem warg, by nie parsknąć połączeniem histerycznego śmiechu i płaczu. Jeśli ktoś stracił właśnie kontrolę nad swoim umysłem, to jestem tą osobą ja.

Potrzebuję chwili, dość długiej, zanim jestem w stanie podnieść się i wyjść z łazienki. Całkowicie rozumiem teraz wyrażenie kij w dupie. Czuję się, jakby taki połknęła. Zaciskam pięści, staram się oddychać i nie paść bez przytomności wprost na posadzkę w sądzie, kiedy wracam do taty, mecenasa i Karola.

Szef spogląda na mnie niepewnie, kiedy zapewniam tatę, że wszystko ze mną w porządku. Ojciec za długo mnie zna, by uwierzyć, ale najwyraźniej nie chce mnie jeszcze bardziej denerwować przed rozprawą.

To w nim cenię – zawsze wie, kiedy trzeba przemilczeć pewnie aspekty. Że nie zawsze warto pytać, że czasem po prostu lepiej odpuścić. Jestem mu wdzięczna, że nauczył mnie wagi słów, jak wiele wart jest każdy wyraz, który opuszcza nasze usta, jak wiele krzywdy może wyrządzić. Być może wiąże się to z jego wrażliwością artysty, od zawsze mi powtarzał, że jeszcze jako młody człowiek wolał wyrażać swoje zdanie poprzez grafiki i obrazy, aniżeli używając dźwięku swojego głosu. Często przez to był odrzucany albo traktowany jako dziwak i pseudoindywidualista.

Dźwięk to domena twojej matki, powtarzał mi jeszcze za dziecka, kiedy byłam zmuszana do lekcji pianina, a ja pytałam go, z jakiego powodu, tylko jemu jednemu oszczędza się katuszy przy klawiaturze.

Każdego dnia widziałam, jak matka ćwiczyła kwinty i kwarty, fugi, etiudy, oktawy, nokturny, mazurki. Widziałam, jak wiele złości w to wkładała, by być perfekcyjna, niczym ludzki metronom odmierzać tempo idealnie co do sekundy.

To ona z naszej trójki najwięcej gadała, a im bardziej opierałam się jej próbom umuzykalnienia mnie i wydobycia siłą jakiś pokładów muzycznego talentu, który powinnam po niej odziedziczyć, tym więcej z tego gadania przeradzało się w krzyk. W końcu jednak geny muzyków wyszły ze mnie na wierzch, ale dopiero lata po tym, jak od nas odeszła. Tuż przed liceum odkryłam w sobie dość przeciętny głos, żaden niezwykły okaz, czy kolejna Adele – ot, lata spędzone na lodzie, gdzie każdy ruch, skok, odbicie i piruet musiał być w rytm i na odpowiedni znak w muzyce, sprawiły, że jakaś tam muzyczna wrażliwość wypełza ze mnie.

Patrząc teraz na swojego tatę, na jedynego prawdziwego rodzica, jakiego posiadam, czuję nieco melancholii, że nigdy nie było mi dane po nim przejąć malarskich zapałów. Jednak jego decyzje, jego wybory, jego osoba jest dla mnie największym przykładem, jaki chcę czerpać od życia. Pozwolił mi wybrać moją domenę sztuki – wybrałam ruch i ciało, tak jak on wybrał pędzle, inkaust i farby, a moja matka sławę, klawisze, nuty i pauzy. Cała nasza trójka, choć nie byliśmy już prawdziwą rodziną od dawna, była przykładem artystycznego przyciągania, czegoś dogłębnie związanego ze sztuką, artyzmem, czy jak to nazwać.

Czuję pewną rodzaju dumę – nie tylko charakter i usposobienie przejęłam po tacie. Zielone, nieco wyblakłe oczy, trochę smutne, właściwie nieco melancholijne. Nie da się zaprzeczyć – jestem jego córką. Nie, żeby mój tata chciał się mnie wyprzeć. Ot, fakt, który sprawia, że czuję się lepiej.

Obejmuję tatę za ramię i uśmiecham się uspokajająco.

– Jest dobrze, tato – kłamię, a on wywraca oczami.

– Nie oszukujmy się, słońce – odpowiada łagodnie – kłamca z ciebie żałosny.

– Tato! – obruszam się do przesady. Spoglądam na Karola, który uśmiecha się szeroko, zakładając ręce na piersi. Spogląda na mnie niepewnie, a ja uciekam wzrokiem w stronę wejścia do sądu. Mina mi rzednie natychmiast.

Za smukłą prawniczką w granatowej garsonce wchodzi Adam. Zdejmuje okulary przeciwsłoneczne i chowa je do kieszeni wewnątrz marynarki. Jego wzrok wędruje nieśpiesznie po wnętrzu sądu, aż wreszcie dosięga nas. Rusza w naszym kierunku.

Zaciskam mocniej dłoń na ramieniu taty.

Karol i pan Kryjski odwracają się przez ramię, by zobaczyć, na kogo tak patrzę. Kiedy mój były dostrzega ich, zatrzymuje się w połowie kroku. Widzę, jak zaciska usta i gniewnie marszczy brwi, unosząc ramiona. Jakby próbował ich przestraszyć, chyba zwłaszcza widok Kotara działa mu na nerwy.

– Oszczędzę pani tego – stwierdza mecenas i rusza w jego kierunku. Widząc mojego prawnika zmierzającego w stronę jej klienta, adwokat Adama dołącza do swojego podopiecznego. Witają się chłodno, mój były okazuje szczyt chamstwa, nie przyjmując dłoni od pana Kryjskiego.

Mam ochotę parsknąć śmiechem. Mało brakuje, a słoma mu zacznie wychodzić z butów.

Przenoszę wzrok na Karola, który się do mnie odwraca. Staram się do niego uśmiechnąć, ale wychodzi z tego jakiś grymas. Widzę, że się martwi. Patrzy na mnie uważnie, a ja staram się oddychać spokojnie, ale ciało mam tak spięte, że ledwo jestem w stanie poruszać klatką piersiową.

Drzwi do sali sądowej otwierają się i wysoka kobieta odchrząka, wyciągając przed siebie dokumenty.

– Postępowanie karne Sądu Okręgowego w Krakowie nr 83/0215/18 w sprawie podejrzenia popełnienia przestępstwa natarczywego nękania Karoliny Nadii Zięby przez Adama Norwin-Barusa – odczytuje. Prawie podskakuję, kiedy koło mnie i taty materializuje się prokurator prowadzący te sprawę. Kiwa nam głową i ze splecionymi na plecach rękoma, wchodzi pierwszy zaraz po kobiecie do sali.

Spoglądam na tatę, potem na mecenasa, który do nas dołącza. Puszczam ramię taty i wchodzę na salę za człowiekiem, któremu powierzam swoje bezpieczeństwo. Urzędnik oraz jego starania w tej sprawie zadecydują o moim życiu. Mam nadzieję, że jest tego świadomy.

Siadam na razie na publiczności między tatą a Karolem. Przyglądam się, jak mój były wchodzi razem ze swoją przedstawicielką za stół dla strony oskarżonej. Obrończyni nie ma na twarzy żadnej emocji, wygląda na profesjonalistkę. A jeśli przekona sąd? Jeśli to się dzisiaj nie skończy?

Łapię Karola za rękę, którą trzyma na brzegu siedzenia. Spogląda na mnie. Pokazuje mi, żebym wzięła oddech. Nabieram powietrza, wplatając palce między jego. Przechyla się w moją stronę, a ja nie jestem pewna, czy serce wali mi tak przez obecność Adama w tym samym pomieszczeniu, czy przez bliskość Karola.

– Wierzę w ciebie – szepcze do mnie, a ja opuszczam wzrok na nasze splecione palce. Niepewnie opieram skroń o jego policzek. Przy nim czuję się bezpieczniej, nawet jeśli podnoszę oczy i widzę, jak Adam wpatruje się w nas gniewnie. Gdyby nie uścisk bruneta, wybiegłabym z stąd z płaczem. Ale staram się być silna.

***

Patrzę przez okno restauracji na kawałek Rynku i człapiącą przez środek azjatycką wycieczkę. Sięgam po szklankę, wciąż przyglądając się turystom, którzy, co jakiś czas zmieniają swoje miejsce na głównym placu miasta. Wzdycham, gdy grzaniec rozgrzewa mi żołądek i wszystko po drodze.

– Wpadnę przez ciebie w alkoholizm – stwierdzam i odwracam głowę w stronę Karola. Opiera brodę na dłoni, przypatrując mi się. Uśmiecha się lekko.

– Ja nic ci nie proponowałem. Zasugerowałem tylko, że powinnaś się zrelaksować. Nie moja wina, że jak prawdziwa góralka rozumiesz to w jeden sposób. – Wyszczerza się, a ja prycham, wywracając oczami.

– Nie jestem prawdziwą góralką, już ci tłumaczyłam – odpowiadam. – Moi dziadkowie są, ja nie.

Splatam dłonie na szklance, spuszczając wzrok.

– Dziękuję, że ze mną tam byłeś – mówię, ale nie jestem w stanie podnieść na niego oczu. Wciąż w mojej głowie odtwarza się moment, kiedy nasze usta się zetknęły. Nawet jeśli nie można tego nawet liczyć jako pocałunku, w mojej głowie całą rozprawę przechodziła istna batalia. Przeprosić, nie przeprosić? Czy to był tylko wypadek, a może oboje zrobiliśmy to z premedytacją? Dokąd to wszystko właściwie szło i czemu na to pozwalałam z taką łatwością?

– Cieszę się, że póki co prokurator zastosował środek zapobiegawczy. Nie będzie mógł się do ciebie zbliżać, będziesz bezpieczna w Warszawie. – Kładzie swoje ciepłe dłonie na moje przedramiona, a ja rozplatam palce. Moje dłonie wpasowują się w jego, kiedy zsuwa je.
Przez chwilę patrzę na niego, widzę, jak w okularach odbija się światło, ale to jego oczy błyszczą. Jego przyjazne, ciepłe, niebieskie oczy.

– Jestem bezpieczna dzięki tobie – odpowiadam. – Gdybyś wtedy ze mną nie był, nie wiem, jakby to się skończyło. Cały czas mnie ratujesz.

– Damy w opałach potrzebują ratunku.

Prycham.

– Wyglądam ci na damę?

– No, jak się przymknie oko na ten twój niewyparzony jęzor...

Ściskam mocniej jego dłonie, unosząc brew. Wyszczerza się. Parskam śmiechem, bo nie jestem w stanie udawać, że jestem chociaż na niego zła.

Właściwie to zabawne, że wściekanie się na niego przychodziło mi wcześniej z taką łatwością. Jakby dystans, który skrócił między nami, był jedynie sztucznym tworem. Czuję się dobrze w jego obecności, jego bliskość mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Chociaż nasze stosunki zmieniły się tak niespodziewanie, mam wrażenie, że tak właśnie miało być.

Że to, że siedzimy trzymając się za ręce, wpatrujemy w siebie i szczerzymy do siebie, jak dwoje gnojków z gimnazjum, było przepowiedziane już dawno temu.

Poza tym, gdyby nie był takim dupkiem, nie musiałabym używać swojego niewyparzonego jęzora, żeby mu dopiec, kiedy mnie wkurzał do żywego. No, ale jest w tym trochę prawdy. Babcia zawsze mi powtarza, że dama nie może tylko wyglądać, ale i się wypowiadać. Co ja poradzę, że środowisko Cracovii ma bardzo określony styl wypowiedzi.

– Czasem marzę o tym, żeby móc czytać ci w myślach.

Oj, nie chciałby. Dzikie rzeczy się tam dzieją. Ja sama czasem nie chcę ich słyszeć, bo są naprawdę szalone. Mój mózg dość często schodzi z bezpiecznych torów na jakieś manowce szalonych teorii oraz z dupy wziętych stwierdzeń i niepoprawnych językowo powiedzeń, które nawet nie wiem, skąd biorę.

Spoglądam na niego spokojnie i uśmiecham się lekko.

– Zawiódłbyś się. – Gdyby tylko wiedział, jak wiele razy rozpływałam się w zachwycie nad jego urodą, dawno by wziął mnie za nienormalną. Ale to naprawdę nie moja wina, że jego szczęka jest godna uwagi. Bardzo dokładnej uwagi.

No właśnie o tym mówię. Zawiódłby się, bo wcale nie rzucam ciętych ripost w myślach, a jestem zbyt grzeczna, by wypowiedzieć je na głos. Ja po prostu zamyślam się, robiąc tylko dobrą minę.

– Nie zawiodłaś mnie do tej pory ani razu – odpowiada, głaszcząc wierzch mojej dłoni.

Wiecie, jak ciężko jest przytrzymać moją dupę, żeby siedziała na tym cholernym krześle? Jedyne o czym jestem w stanie myśleć, to jego oczy, tak wpatrzone we mnie, że ledwo oddycham. Jestem o milimetry od zerwania się z siedzenia, żeby pochylić się nad stolikiem i go pocałować.

God, damn it, Karolina! Mam ochotę uderzyć głową w stół. Nawet tak nie myśl, to twój szef. Co z tego, że ratował cię przed pojebanym byłym, że spał wtulony w ciebie, a teraz trzyma cię za ręce po tym, jak przypadkowo zetknęliście się ustami przed ubikacją w sądzie?

Spuszczam wzrok na nasze dłonie, przyglądam się widocznym na jego nadgarstku wypukłym żyłom. Zastanawia mnie, czy coś ćwiczy. Jest dość atletycznie zbudowany. Właściwie, jestem wręcz pewna, że jakiś sport uprawia, nikt się nie rodzi wyglądając jak z okładki Cosmopolitan.

– Czemu to ja zawsze mówię o sobie? – pytam. – Czemu wiem tylko, że masz młodszą siostrę?

Karol wzdycha i uśmiecha się niepewnie.

– Bo to jedyny temat, do jakiego potrzebujesz więcej niż trzech zdań, żeby się wypowiedzieć – docina mi, a ja wywracam oczami. – Przepraszam, jeśli chcesz cokolwiek wiedzieć, możesz mnie śmiało pytać. Ty do tej pory byłaś otwarta, nie mogę pozostać dłużnym.

– Naprawdę?

Kiwa głową, a ja poprawiam się na krześle, zakładając nogę na nogę. Staram się jednak nie wysunąć z jego uścisku. Po prostu nie chcę.

Przez chwilę udaję zastanowienie, a Karol parska śmiechem, obserwując moją minę. Tak głupie pomysły wpadają mi do głowy, że idę w jego ślady i zadaję najprostsze z pytań:

– Ulubiony kolor?

Basic – komentuje. – Kurde, nie wiem. – Zaczyna szukać wzrokiem po suficie. No na pewno, znajdzie tam odpowiedź. Wyrytą w drewnianym stropie a la chłopska chata, wielkimi literami. Spoglądam w tamtym kierunku, ale surowe, jasne belki nie zdobią żadne ornamenty. Wnętrze wzorowano na najprawdziwszych bacówkach.

– Mętny zielony – odpowiada wreszcie. – I granatowy. Nie łączą się za bardzo, ale są przyjemne.

Kiwam głową, a Karol sięga po szklankę ze swoją wodą. Przez chwilę zastanawiam się, o co mogę go właściwie zapytać. Poza głupimi pomysłami rodem z jakiejś licealnej imprezy i gry w butelkę, mam zupełną pustkę.

Patrzę na tego mężczyznę, który jest zdecydowanie mi bliski, sprawia, że serce wali mi w piersi, że świat się zmienia na lepsze, że ja czuję się wreszcie bezpieczna, a nie potrafię go zapytać o coś ważniejszego niż ulubiony kolor, czy najgorszy studencki przypał.

Ja miałam ich całkiem sporo, jeszcze zanim poznałam Adama. Dziwię się, że tata nie rwał sobie włosów z głowy, bo jak na byłą wice-mistrzynię seniorek w kraju, która mogła wrócić na lód w każdej chwili, nieźle dbałam o swój organizm. Nie dość, że chciałam mu pomóc w utrzymaniu domu, czując już się dorosłą, skoro udało mi się zdać maturę, to jeszcze nie oszczędziłam sobie przy tym integracji. Dosłownie zapijałam swoje upośledzenie społeczne, bo nie chciałam, żeby studia były jak liceum. Żebym była tą cichą, utalentowaną łyżwiarką, która z nikim porządnie się nie zaprzyjaźniła przez trzy lata wspólnej nauki. Do tej pory tak myślałam, jednak niedawna wiadomość od Laury, wszystko zmieniła, prawda?

Biedny tata, dobrze, że nie zszedł na zawał, kiedy zagroziło mi powtórzenie pierwszego roku. Ale nie byłabym sobą, gdyby w ostatniej chwili nie udało mi się naprawić wszystkiego – przy okazji dorobiłam się swojego pierwszego siwego włosa. Jakbym zaczęła siwieć w takim tempie, szybko bym się upodobniła do taty. Zdecydowanie takie podobieństwo nie jest niczym dobrym.

– Do kogo jesteś bardziej podobny? Do mamy czy do taty? – pytam wreszcie, kiedy jego dłoń zakrywa moją.

– Zadajesz ciężkie pytania – stwierdza, wzdychając.

– Do łatwych kobiet nie należę – rzucam bez zastanowienia, ale sens tej kompilacji dociera do mnie dopiero po opuszczeniu moich ust.

– Zdecydowanie jesteś skomplikowana – stwierdza, próbując się nie roześmiać, a ja wywracam oczami.

Dobrze wiedział i dobrze odczytał, co miałam na myśli. Nie chciałam rzucać żadnym seksualnym podtekstem. Nie tak oczywistym. PFFF. W ogóle nie chciałam rzucać żadnym podtekstem. Co to w ogóle za pomysł? Flirt? Podryw? Nie, nie, nie. Ja chyba nawet nie pamiętam jak to się robi. Jak cię pochylić nad mężczyzną, żeby jego oczy wpatrywały się tylko i wyłącznie w ciebie. Jak rzucać pojedyncze, ledwo kamuflowane spojrzenia na jego usta, czy jak powtarzać jego gesty, otwierając ciało w jego stronę, by poczuł zainteresowanie. Nie. Zdecydowanie już tego nie umiem i nie pamiętam. Nie ma co próbować. Spalę się już na samym starcie.

– Chyba do rodziny po stronie mamy – przyznaje. – Chociaż nie jestem taki pewien. Zawsze mi to powtarzali. Że charakter mam jak wujek Leon. – Wywraca oczami. – Pewny siebie podrywacz. „Ziółko", tak mówiła na mnie mama zanim... – Spuszcza niespodziewanie wzrok i przygryza wargi. – Zanim coś złego nie zaczęło się z nią dziać.

Nie patrzy na mnie, ale to nie znaczy, że kłamie. Nie, widzę, że po prostu nie jest w stanie na mnie spojrzeć. Że cokolwiek próbuje mi przekazać, słowa nie przychodzą mu łatwo. To coś głębszego. Coś związanego z jego matką.

O ironio, czy i w jego życiorysie rodzicielka coś zawiniła?

– Nie żyje? – pytam cicho, a on kiwa głową. Teraz to ja ściskam jego rękę, żeby poczuł się pewniej.

– Miałem siedemnaście lat, kiedy popełniła samobójstwo. Była schizofreniczką. – Podnosi na mnie niepewnie wzrok. Nie chcę nic mówić, staram się po prostu dodać otuchy, doceniam, że się otwiera. – Miała jeden z tych okresów agresyjnych, w jej wypadku od razu po nich wpadała w stany niżowe, które prowadzą do depresyjnego postrzegania rzeczywistości... I moja siostra miała siedem lat. Była za mała, by to zrozumieć. Ja czułem się... za młody by to zrozumieć.

Mam ochotę otoczyć go silnym uściskiem, tak jak on robił to do tej pory.

Bo wiecie, dotychczas widziałam go jako wielkiego macho, męskiego, silnego, zawziętego fircyka. Dopiero teraz, pierwszy raz widzę go tak... ludzkiego? Jasne, wiedziałam, że nie jest reptalianem, czy jakimś ufoludkiem, ale po prostu tak wzruszony Karol, który nie potrafi spojrzeć mi w oczy, któremu brak pewności siebie, który boi się o czymś mówić, zupełnie nie pasuje do obrazu kierownika-wizjonera, idealisty kryjącego się pod płaszczem cynicznego ignoranta. Jak głęboko jeszcze muszę sięgnąć, by dowiedzieć się o nim całej prawdy?

– Czasem żałuję, że zachorowała. Że nie została taka, jaka była w moim dzieciństwie, kochająca, szczęśliwa, właściwie tylko moja – wyznaje i wzdycha. – Znaczy, kocham swoją siostrę, nie zamieniłbym jej za nic w świecie, chociaż czasem potrafi wkurzyć do żywego, ale... – Podnosi na mnie wzrok. Widzę w nim tak wiele pytań, które pozostały bez odpowiedzi. – Nigdy nie byłem blisko z tatą, na tyle, by mógł mi to zrekompensować. Zdecydowanie lepiej sobie poradził z młodą. Po prostu... patrząc na ciebie i twojego tatę... – Unosi ramiona, ale na chwilę traci głos. – Boże, mam dwadzieścia osiem lat i tęsknię za swoją mamą. – Spogląda na mnie zawstydzony tym wyznaniem, ale nie czuję się zażenowana.

Co prawda nie oczekiwałam, że nasz obiad zmieni się w sesję terapeutyczną, której osoba z problemami zdecydowanie nie powinna udzielać, ale co poradzę? Lepiej, żeby otwierał się w taki sposób, niż bym nie wiedziała zupełnie niczego. Jeśli mam do wyboru powierzchowne jedynie muśnięcie jego osoby a dogłębne odkrycie jego wrażliwości, wybiorę to drugie.

Cokolwiek między nami się rodzi, gdziekolwiek to idzie, nie chcę być jedynie przygodą, zwykłym przypadkiem, chcę go poznać. Tak naprawdę.

– To zrozumiałe. Siedemnastolatkowie to jeszcze dzieci. Mówię sama po sobie. Ile miałeś lat, kiedy zachorowała? – Nie chcę, żeby czuł się źle z tym, że okazał przede mną emocje. Dobrze wiem po tacie, że niektórzy z panów czują się z tym niekomfortowo. Nawet bardzo.

– Chyba wszystko zaczęło się w okresie ciąży z Mariną, nie jestem nawet pewien, czy jej chciała. Potem miała depresję poporodową, którą tata chyba zbagatelizował, tak mi się wydaje, kiedy teraz po latach ze mną rozmawia. – Kiwam głową, by zachęcić go do dalszej rozmowy. – Nie lubi o tym mówić. Nikt z nas właściwie nie porusza prawie tego tematu. – Wzdycha. – Potem zaczęliśmy już ją tracić... Aż straciliśmy, na zawsze.

– Karol... – szepczę, łapiąc go mocniej za ręce. Podnosi na mnie niebieskie oczy. Tak rzadko widuję mężczyzn bliskich płaczu, że początkowo nie wiem, co powiedzieć. Po prostu podnoszę się z krzesła i zanim on chociaż pomyśli o zaprotestowaniu – całuję go w czoło.

Nie panuję nad tym odruchem, to jedyne co przychodzi mi na myśl, gdy na niego patrzę w tym stanie. Kiedy siadam z powrotem, łapie mnie mocno za rękę.

– Poprosisz o rachunek? – pyta cicho, a kiedy odwracam głowę w poszukiwaniu kelnerki, Karol zdejmuje szybko okulary i próbuje dyskretnie otrzeć łzy.

Podobno męskie łzy są równie mistycznym zjawiskiem, co jednorożce i smoki ziejące ogniem. Mój smok właśnie przemienił się w łagodnego baranka. Uśmiecham się, kręcąc głową.

Nie ma się czego przede mną wstydzić.

Upiera się, żeby zapłacić za nasz obiad, chociaż próbuję zaprotestować. W jego oczach widzę, że nie zniesie sprzeciwu. Przez chwilę nawet boję się, że ten niespodziewany wybuch szczerości może sfinalizować się ponownym zdystansowaniem mnie, ale Karol pomaga mi z płaszczem, a kiedy wychodzimy z restauracji, bierze mnie za rękę.

Tak o, po prostu. Idziemy spokojnie przez Rynek, nie spiesząc się. Świeci słońce, jest właściwie ciepło, możemy spokojnie rozpiąć płaszcze i pozbyć się czapek czy rękawiczek. Kraciasty szalik mojego szefa zwisa luźno z jego szyi.

Mam ochotę pociągnąć za niego, by się nade mną pochylił, tak jak to zrobił w sądzie.

Opanowuję się jakimś cudem, ciesząc się po prostu z ciepłego powiewu wiatru, który wpada w poły mojego płaszcza i jego ciepło uścisku na mojej dłoni. Przesuwamy się powoli w kierunku Bramy Floriańskiej, przy której na resztce muru obronnego dawnego miasta teraz jakiś artysta próbuje sprzedać swoje obrazy.

Nie są fatalne, nie są ten mistrzostwem. Patrząc na niego, jak próbuje przehandlować się z jednym z kupców, dociera do mnie, że i mój tata mógł tak skończyć. Miał ogromne szczęście, że został wybrany spośród tysiąca doktorów, by prowadzić zajęcia w Brukseli. Ledwo zdobył tytuł, miał małe dziecko i młodą żonę, która już wtedy planowała poświecić się karierze pianistki. Tak wiele rzeczy mogło pójść nie tak.

Przechodząc na drugą stronę, spoglądam na bruneta. Jak wiele rzeczy poszło nie tak w moim życiu, że musiałam się znaleźć tu i teraz? Dawno temu byłam tak szczęśliwa, jak w tej chwili. Uśmiecham się do siebie.

Może moje życie wcale nie jest pasmem nieszczęść?

Samochód Karola stoi na parkingu przy Głównym, na Pawiej. Żeby dojechać do mieszkania, które obserwowało dramat mojego krakowskiego życia potrzebujemy o tej porze ponad pół godziny, bo Armii Krajowej jak zwykle stoi.

Warszawa mnie rozpieściła. Życie w pobliżu metra, sprawiło, że odzwyczaiłam się od codziennych korków. Już zapomniałam, jak to jest jechać 40 minut tramwajem na zajęcia albo do pracy.

Naprawdę się cieszę na widok swojej ulicy. Karol parkuje pod naszą klatką, a ja wygrzebuję z torebki klucze od taty. Swoje dawno mu oddałam – w końcu nie były mi do niczego potrzebne. Karol wyciąga z bagażnika moją walizkę i razem wchodzimy do środka.

Mieszkanie na ostatnim, trzecim piętrze wybudowanej tuż po wojnie kamienicy dzieli się na trzy niezbyt duże pokoje wraz z malowniczą kuchnią. To właśnie kuchnię lubię najbardziej. Najwięcej żywych wspomnień z dzieciństwa odgrywa się w mojej głowie zawsze w kuchni. Tata jedną ścianę pozostawił mojej dziecięcej fantazji, potem naprawiając bazgroły, żeby matka się nie wściekała o nieestetyczny wygląd pokoju. W zabytkowych właściwie szafkach kuchennych wstawił kiedyś witraże.

Teraz, kiedy wchodzimy do mieszkania, widzę otwarte drzwi do kuchni i światło rozbryzgujące się na pofałdowanym szkle. Czuję znajomy zapach, przytulne ściany korytarzyka sprawiają, że rozluźniam ramiona i oddycham głęboko.

– Dom, ha? – mówi Karol, obserwując moją reakcję.

Uśmiecham się do niego.

– Jest tylko jeden – odpowiadam i ściągam z siebie płaszcz, wieszając go na kołku. – Zrobić ci herbaty? – pytam, ale zanim robię chociaż krok w stronę kuchni, z dużego pokoju wybiega Dodo, wskakując na mnie.

– Dodo! – krzyczę na widok psa i tarmoszę go za uszy, chociaż powinnam kazać mu ze mnie zejść. Seter zamiata ziemię ogonem i zaczyna szczekać, a ja stukam go po nosie, żeby się zamknął.

– No już, dość tego! – spycham go z siebie, a on przystępuje do zajęcia uwagi mojego kierownika. Odwracam się do Karola, który poklepuje go po łbie, ale najwyraźniej nie jest zbyt obyty z najlepszymi przyjaciółmi człowieka.

– Dodo, siad – mówię, a ten czworonożny głupol, słysząc z moich ust swoje imię najpierw siada, a potem obraca się na tyłku. Merda swoją szczotą, ale nie wstanie, chociaż widzę w jego poczciwych brązowych oczach, że z radością zlizałby mi z twarzy cały makijaż.

Kochany wariat.

– Gdzie zanieść walizkę? – pyta Karol, a ja podnoszę głowę i uśmiecham się.

– Możesz postawić ją tutaj, bo właściwie mój pokój to... ten. – Pcham drzwi obok wieszaka, które prowadzą do mojego pokoju. Brunet zagląda tam z zaciekawieniem.

– Czemu mnie nie dziwi ten wystrój jak z katalogu Ikei? – śmieje się i nie pytając o pozwolenie, włazi do środku.

Nie zrozumcie mnie źle, naprawdę nie mam nic przeciwko temu, że Karol zachowuje się swobodnie, ale wkroczenie do mojego pokoju, który zajmowałam prawie całe życie wydaje mi się po prostu... dość gwałtowne. Przez długie lata to była moja świątynia ducha, mój schron, moje bezpieczne miejsce, co nie znaczy, że go w nim nie chcę, po prostu zaskakuje mnie, że można do środka wejść od tak, jakby nigdy nic nie znaczyło, a magiczna aura tego pokoju była jedynie w mojej głowie.

Czy to w ogóle ma sens, co mówię?

Wchodzę za nim do środka, obserwując jak podchodzi do półki. Częściowo zajmują ją moje książki, jakieś pudła, których zawartość tylko częściowo kojarzę. Na jednej oddzielnie włożone są moje łyżwy. Coś drga mi w okolicach serca, gdy Karol wyciąga po nie dłoń, ale zmienia zdanie, sięgając po wystawiony obok puchar.

Swoją drogą, sadziłam, że wszystkie moje nagrody wylądowały w piwnicy, nie mam więc zielonego pojęcia, jak srebrna misa z logiem Mistrzostw Polski seniorek znalazła się w moim pokoju. Właściwie chyba jednak mam – nazywa się Jerzy Zięba.

– Drugie miejsce – zauważa, biorąc go do ręki.

Krzywię się.

– To były moje ostatnie zawody – przyznaję. – Potem przyszła matura, a po maturze poszłam do pracy i w trakcie studiów nie miałam już czasu. A przepowiadali mi taką wielką przyszłość. – Wzdycham, zabierając trofeum z jego dłoni i odstawiam je na półkę.

– Nie chciałabyś wrócić do tego? – Spogląda na mnie, a ja parskam.

Czy chciałabym? Znaczy, jasne, to była moja pasja od zawsze, ale wypadłam z obiegu, powrót do formy oznaczałby wiele wyrzeczeń, a co za tym idzie, ograniczony czas do marnotrawienia przed kolejnym serialem Netflixa.

Mam świadomość, że w Polsce z łyżwiarstwem jest biednie, a w mojej kategorii wiekowej to już w ogóle. Z drugiej strony od kogoś, kto wraca po latach do sportu, zazwyczaj oczekuje się, że wybije się poza swoje dotychczasowe ograniczenia, może zasugerowano by mi zmianę kategorii na pary taneczne? Nie jestem typem, który swoją sztukę potrafi wykonywać z partnerem. Jazda na łyżwach od zawsze była tylko moja, ten jedyny skrawek świata, który należał do mnie... Ale jednocześnie na własne życzenie się od niego oddaliłam. Oddałam.

– Jestem za stara – stwierdzam. – Ale mogę ci to wytłumaczyć nad kubkiem herbaty. – Uśmiecham się.

Karol spuszcza wzrok, głaszcząc się po karku.

– Właściwie to chciałem już zacząć się zbierać. Muszę do wieczora dojechać do Warszawy. To był długi dzień – wzdycha i spogląda na mnie.

Nie ukrywam, że jestem zawiedziona, a on dobrze to widzi. Kładzie mi dłoń na ramieniu, chcąc chyba trochę mnie pocieszyć.

– Ale przecież widzimy się w poniedziałek w pracy – żartuje, a ja wywracam oczami.

– To nie to samo. Tam będą ludzie – burczę. – Mój tata nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zostaniesz – dodaję.

– Wiesz, że nie mogę. Jest dział, którym kieruję. – Jego ręka zsuwa się z mojego ramienia i bierze mnie za rękę. – Zadzwonię, kiedy dojadę, dobrze? – Unosi ją do ust i całuje delikatnie.

Dupek.

Przytulam się do niego w pierwszym odruchu. Kiedy otacza mnie ramionami, dosłownie wtapiam się w jego ciepło, próbując przygarnąć do siebie jak najmocniej. Żeby nie mógł się wyrwać z mojego uścisku i zostawić mnie samą. Znowu.

– Dziękuję, że byłeś ze mną dzisiaj – mamroczę, a on opiera brodę o moją głowę.

– Nie masz za co, głuptasie – odpowiada, delikatnie poluzowując uścisk. – Możemy gdzieś razem wyjść w piątek za tydzień, co ty na to? – Spogląda na mnie z góry, a mi serce staje.

System dosłownie mi się zawiesza, a od chwilowo pustej w środku czaszki odbijają się jego słowa. Wypuszczam głośno powietrze przez nos.

– Że... Że w sensie tak jakby... Zapraszasz mnie na randkę? – pytam zdumiona, a Karol wzrusza ramionami, chociaż ucieka przede mną wzrokiem niczym zawstydzony nastolatek.

– Chyba tak można to tak nazwać – odpowiada i uśmiecha się do mnie niepewnie. Odwzajemniam go, a Karol przesuwa dłonie na moje policzki. Uśmiech blednie mi na ustach, kiedy zdaję sobie sprawę, do czego on zmierza.

Mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi, kiedy znowu się nade mną pochyla. Tym razem dobrze go widzę, dobrze wiem, co chce zrobić i jak to może się skończyć.

Lekki całus w czoło zupełnie mnie zaskakuje, nie jestem nawet w stanie odpowiedzieć na jakąś jego uwagę. Po prostu czuję się tak zszokowana, że prawie zagłusza to zażenowanie i... zawód.

Nie, nie, nie, nie, nie, nie, Karolina. Przywróć się do porządku, nie możesz fantazjować o pocałunkach ze swoim szefem. To nawet nie wchodzi w grę. Weź się zbierz do kupy, po prostu idź za nim do korytarza, przytul go jeszcze raz i pożegnaj w drzwiach, kiedy obiecuje ci, że zadzwoni, jak dojedzie do domu.

Kiedy zamykam za nim drzwi, mam ochotę zacząć głośno płakać. Co właściwie tu się wydarzyło?

– Nie patrz się tak – burczę na Dodo, który macha do mnie ogonem, swoimi psimi oczami śledząc każdy mój ruch. – Dobrze wiesz, że ludzie są dla mnie za trudni.


A teraz już całkiem na serio: ostatnie dwa tygodnie były dla mnie niezwykle trudne, trochę nie wytrzymywałam psychicznie napięcia związanego z maturą, a to się z kolei odbiło na mojej możliwości przenoszenia Karoliny i Karola do pliku worda wprost z mojej głowy. Mam nadzieję, że treść nadrabia spóźnienie. 

Pamiętajcie, że czytam każdy komentarz, który sprawia mi ogromną radość, zwłaszcza jak jesteście aktywni <3

xx, Zo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro