Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

Urodziłem się i dorastałem w Green Village. Górskie miasteczko, pomimo zupełnie odwrotnych uczuć związanych z mieszkańcami, niezmiennie pozostawało dla mnie pięknym miejscem. Jednak to właśnie tu, w Albuquerque i na tle zachodzącego słońca, góry Sandia prowokowały mnie do tego, by po dyżurze zatrzymać auto na poboczu. Siadałem wtedy na masce i obserwowałem teatr barw – paletę kolorów, jakie można sobie tylko wymarzyć. To było coś niespotykanego... Za każdym razem wywoływało tak silne emocje, jakbym zobaczył czerwono-różowe szczyty po raz pierwszy w życiu. Wieczorna gra świateł sprawiała, że porozrzucane tam drzewa wyglądały jak pestki na wielkim plastrze arbuza. A gdy przelatywały nad nim balony? Czysta osobliwość. Nic nie mogło się temu równać. No... może jedynie uśmiech Any, o którym myślałem, odkąd opuściłem szatnię i pożegnałem się szybko z pielęgniarką na recepcji. Tylko on mógł konkurować.

Niestety nie na długo gościł w mojej wyobraźni, a słoneczno-górski spektakl tym razem nie zajął części drogi powrotnej ze szpitala. Gnałem prosto do domu Dylana i Beth. Przeprowadzili się do Tanoan, jednej z najzamożniejszych części miasta, zasiedlonej przez „białe kołnierzyki", więc musiałem przejechać prawie na drugi koniec Albuquerque, a piekielnie się spieszyłem. Zależało mi, aby pogadać z Dylanem o opiece pielęgniarskiej dla mamy, ale bez obecności Beth. Dlatego zapowiedziałem się na godzinę dwudziestą, choć od początku wiedziałem, że będę pół godziny przed czasem. Liczyłem, że moja bratowa nadal wraca do domu po tej godzinie, co zaserwował jej niedawny awans na dyrektora NorthBank Albuquerque. Niestety, ale życie w dzielnicy kipiącej luksusem kosztuje, a najczęściej własne nerwy i kawał zdrowia.

Przepuściłem auto z naprzeciwka i skręciłem na posesję. Moja bratanica jeździła rowerem po podjeździe, robiąc slalomy między palmami, a kiedy spostrzegła się, że zaparkowałem, zahamowała i odpięła kask. Radośnie pomachała rękoma, więc odwdzięczyłem się tym samym i sięgnąłem po przyczynę piwnicznego bajzlu – archiwalne przepisy babci. Wysiadłem. Melanie podjechała bliżej i przybiliśmy żółwika.

— Cześć, wujku!

— Cześć, Melanie.

Uniosła głowę, marszcząc piegowaty nos.

— Przyjechałeś pojeździć ze mną na rolkach? Miałeś być w zeszłą niedzielę...

— O do licha...

Skrzyżowała ręce oklejone kolorowymi tatuażami.

— Zapomniałeś?

Ostatnie dwa tygodnie były bombą skonstruowaną ze stresu, a wszystko przez rozstanie z Kim. Nie było to jednak żadnym wytłumaczeniem jakie mogłem przekazać dziecku, dlatego bezradnie podrapałem się po karku, westchnąłem i z bólem przyznałem:

— Mam głowę jak sitko, i niestety tak, zawaliłem i zapomniałem, ale... — uniosłem palec — zarezerwuj mi swoim grafiku przyszłą sobotę. — Wsadziłem zeszyt babci pod pachę i złożyłem dłonie. — Proszę... Obiecuję, że już nie zapomnę.

— Zgoda.

— Świetnie!

— To jesteśmy umówieni.

— Słowo skauta, obiecuję. — Trąciłem palcem jej nos, zaśmiała się. — Tata jest w domu?

— Tak. — Poprawiła kask i założyła stopę na pedał. — Pojeżdżę jeszcze, bo mama zawoła zaraz na kolację. Pa, wujku!

Zacisnąłem wargi w udawanej radości.

— Jasne, zmykaj.

Melanie odjechała. Oderwałem wzrok od powiewających przy kierownicy tęczowych frędzli i powiodłem nim po kondygnacjach domu. Plan legł w gruzach. Gumowe ucho Beth, będzie wystawać zza rogu i chłonąć tylko to, co mu pasuje. Trudno. Jeżeli już przyjechałem, postaram się załatwić sprawę bez zwracania uwagi na żonę Dylana. Wyjąłem zeszyt spod pachy i przekartkowałem w nadziei, że jak go dostanie, to może zajmie się od razu zgłębianiem lektury.

Drzwi były otwarte, więc bez alarmowania o swoim przybyciu, pozwoliłem sobie wejść w szeroki korytarz wyłożony połyskującymi płytkami w kolorze piasku. Minąłem filary i znalazłem się w okrągłym holu na środku którego, stała fontanna z ułożonych jeden na drugim płaskich kamieni. Podszedłem bliżej niej i się rozejrzałem. Wszystko dookoła połyskiwało od białego światła, a z kątów gapiły się na mnie antyczne półnagie muzy z Hellady przepasane pnącym bluszczem, i chyba Apollo z przyrodzeniem na wierzchu, ale już bez listka bluszczu. Mlasnąłem. Nie miałem przyjemności odwiedzić Dylana i Beth po ich niedawnej przeprowadzce, ale słyszałem od Kim opowieści o tym domu. Zapierające dech w piersiach opowieści, a przynajmniej takie były dla niej, bo ja, po zweryfikowaniu dotychczasowych historii, mogłem ze smutkiem stwierdzić, że czułem się jak w muzeum. Dylan zdecydowanie nie miał nic do gadania w kwestii wystroju. Znałem go. Kochał górski klimat – drewno, ciepło, naturalne materiały, zapach świerku... Kochał rustyk, prostotę rzeźbień, tak jak ja. Tu nie było z tego nic. Chłodno i dziwnie pusto. Beth wsiąknęła w te ściany całą sobą.

Okrążyłem szumiącą fontannę i ruszyłem za echem rozmowy docierającej z pomieszczenia po prawo. Doniosły głos Beth wybijał się z prowadzonej dyskusji. Zorientowałem się, że temat żywej rozmowy obejmował nikogo innego jak mnie i właśnie dlatego postanowiłem chamsko podsłuchać terkoczącej Beth. Zatrzymałem się przed progiem jadalni i dałem krok w tył, by schować się za ścianą.

— Musisz utrzymać swoje zdanie, bezdyskusyjnie. Tak jak to robiłeś do tej pory.

— Beth, powtarzam ci, że nie mogę go do niczego zmusić, a przede wszystkim nie chcę tego robić.

— Błąd. Powinieneś. Bierzesz pod uwagę, że z całą chęcią, jaką posiadam, nie będę mogła zająć się mamą, gdy Alex zniknie na trzy doby dyżuru? A czasami potrafił i na dłużej. Ja też pracuję, ty również. Mamy dziecko. Jak chcesz to pogodzić?

— Nie rozdmuchuj problemu. Mama sobie radzi, więc chodzi tylko o czas, gdy ma rzuty.

— Które pojawiają się coraz częściej, Dylan.

— Uważam, że i tak nie ma o czym mówić, bo ona nie przyjedzie do Albuquerque.

— Skąd ta pewność? Rozmawiałeś z Alexem?

— Zapytałem go o to. Nie powiedział mi tego wprost, ale: "Pogadamy na miejscu", wskazywało na jedno.

— Świetnie, więc co teraz? Bo znając Alexa, to zdania co do wyjazdu nie zmienił.

— Kochanie, nie wiem... Cały dzień zaprzątało mi to głowę i nadal nie wiem. A może on ma rację, co do opłacenia opieki?

— Nie chcesz tego, widzę to po tobie.

Nabrałem powietrza i zacisnąłem szczękę. Nie myliłem się, to była jej sprawka. Chce się mnie uparcie pozbyć? Do czego ona dąży?

— Nie chcę, ale nie ma innego wyjścia. On tam nie pojedzie. Już sam nie wiem, co robić i jak z nim skutecznie rozmawiać.

— Wiesz, co... — mruknęła z kpiną — wiesz, o co mi w tym wszystkim najbardziej chodzi, Dylan?

Westchnął ciężko. Chciałem już tam wejść, ale zbyt mocno interesowało mnie tłumaczenie Beth.

— Domyślam się.

— Cudownie, ale powiem to głośno, by do ciebie w końcu dotarło. — Zastukała szpilkami za pewne podchodząc bliżej mojego brata. — Chodzi mi o to, że zrobiłeś dla niego dużo, bardzo dużo. Przyjechał tutaj mając siedemnaście lat. Pozwoliłeś zamieszkać mu z nami, a gdy skończył liceum, załatwiłeś mu pracę u swojego przyjaciela na stacji benzynowej. Potem znowu z nami mieszkał, gdy przenieśliśmy się do innego i nadal ciasnego mieszkanka, gdzie również nie mogłam krzyczeć jak dochodziłam, bo Alex był za ścianą. Korzystał z twojego samochodu, mojej cierpliwości... nie! Teraz ja mówię, Dylan. A na dodatek poznałam go ze swoją dobrą koleżanką i nawet tutaj nie wykazał się odrobiną zaangażowania.

— Nie mieszaj w to Kim. Rozstali się na wspólnych warunkach, w zgodzie i nic nam do tego. Nie rozgrzebujmy tego.

— Widzisz, znowu go tłumaczysz.

— Nie robię tego. Po prostu nie chcę wtrącać się w nie swoje sprawy. Na pogrzebie przegiąłem i żałuję.

— Bo nic o ich byłym związku nie wiedziałeś i nie wiesz i przez to wydaje ci się, że miód ściekał po ściankach, ale teraz ci powiem, że nie, nie ściekał, bo również miałabym na miejscu Kim po dziurki w nosie kogoś, kto przychodzi z pracy i zamiast odstresować się ze mną, napić wina i dobrze wypieprzyć, to wsadza głowę w książki i udaje, że jestem powietrzem.

— Beth, błagam. To nie jest nasza sprawa.

Przynajmniej w tym się, Dylan, zgadzamy.

— I olewa mnie, gdy chcę wyjść razem z nim na imprezę z przyjaciółmi, ale on kolejny raz bierze dodatkowy dyżur, więc znowu idę sama. Taka była prawda o nich. Kim mi o wszystkim mówiła.

A może po prostu, to nie było, to? Co, Beth? Nie wiesz, to się przymknij.

— Mówiła i zaliczała pijackie balety w przynajmniej trzy soboty w miesiącu. Popieram w tej kwestii Alexa. Wątroba to cenna rzecz.

— Chciała, by się otworzył, rozerwał, przestał żyć tylko pracą i zaczął wychodzić do ludzi. Naprawdę jej przez jakiś czas zależało.

— Jemu na niej też. Z drugiej strony, on zawsze taki był, Beth! — podniósł głos. — Tolerował wokół siebie jakąś grupę osób mu podobnych, i nie był typem hulaj-duszy. A jeżeli Kim postawiła sobie znak zapytania i doszła do wniosku, że jej to nie pasuje, a Alex nie chce tego zmieniać, to mieli rację, rozstanie im wcześniejsze, tym lepsze. Oboje są świetnymi ludźmi, ale nie do związku ze sobą i cieszę się, że podeszli do tego w zajebisty sposób i zostali dobrymi znajomymi. Czego ty teraz wymagasz? Po co to ruszasz?

— Wymagam tego, by w momencie, gdy on ma szansę zrobić coś w końcu dla kogoś, to niech to zrobi, choćby ze względu na ciebie. Powinien wrócić do Green Village i pomóc matce! Tak może ci się odwdzięczyć.

— Ale ja nie wymagam od niego zadośćuczynienia, zmuszając go do powrotu do Green Village.

Gotowały się we mnie piekielne ognie. Miałem tak szybki oddech, że myślałem, iż rozsadzi mi klatkę piersiową i zdmuchnie ze ściany szklane mozaiki, ogłaszając tym Beth i Dylanowi moją obecność.

— Nie chce tam wrócić, bo co?! Bo ktoś dziesięć lat temu spuścił mu łomot?! O, Boże! No tragedia się stała! — Zaśmiała się.

— Nie łomot, a prawie pozbawił go życia, gdyby nie szkolny cieć. Ma powody, aby mieć awersję do tego środowiska i nigdy więcej, nie będę tych uczuć kwestionował. Nie mam do tego prawa.

— Aaa.. nie wkurzaj mnie! On cię znowu wykorzysta!

Miałem dosyć jej jazgotu wobec mojego brata, który nie był niczemu winien, a stał się workiem przyjmującym ciosy. Zwinąłem zeszyt w rulon, wyszedłem zza rogu i stanąłem w progu.

— Skończyliście? — spytałem.

— Jezu, Alex?

Dylana zatkało, bo po wypowiedzeniu mojego imienia, otworzył usta i patrzył na mnie jak na ducha. Beth zrobiła krok w moją stronę i błyskawicznie poczerwieniała na bladej twarzy.

— Podsłuchiwałeś nas w naszym własnym domu?

— Tak.

Dylan podparł ręce o biodra, opuścił głowę i spojrzał na mnie z dołu, a potem na Beth. Milczał. Być może celowo, by oddać mi prawo głosu, bo chyba na to zasługiwałem.

— Nic nie powiesz?! — fuknęła na męża.

— Chyba więcej nie trzeba. Usłyszałem już wszystko — odezwałem się za niego, więc spojrzała na mnie ostro.

— Nie, Alex, to nie jest tak.

— W porządku, Dylan — przerwałem mu. — Wyjaśniliśmy sobie sprawy szybciej niż zakładałem i tak, mama nie przeprowadzi się do Albuquerque, to w zasadzie mogę ci oficjalnie przekazać, więc problem macie z głowy.

— Będziesz na tyle bezczelny, by robić bratu wyrzuty?

— Nie przyszedłem tu z takim zamiarem i Dylan o tym wie, ale ty chyba nie do końca — odpowiedziałem spokojnie i podałem Beth zeszyt babci. — Masz, to od mamy. Ponoć o niego prosiłaś.

— Co?

Obrzuciła wzrokiem, co trzymałem i wyrwała mi z rąk. Wcisnąłem dłonie w kieszenie jeansów i uśmiechnąłem cierpko.

— No to... z mojej strony to na tyle. — Zacząłem wycofywać się rakiem. — Ładny dom. Naprawdę. Cześć.

Odwróciłem się na pięcie i czując, jakby para uchodziła mi uszami, bo nie mogła ustami wraz ze słowami, minąłem fontannę spokojnie, choć miałem olbrzymią ochotę, by w nią przy kopać. Im bliżej byłem wyjścia, tym szedłem szybciej. Tym mocniej zaciskałem pięści. W końcu wydostałem się na zewnątrz i odetchnąłem głęboko. Melanie już nie krążyła po podjeździe, a słońce zakończyło swój spektakl. Ja również. Ruszyłem do auta. Miałem dosyć.

— Alex! Zaczekaj!

Usłyszałem Dylana, więc zatrzymałem się w połowie drogi do samochodu. Odwróciłem się.

— Ona nie chciała, nie bierz tego do siebie — powiedział, podchodząc do mnie.

— Chciała i od początku wiedziałem, że to nie był twój pomysł.

— Nie do końca. Oboje macie po części rację, a ja jestem gdzieś pomiędzy. Co miałem zrobić? Nie chciałem kłócić się ani z Beth ani z tobą. — Podłamał mu się głos i zauważyłem jak podbródek mu zadrżał. — Tata nie żyje... I to stało się tak nagle. Jest mi trudno, Alex, bo boję się, że możemy stracić za chwilę mamę. Wariuję. Ale może i przesadzam.

— Dylan, rozumiem i też to przeżywam i próbuję sobie z tym jakoś radzić. Nie mam serca z kamienia — uderzyłem się w nie kciukiem. — Ale nie podoba mi się zachowanie Beth w tej sprawie. Nie wiem, czy świadomie, czy nie, ale poróżnia nas, a ty jej częściowo ulegasz. — Ugryzłem się w język, widząc zbitą minę brata. — Dobra, przepraszam, teraz ja się zagalopowałem — uniosłem dłonie — nie wtrącam się. To wasze życie, wasze spięcia i godzenie się, ale proszę, by sprawy, które dotyczą mnie i ciebie, gdzie decyzja należy tylko do nas dwóch, trzymały się od nosa Beth z daleka skoro potrafi wywlekać wszystkie brudy na wierzch, nawet mój związek z Kim.

— Porozmawiam z nią o tym. Ona też to przeżywa.

— Nie musisz.

— Przeciwnie.

— Nie. Wybuchł pożar, dopalił się, więc już nie rozgrzebujmy popiołów.

Złapał mnie za łokieć i spojrzał w oczy.

— Pogadam z nią. Będzie inaczej.

— Alex!

Dylan odwrócił głowę na głos Beth. Otworzyłem wtedy drzwi z zamiarem szybkiego odjechania spod ich domu, zanim rozpęta się ostateczna wojna. Bez celu tutaj nie szła, więc wskoczyłem do auta w momencie, gdy wyciągnęła rękę i zawołała:

— Weź tę staroć! — Wrzuciła coś na siedzenie. Spojrzałem tam i zmełłem przekleństwo w ustach.

— Mama wywróciła pół piwnicy, żeby to dla ciebie znaleźć. Nie jest ci teraz głupio?

Parsknęła.

— A po co mi jakieś średniowieczne przepisy na cielęcinę? — Wzruszyła ramionami. — Ja nie gotuję. Nie mam na to czasu, więc jadamy w najlepszych restauracjach — dodała złośliwie.

Oszczędziłem jej mojego kolejnego komentarza na temat fałszywej troski o teściową, gdyż Beth chodziło tylko o jej wydumane JA, bo natychmiast odwróciła się na pięcie i odeszła obrażona. Przynajmniej teraz wiedziała kiedy się w końcu zamknąć.

— Nie zwracaj na nią uwagi. — Dylan wystawił do mnie rękę, więc ją uścisnąłem. — Kocham cię, stary, i nie chciałem urazić. Beznadziejnie wyszło. Pracujesz jutro?

— Tak.

— Do której?

— Kończę o drugiej.

— To wpadnij do mojej kancelarii i pogadamy na spokojnie.

— Jasne... — Odpaliłem silnik i potaknąłem głową. — Trzymaj się i unikaj konfliktu z mojego powodu. Nie warto.

Wycofywałem auto, patrząc na Dylana jak odprowadzał mnie wzrokiem. Nie byłem na niego zły. Nie miałem teraz żalu o słowa wypowiedziane w domu na stypie, bo wiem, kto go nakręcił. Gorycz czułem teraz jedynie do siebie, że może zbyt mało razy podziękowałem bratu za daną mi w Albuquerque szansę na życie, więc poddał się emocjom i argumentom Beth, która wykorzystywała sytuację. Tak to właśnie widziałem i sądziłem, że i tak nie odpuści, a Dylan nie zasługiwał na suszenie mu głowy i spory w małżeństwie. Wiem, że jest uczciwy i jak trudno jest mu stawać między bratem, a żoną.

Gdy tylko oddaliłem się z posesji, zjechałem na pobocze i sięgnąłem po telefon. Zanim jednak wybrałem numer utknąłem spojrzeniem w spowitych cieniem, ale nadal pięknych, górach Sandia. Wtedy przed oczami znowu zobaczyłem, tym razem oczy Any i usłyszałem jej nastoletni śmiech...

To było zrządzenie losu, że się spotkaliśmy? — znowu zadałem sobie to pytanie i przystawiłem komórkę do ucha.

— Słucham? — usłyszałem.

— Miałby pan czas spotkać się ze mną jutro o ósmej rano?

— Dziesiąta?

— Może być.

— Pewnie. Coś się stało?

— Chciałem wypowiedzieć umowę wynajmu mieszkania i to jak najszybciej.

***

Gunnison, Utah.

Kobieta w różowym fartuchu i upiętym wysoko koku przewiązanym czerwoną tasiemką, zwabiła jego spojrzenie. Podszedł do baru, za którym stała, i zabrał kartę. Zajął wolny stolik przy środkowym oknie i nim zdążył ściągnąć lustrzane okulary, by powiesić je na rozpiętym kołnierzyku koszuli, dziewczyna pochyliła się nad blatem, prezentując okazałą naturę bujnych piersi. Postawiła szklankę i nalała kawy. Wyprostowała się z gracją, po czym jej czarne oczy spotkały się z jego intensywnie niebieskimi. Wpatrywał się w jej twarz, podziwiając podobieństwa takie jak: pieprzyk nad lewą brwią i prawym policzku. Niestety, przyjemny kontakt wzrokowy trwał zaledwie kilka sekund. Zrozumiał, że się speszyła, bo odchrząknęła, najpewniej próbując tym przerwać niezręczną dla siebie sytuację z obcym mężczyzną i sięgnęła do kieszeni fartucha, skąd wyjęła notatnik oraz długopis.

— Coś podać? — spytała, nie odrywając spojrzenia od kartki.

Przekartkował szybko menu i przejechał palcem po pozycjach na przedostatniej stronie.

— Zupę z kurczakiem i ryżem, a potem się pomyśli. — Odsunął kartę na bok. — Proszę wybaczyć moją wzrokową nachalność.

Po tym jak spróbował wytłumaczyć swoje zachowanie, nie uraczyła go uwagą, skupiając się dalej na pisaniu w notatniku.

— Nie szkodzi... — mruknęła po chwili.

— Przypomina mi pani moją żonę w młodości. Stąd moja reakcja.

Podniosła spojrzenie znad kartki.

— W takim razie chyba nie byłaby zadowolona słysząc, że komplementuje pan w ten sposób inne kobiety? — Schowała notatnik do kieszeni fartucha. — Bo jak mniemam, był to komplement?

— Nie myli się pani. Komplement w całej swojej mierze. — Objął podbródek kciukiem i wskazującym palcem. — Pochodziła z południowego Meksyku. A pani?

— Puebla, środkowy Meksyk. — Uśmiechnęła się. — Zupa będzie za dziesięć minut.

— Wybornie.

Caden powędrował spojrzeniem za kelnerką, czując, że znów zbytnio poddawał się wspomnieniom o nieżyjącej żonie i dziecku. Nie powinien. Cierpkie uczucia rozpraszały skupienie na pracy, którą wypełnił codzienność odkąd miłość jego życia zmarła podczas porodu martwej córki. Odgonił więc niewłaściwe dla tego momentu myśli, wyjął telefon z kieszeni spodni, i założywszy rękę na oparcie czerwonego narożnika, wybrał konkretny numer. Przyłożył komórkę do ucha, i spoglądając za szybę na ruchliwą trasę, wyczekiwał odzewu.

— Mam nadzieję, że ma pan dla mnie dobre wieści — oznajmił głos w słuchawce.

— I tak i nie.

— Więc wybór pozostawiam panu.

Sięgnął z powrotem do menu, bo żołądek dał mu znać, że na zupie się jednak nie skończy. Zrobił kawał trasy z lotniska w Albuquerque do tego zadupia – Gunnison, w Utah.

— Dotarłem do Simona Decketa. — Nie usłyszał żadnej reakcji, więc kontynuował: — Początkowo komunikacja z nim przebiegała opornie, ale na koniec potwierdził słowa rodziców Kate...

— Zastępczych rodziców — wtrącił głos.

— Potwierdził słowa zastępczych rodziców... — Caden poprawił swoją fatalną pomyłkę, sczytując z menu propozycję cheeseburgera z frytkami. — Znali się — dodał.

— Wie, gdzie ona jest?

— I tu jest ta gorsza informacja. Twierdzi, że nie.

— Kłamie!

Caden zatrzasnął plastikową kartę menu na ten ostry ton i sięgnął wzrokiem za bar. Dziewczyna, polerując szmatką szklankę, skrzyżowała z nim spojrzenie i tym razem znacznie dłużej.

— Panie Howell...

— Jestem... — westchnął i odwrócił wzrok ponownie na autostradę.

— Więc proszę mówić.

— Tego nie mogę być pewny, czy kłamał, czy też nie. Na tamten moment nie mogłem niczego więcej od niego wyciągnąć.

— Mógł go pan przycisnąć... — zasyczał.

— Nie mogłem, a przynajmniej jeszcze nie teraz. Decket nie chciał rozmawiać i zaczął się wycofywać, ale swoim zachowaniem utwierdził mnie w tym, że ruszyłem śliski dla niego temat.

— Nic nam to nie daje.

— Uważam, że to zbytni pesymizm. Jeżeli Decket powiedział prawdę, że nie ma pojęcia, gdzie jest obecnie Kate, to chęć jak najszybszego pozbycia się mnie, mogłaby podsunąć mu pomysł, by wypuścić fałszywe tropy, a przecież nie o to chodzi. Nie chcemy tracić czasu na błąkanie się w lesie to tu, to tam.

— To jakaś różnica? Bo wychodzi na to, że i tak nadal stoimy w miejscu.

— Wręcz przeciwnie. Simon Decket wskazał na ostatni kontakt z Kate...

— Marga... — zakaszlał. — Margaret!

Zagryzł wargę. Dla niego było to bez różnicy, jak dziewczyna ma na imię.

— Margaret... Powiedział, że widział ją w Salt Lake City w dziewięćdziesiątym ósmym roku, ale nie zdradził w jakich okolicznościach. Ale czego dowiedziałem się o Deckecie? Mieszkał w tym mieście i parał się w tamtym okresie sutenerstwem, a raczej dopiero zaczynał być wschodzącą gwiazdą biznesu. Rodzice zastępczy Margaret przyznali również, że kontakt z córką, przez ostatnie miesiące przed zaginięciem nie należał do łatwych. Dziewczyna znikała z domu, nie wracała na noce. Jako problem wskazywali Simona. Według nich chodziło o narkotyki.

— Ta wiedza nie posuwa nas do przodu.

— Ale rodzi pretekst do pytania: jakie okoliczności towarzyszyły Simonowi i Kate podczas ostatniego spotkania?

— Siedzenie i zadawanie pytań niczego nie rozwiązuje.

— Zadawanie pytań to podstawa, panie Blake. Według byłych rodziców i chłopaka ślad naszej Margaret urywa się w Salt Lake City, dziesięć lat temu... — Odchylił się, gdy miska z parującą zupą dotarła pod jego nos, ale tym razem podał ją kelner. — Także zjem coś i wracam tam. Klub ze striptizem, gdzie Decket podstawiał zwerbowane dziewczyny nadal egzystuje, więc spróbuję zasięgnąć języka o Margaret. Może ktoś coś będzie kojarzył.

— Rób, co uważasz i przyprowadź ją! Mój czas się kończy.

— Skontaktuje się z panem, jak tylko się czegoś dowiem.

— Na to liczę.

Odłożył telefon obok pieprzniczki i zabełtał w gęstej zupie. Spróbował odrobinę ryżu i sięgnął po pieprz. Przekręcił nim kilka razy nad miską, odstawił na miejsce i sprawdził czas na zegarku.

Cheeseburger będzie musiał poczekać, jeżeli chce porozmawiać z właścicielem klubu przed otwarciem. Miał nadzieję, że trafi na trop Kate, ale byleby nie na drugim krańcu Stanu. Zbliżało się Halloween i po prostu chciał odpocząć. Choć jeden dzień. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro