Rozdział 55
— Alex, sprawdzasz godzinę co pięć minut. Zaczynam się przez to jeszcze bardziej denerwować. — Audrey odezwała się, kiedy po raz kolejny podświetliłem tarczę zegarka.
— Bo dochodzi ósma. — Oparłem głowę o ścianę i przetarłem twarz dłonią. — Od czterech godzin powinienem być w szpitalu. I na komisariacie. A tymczasem nadal tu tkwię... — Podniosłem jakiś odłamek cementu i rzuciłem go przed siebie. Spojrzałem na telefon. Nadal zero zasięgu. — Dylan dzwonił do mnie już pewnie ze sto razy. – Westchnąłem. – Boże, ale musi być wkurwiony.
— Raczej powinien się martwić.
— W jego przypadku najpierw jest wkurwienie. Logika dociera do niego dopiero wtedy, gdy emocje opadną.
— To długo go trzyma, skoro zakładasz, że po tylu godzinach nadal może się wkurzać.
Uśmiechnąłem się, ale w tej totalnej ciemności Audrey na pewno tego nie widziała.
— Cały Dylan. Jesteśmy kompletnie różni... — westchnąłem i zamknąłem zmęczone oczy. — Ale to jedyny brat, jakiego mam. Mimo wszystko...
— Wyczuwam żal?
— Bo go nie ukrywam. Nie zawsze było kolorowo. Ale w tym momencie mogę liczyć tylko na niego. I wiem, że się nie zawiodę.
Audrey poklepała mnie po ramieniu.
— Nie tylko. Tkwimy w lochach razem, brachu. No i jeszcze ta jedna, za ścianą, ale ona coś mało rozmowna.
Zaśmiałem się cicho.
— No tak, wybacz.
— Wybaczam.
Zapadła chwila ciszy.
— Alex?
— Yup?
— Przepraszam za tamto.
— Tamto?
— No wiesz... tu na schodach. Nie powinnam.
Przeniosłem na nią wzrok, choć w ciemności niewiele widziałem.
— Audrey, nie przejmuj się...
— Nie, serio. Zauważyłam, że zrobiło ci się głupio. A mnie jeszcze bardziej. Uwierz mi, nie chciałam, żeby to tak wybrzmiało. Że... że się przystawiam do ciebie, albo coś.
— Audrey... — westchnąłem i potarłem kark.
— Chciałam cię podnieść na duchu. Nie wiem, co mi odbiło, że cię w ogóle dotknęłam w taki sposób.
— Boże, Audrey... — zaśmiałem się, nieco zakłopotany. — Nie szkodzi. Nie odebrałem tego w ten sposób.
— Odebrałeś.
— Nie.
— Tak. Widziałam twoją reakcję. Jakbym cię oparzyła.
Dobra. Chyba lepiej być szczerym.
— W porządku. W pierwszej chwili miałem takie odczucie, ale naprawdę, to nie jest teraz problemem. Absolutnie. – Chciałem rozluźnić atmosferę, więc dodałem z uśmiechem: — Poza tym nie sądzę, żebyś była aż taką desperatką, żeby świadomie narażać się na to, że Ana wydrapie ci oczy.
Audrey prychnęła pod nosem.
— Żeby tylko to... — mruknęła, a potem dodała ciszej: — Ma szczęście, dziewczyna.
— Co masz na myśli?
— Jesteś świetnym facetem, Alex.
— Gadanie, Audrey... To ja mam szczęście. Że po tym, jak ją zostawiłem i milczałem przez tyle czasu, w ogóle chciała jeszcze cokolwiek ze mną odbudować. – Zacisnąłem dłoń na kolanie. — Mogła uznać, że mnie nie zna. I... może tak byłoby dla niej lepiej.
— Przestań się obwiniać. Znajdziemy ją. — Audrey uderzyła mnie lekko w ramię i włączyła latarkę. – Bateria nam pada. Musimy oszczędzać.
Siedzieliśmy na schodach, czekając na wybawienie. Zrobiliśmy już wszystko, co mogliśmy. Przesunęliśmy graty od ścian, szukając choćby szczeliny prowadzącej na zewnątrz, sprawdziliśmy pomieszczenie obok i ponownie próbowaliśmy podważyć pokrywę. Bez skutku. W końcu daliśmy sobie spokój i zaczęliśmy zabijać czas wspomnieniami.
Rozmawialiśmy o liceum, moich studiach, opowiadaliśmy sobie suche żarty, żałując, że nikt z nas przypadkiem nie miał przy sobie talii kart. Ale tematy się wyczerpały. W międzyczasie dowiedziałem się, że Audrey była kiedyś zaręczona, ale związek upadł. On wyjechał do Genewy kontynuować naukę, ona została w Stanach. Licealna miłość, która się nie udała. Od tamtej pory jest sama. Coś nas dodatkowo łączyło: oboje wiedzieliśmy, co znaczy samotność i tęsknota za kimś, kogo się kocha. Oby kogoś sobie znalazła. Kogoś godnego. A ja... ja muszę znaleźć Anę. Nie wyobrażam sobie, bym mógł spędzić resztę życia z kimkolwiek innym.
Znowu zaczęło mnie nosić. Może powinienem wrócić i jeszcze raz spróbować podnieść pokrywę?
— Alex?
— Tak?
— Bo ja ci o czymś nie powiedziałam.
Rany. Chyba nikt nie lubi słyszeć takich słów. Wyprostowałem nogę, bo zaczynała mi drętwieć, tak samo jak i tyłek.
— I chcesz mi powiedzieć teraz?
— Raczej tak.
— A dlaczego teraz, a nie wcześniej?
— Dobrze, że o to pytasz. To jakiś wstęp.
Poczułem, jak ściska mi się żołądek.
— Jezu, Audrey, mów już.
— Nie zaczynałam tematu z kilku powodów. Po pierwsze, od kiedy działamy razem, cały czas jesteśmy w pogoni za Aną. Po drugie, byłeś do mnie sceptycznie nastawiony, nie do końca mi ufałeś, co jest dla mnie zrozumiałe, Alex, więc gdybym wspomniała o tym wcześniej, mogłeś... nie wiem. Mogłeś podejrzewać mnie o coś.
— Jest po trzecie?
— Tak. Po trzecie, zaczęłam to analizować dopiero niedawno.
— Analizować co?
Audrey odchrząknęła.
— Pamiętasz tablice w moim domu? Te, o które pytałeś?
— Chodzi o te z Lisą?
— Nie powiedziałam ci wszystkiego.
Świetnie.
Przełknąłem ślinę w suchym gardle. Zaraz spadnie na mnie bomba, czuję to w kościach.
— No to mów.
— Wspominałam ci, że rozmawiałam z kilkoma osobami o pani Lewis. Jedną z tych osób był twój ojciec.
Zamknąłem oczy. Zaczyna się.
— Kiedy z nim rozmawiałaś i dlaczego akurat z nim?
— W lipcu zeszłego roku. Twój tata organizował poszukiwania Lisy, a ja szukałam kontaktu do ludzi z jej otoczenia. Chciałam rozmawiać z kimś spoza rodziny pastora Lewisa.
Westchnąłem ciężko. Bałem się słuchać dalej, ale nie miałem wyjścia.
— I co ci powiedział?
— Zacznę od tego, że sprawą Lisy Lewis interesuję się od... około dwa tysiące pierwszego roku. Z przerwami. To sprawa praktycznie bez żadnych śladów. Kobieta po prostu przepadła.
— Jak Ana... – Zwiesiłem głowę. — Przepraszam, przerwałem ci. Co mówił mój ojciec?
— Spotkałam go wtedy przed garażem. Sprawdzał coś pod maską samochodu, a ja byłam na spacerze z psem. Postanowiłam skorzystać z okazji i zagadać, bo naprawdę rzadko go widywałam. Nie owijałam w bawełnę. Powiedziałam, że chciałabym z nim porozmawiać o Lisie Lewis i że będę wdzięczna, jeśli się zgodzi. – Audrey zamilkła na chwilę. — Chyba się zawahał, bo dopiero po chwili się zgodził, ale chciał wiedzieć, dlaczego akurat on.
— I co mu powiedziałaś?
— To samo, co tobie. Że chodzi o poszukiwania. Że chcę dowiedzieć się więcej. Następnego dnia w parku piliśmy oranżady i rozmawialiśmy.
Zatkało mnie.
— Jestem w szoku. Nie wiem, co powiedzieć.
— Mam nadzieję, że się nie gniewasz, że dopiero teraz ci o tym mówię.
— Nie mam pojęcia, co czuję, Audrey. Po prostu skończ ten wątek.
— Usiadłam z twoim tatą na ławce, niedaleko sceny.
— To on zrobił te ławki.
— Co?
— Mówię, że to on zrobił te ławki dla parku. Lubił pracować w drewnie, miał do tego talent. Robił to za darmo, tylko za koszt materiału. Nigdy tego nie rozumiałem. Nie zdążył mi wyjaśnić, dlaczego nie brał za to kasy.
— Społecznik.
— Coś w tym stylu.
— I jak? Opowiedział ci o poszukiwaniach?
— Tak. Alex, czy wiesz, że pastor chciał wziąć w nich udział?
Zamrugałem.
— Co? Nie. Nie wiedziałem.
— Twój tata ci o tym nie mówił?
— Nie.
— Zapytałam go o to. O to, jak zareagował pastor.
— I co?
— Powiedział, że pastor chciał dołączyć, ale on się na to kategorycznie nie zgodził.
— Wyjaśnił ci dlaczego?
— Bo uważał, że to on stoi za zniknięciem Lisy. Że gdyby pastor brał udział w poszukiwaniach, tylko by mataczył.
— Ma to sens. Co jeszcze ci powiedział?
— Przez większość czasu mówił o Lisie. O jej małżeństwie. O tym, jaka była nieszczęśliwa i jak często płakała w pracy. Mówił o niej... z ogromnym żalem, tęsknotą. Bardzo ciepło. Przyjaźnili się, prawda? Twój tata i Lisa.
— Mam ci odpowiedzieć?
— Pytam, co sądzisz.
— Nic nie sądzę.
Zapadła cisza.
— Mam mówić dalej?
— Tak.
— Na koniec podał mi swój numer i kontakt do jej siostry. Chociaż... rozmawiałam z nią wcześniej i ona uważa, że Lisa uciekła i popełniła samobójstwo. Twój ojciec się z tym nie zgadzał. Powiedział, że cieszy się, że ktoś się tym interesuje, bo Lisa zasługiwała na odnalezienie. Niezależnie od tego, czy była żywa, czy martwa. Na koniec poprosił mnie jeszcze o jedno, żebym nie mówiła o tej rozmowie twojej mamie, gdyby zapytała, po co przyszłam. – Westchnęła ciężko. – To był jeden jedyny raz, gdy rozmawialiśmy o Lisie. Potem twój tata jakby mnie... unikał.
– Świetnie...
— Alex, twój tata zmarł na zawał. Tak myślałam. Chorował na serce, więc nie kwestionowałam tego... aż do chwili, gdy pojawiłeś się u mnie z Aną i zacząłeś drążyć temat. Wtedy zapaliła mi się lampka: Dlaczego jego syn tak bardzo tego docieka? Dlaczego zadaje pytania, dlaczego jest tak zdenerwowany?
— Jak widać był jednak powód.
— Dlatego po waszej wizycie postanowiłam z tobą porozmawiać, ale nie chciałam być nachalna. – Audrey zamilkła na moment. — Przyznam się, że nigdy nie korzystałam ze skrótu do szlaku, o którym ci powiedziałam.
— Jak to?
— No tak... Kiedy zapytałeś mnie, dlaczego znalazłam się na waszej posesji, gdy to spotkało twoją mamę... skłamałam. Ale wtedy naprawdę poszłam właśnie tamtędy. Chciałam cię spotkać. Miałam nadzieję, że będziesz przy stawie albo na podwórku i po prostu... chciałam do ciebie zagadać.
— Czyli jednak w życiu nie ma przypadków.
— Są. Są, Alex. Jakby nie patrzeć, przypadkowo uratowałam twoją mamę.
Zamknąłem oczy.
— I dzięki Bogu.
Audrey milczała, ale wiedziałem, że na mnie patrzy.
— On nie miał zawału. Tak samo jak moja matka nie wpadła przypadkiem do stawu. Dziękuję, że powiedziałaś mi o spotkaniu z tatą.
— Nie dziękuj, powinieneś o tym wiedzieć. Alex, wiesz, co to była za data, prawda?
— Co masz na myśli?
— Datę śmierci twojego taty, dziewiętnasty października. To były urodziny Lisy.
— Jezu... Nie znałem jej daty urodzenia. Boże... – Poczułem ucisk w piersi. — Jak musiało być mu ciężko przez cały ten czas...
– Nie pogniewasz się, jeśli powiem, że myślę, że łączyło ich coś więcej niż znajomość?
Westchnąłem.
— Nie, bo już to słyszałem od Any.
— Że mieli romans?
— To tylko domysły. Chociaż... – Zawahałem się. — Na innej karcie tata miał zapisany numer jako „Lisa".
— To dla mnie jednoznaczne.
— A dla mnie trudne.
— Wiem, jesteś jego synem.
– Ale to nie zwalnia mnie z trzeźwego osądu. Wróćmy do pastora, Audrey. Jaki udział mógł mieć w jej zniknięciu według ciebie?
— Pastor nie jest człowiekiem, który odpuszcza, Alex. Jest zły do szpiku kości i myślę, że twój tata miał rację. Lewis mógł się dowiedzieć, że Lisa nie jest mu wierna... a tacy ludzie bywają mściwi. To nie będzie zaskakujące, jeśli dowiemy się, że ją zabił, a potem mścił się na tobie.
— Do diabła, Audrey, to nie jest niemożliwe, bo teraz ja ci coś powiem.
— Co masz na myśli?
— Chodzi o jakąś kasetę.
— Kasetę?
— Tak. Kiedy matka mówiła mi o śmierci ojca, powiedziała coś o kasecie. Nie opiszę ci tego, co wtedy zobaczyłem w jej oczach, ale... to był ból.
— Co było na kasecie?
— Nie wiem. Jest jeszcze coś.
— Co?
— Po śmierci taty, najpewniej moja matka przeglądała internet pod kątem zamordowanych prostytutek. Znalazłem wydrukowaną listę nazwisk. Nie wiem, czy to ma związek z całą sprawą, ale to nie jest normalna rzecz, którą mógłbym puścić w niepamięć przy tylu popieprzonych sprawach, które się tu dzieją.
— Alex. Znalazłeś tę kasetę?
— Nie. Tylko kamerę, na której, jak podejrzewam, ktoś mógł ją przeglądać.
Audrey wyłączyła latarkę. Coś się nagle zmieniło. Siedziałem w ciemności, słysząc jej oddech.
— Audrey?
Nie odpowiedziała. Przesunąłem się o stopień wyżej i położyłem rękę na jej barku. Trzęsła się.
– Hej? Ty płaczesz? Audr...
Nie dokończyłem, bo z góry doszedł nas stłumione wołanie:
– Alex!!!
Zerwaliśmy się na nogi.
— To mój brat. — Złapałem Audrey za rękę. – Jesteśmy tutaj!!!
Pobiegliśmy do pokrywy i zaczęliśmy w nią uderzać z całej siły.
– Tutaj! Dylan! – krzyczałem.
Opuściliśmy ręce, gdy po chwili usłyszeliśmy, że przekręca się zatrzask. Właz uniósł się i z hukiem opadł na ziemię.
–Alex! Co ty tu, do cholery, robisz?!
Zasłoniłem się ręką.
— Dylan, możesz mi nie świecić w oczy? Wszystko ci wyjaśnię.
Przepuściłem Audrey przodem. Dylan podał jej rękę, gdy wychodziła, ja wygramoliłem się sam i przykucnąłem przy pokrywie włazu. Wziąłem w dłoń przeciętą opaskę uciskową, którą ktoś dodatkowo utrudnił nam wydostanie się.
– I wszystko jasne – skomentowałem.
— Co za szajs... — mruknęła Audrey, gdy cisnąłem opaską na ziemię.
Dylan rozłożył ręce.
– Wytłumaczycie mi to w końcu?
– Ktoś nas tu zamknął – wyjaśniłem najzwięźlej jak umiałem.
— A jakiś szerszy kontekst? Miałeś być w szpitalu, Alex. Odchodziłem od zmysłów, człowieku. Co tu się podziało?
– Dylan, chwila... – Uniosłem rękę. – Co z mamą?
– Wybudziła się.
Podparłem się rękoma o kolana i odetchnąłem tak głęboko, że już chyba głębiej się nie dało. Żałowałem, że mnie przy tym nie było.
– Dzięki, Bogu. Boże, dzięki ci... – Wyprostowałem się.
– Jak nas znalazłeś? – spytała go Audrey.
– Jechałem do Frisco i zauważyłem samochód Alexa na poboczu.
– Mówiłem, że tak będzie? – skomentowałem z zadowoleniem. Czułem taką cholerną ulgę po informacji o mamie.
– Nie ciesz się tak, Alex. Zanim zorientowałem się, gdzie cię poniosło to przez dziesięć minut odstawiałem taniec głupka wokół samochodu. Już miałem dzwonić po policję, ale w porę mnie oświeciło, że niedaleko jest ten pieprzony kościół. W połowie drogi przez te chaszcze miałem się wrócić, ale dobrze, że tego nie zrobiłem. A ty kim jesteś?
– Audrey Kent, pomagam Alexowi.
Uścisnęli sobie ręce.
– Dylan, brat sprawcy całego zamieszania.
— Wiem, mówił mi o tobie. — Chyba się uśmiechnęła.
Zobaczyłem, jak Dylan spogląda na mnie nieco zmieszany. Pewnie zastanawiał się, co i w jakim kontekście o nim mówiłem, choć po jej tonie głosu powinien się domyślić, że w dobrym. A jeśli nie? Trudno.
— Alex, co cię tu przygnało? Nie masz lepszych rzeczy do roboty?
Spojrzeliśmy z Audrey na siebie. Skinęła głową.
— Wyjaśnię. Ale tam na dole.
— Oszalałeś? Po co mam schodzić do tej nory?
— Bo musisz zobaczyć to na własne oczy.
Zszedłem pierwszy, Dylan ruszył za mną, Audrey została na górze.
— Ale tu cuchnie... — jęknął i zatkał nos.
— Zdążyłem się przyzwyczaić. — Powiedziałem, gdy weszliśmy do drugiego pomieszczenia. — To tu.
Dylan stanął obok mnie. Widok kości i łańcucha nie działał już na mnie, ale współczułem każdemu, kto miał to przed oczami po raz pierwszy.
— Jezu... Kto to zrobił?
– Nie mam pojęcia... To znaczy, nie do końca.
— To skąd wiedziałeś, że to tu jest?
— Nie wiedziałem. Po prostu skojarzyłem pewne fakty. Przeanalizowałem kilka rzeczy, wróciłem pamięcią do zachowań... i tak tu trafiłem.
— Domyślasz się, kto to jest?
— Resztki ubrań wskazują na kobietę, ale kim konkretnie była, tego ci nie powiem.
Usłyszałem jak przełyka ślinę.
— To chore.
— To morderstwo.
— Zrobiłeś zdjęcia?
— Tak.
— Dobra, wyjdźmy stąd. — Splunął. — Bo się zrzygam.
Wróciliśmy na górę w ekspresowym tempie, ale zanim powiedziałem cokolwiek innego, zapytałem o najważniejsze:
– Dylan, czy mama coś mówiła na temat wypadku? Pamięta z tego cokolwiek?
– Pamięta. To Caleb Mayer ją zaatakował.
To, co poczułem... Nie potrafiłem ubrać w najgorsze słowa. Gniew wypalał mi serce. Zamknąłem oczy, byłem na krawędzi. Coś we mnie pękło i już nigdy nie pozbiera się w całość. Próbowałem spowolnić oddech i stłumić gniew, a raczej zakopać go głęboko, choć na jakiś czas, by dopuścić rozsądek do głosu. Otworzyłem oczy, gdy poczułem czyjąś dłoń na ramieniu. To była Audrey.
— Alex? Dobrze się czujesz?
— Nie, Audrey. – Podniosłem wzrok na Dylana. — To pastor Lewis nasłał Caleba.
— Jesteś tego pewien? – wycedził.
— Już raz to zrobił wobec mnie. Teraz zrobił to samo z matką, Dylan. Jego brat nie bez powodu pojawił się u niej.
— Zatłukę skurwysyna. Albo ich wszystkich!
Zerwał się w kierunku wyjścia.
— Dylan!
Rzuciłem się za nim, ale Audrey mnie zatrzymała, łapiąc za kurtkę.
— Alex, zaczekaj.
— Co?!
— Co robimy z tym na dole? – Wskazała głową w stronę podłogi.
Przez sekundę się zawahałem i spojrzałem w stronę drzwi. Dylan zniknął.
— Nie wiem, Audrey. — Przetarłem twarz dłonią. — Co proponujesz?
— Musiałabym wezwać szeryfa...
— Żartujesz? Sama mówiłaś, że może być w to zamieszany. A jeśli tak, to my się odwrócimy, a te kości znikną. Pamiętaj, że nadal nie wiemy, kto nas tu zamknął.
— Wiem, wiem o tym... — Westchnęła.
— Ja naprawdę muszę za nim biec. Dylan nie panuje nad sobą.
— Mogę powiadomić policję okręgową, ale będą chcieli wyjaśnień, dlaczego omijam lokalne władze.
— Konflikt interesów. — Rzuciłem pierwszym, co przyszło mi do głowy. – Miejsce podejrzenia morderstwa należy do brata szeryfa.
— Za mało. Mogłabym mieć kłopoty z powodu naruszania dyscypliny służbowej. Wolę tego uniknąć.
— Więc co?
— Biuro Śledcze w Kolorado. Oni działają niezależnie. Tam argument o konflikcie interesów przejdzie. I od razu możemy włączyć w to sprawę mamy i Any.
Chwyciłem ją za ramiona.
— Audrey, rób, co uważasz za słuszne. Ja się na tym nie znam. Poradzisz sobie?
— Poradzę sobie.
— Na pewno? Nie chcę cię tu zostawiać samej...
Uniosła sugestywnie broń.
— Na pewno.
Patrzyła na mnie przez chwilę, a potem po prostu mnie objęła i przytuliła mocno. Odwzajemniłem to.
— Jesteśmy w kontakcie. Uważaj na siebie, Alex.
— Ty również.
Puściłem ją i pobiegłem za Dylanem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro