Rozdział 52
Kontrolnie zerknąłem na zegarek: 2:45. Zdążę dotrzeć do szpitala na czas.
Teren starego kościoła otaczała teraz zardzewiała siatka, wygięta w kilku miejscach i porośnięta pnączami, które zdawały się trzymać ją w całości.
Czy mnie to powstrzymało?
Ani trochę.
Wsadziłem niewielką latarkę między zęby i zacząłem wspinać się po siatce. Audrey była tuż za mną. Zeskoczyliśmy na drugą stronę i pobiegliśmy w stronę ruin.
Kościół był już niemalże pochłonięty przez naturę. Na ścianach rozciągały się długie pęknięcia, niczym otwarte rany w kamiennej skórze budynku. Miałem nadzieję, że wejdziemy do środka bez problemu i tak też się stało. Powleczone rdzą drzwi jęknęły, gdy je pchnąłem, a wtedy serce przyspieszyło mi jeszcze mocniej.
Nienawidziłem tego miejsca.
Pod nogami trzeszczały resztki zawalonego stropu i potłuczone szkło. Miałem deja vu sprzed dziesięciu lat. Nic przyjemnego.
Gdzieś w głębi ruin coś się poruszyło. Zaległa martwa cisza.
Audrey machnęła latarką w tamtym kierunku.
– Co to było?!
– Nie bój się – powiedziałem, choć sam czułem, jak napięcie wbija mi się w kark. – Pewnie jakiś ptak.
– Cholerne miejsce – wymamrotała. – Jak z koszmaru...
– Boisz się?
– Nie wiem... Ale pierwszy raz coś takiego czuję. – Przesunęła się w prawo, wędrując światłem po zakamarkach. – Tu siedzi jakaś zła energia.
Rozejrzałem się. Kościół wydawał się większy, niż go zapamiętałem.
– Tak... – rzuciłem cicho. – Coś w tym jest.
Dotarliśmy do podestu, na którym kiedyś stał ołtarz i opuściłem latarkę, by oświetlić miejsce, w którym staliśmy.
– Byliśmy dokładnie tutaj – powiedziałem, zataczając łuk światłem. – Ja, Ana i Nicki. A Larry... – Zaczerpnąłem oddech. – Larry klęczał. Tutaj. – Zrobiłem krok w przód. – Pochylił się... jakby czegoś nasłuchiwał.
Audrey powoli zbliżyła się do mnie.
– Czego?
– Nie wiem. A może tak mi się tylko wydawało? Ale... – Uniosłem rękę i zamknąłem oczy, próbując sobie przypomnieć. – Był dokładnie w tym miejscu i mówił coś... – Zacisnąłem powieki. – Coś... O... – otworzyłem oczy, zamrugałem i spojrzałem z rezygnacją na Audrey, która krążyła światłem w około naszych butów. – Nie pamiętam. Kurwa, nie przypomnę sobie. Mam przed oczami tylko to, że klęczał z uchem przy tej pierdolonej podłodze.
– Alex... Spójrz.
Wskazała mi latarką punkt, w którym coś się odznaczało. Przyklękła, więc zrobiłem to samo.
– To wygląda na uchwyt. – Przetarła miejsce palcami.
– Zaczekaj.
Wciągnąłem powietrze i mocno dmuchnąłem. Pył wzbił się w górę, wirując w świetle. Przez krótką chwilę oboje tylko patrzyliśmy na siebie, mając raczej to samo uczucie. Przekonanie, że właśnie na coś trafiliśmy.
W kamienną podłogę wpuszczony był uchwyt. Chwyciłem go palcami i pociągnąłem. Uniósł się nieznacznie i dalej ani drgnął. Był cholernie stary i zablokowany. Napiąłem mięśnie i spróbowałem raz jeszcze.
Powoli, bardzo powoli, aż w końcu poczułem, jak opór zaczyna słabnąć, więc zacisnąłem dłoń mocniej.
– Trzymaj latarkę. – Podałem ją Audrey. – To coś się otwiera... Boże, jakim cudem ja tego wtedy nie widziałem?
Wewnątrz mechanizmu coś kliknęło, jakby puścił ukryty zatrzask.
– Powiedziałeś, że Larry tutaj klęczał, więc może zasłonił to sobą?
– Najwidoczniej.
Westchnąłem i otarłem rękawem czoło. Puściłem uchwyt, który teraz sterczał pionowo, a Audrey oczyściła w około niego zalegający kurz i pył. Podobnie zrobiliśmy z resztą powierzchni, aż naszym oczom ukazały się linie, wskazujące na to, że płyty w tym miejscu były inaczej ułożone, inaczej przycięte.
Nie miałem wątpliwości.
– To spory właz. – Spojrzałem na Audrey. – Spróbuję go podnieść.
Myślałem, że będzie to łatwiejsze zadanie, ale cholerstwo nie uniosło się nawet o centymetr.
– Uważaj, Alex, nie wyrwij uchwytu.
– Prędzej wyrwę sobie rękę.
Zebrałem więcej siły i spróbowałem jeszcze raz. W końcu coś zaczęło się przesuwać. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały przeraźliwie. Gdy pokrywa uniosła się na wysokość moich kolan, Audrey pomogła mi i wspólnymi siłami opuściliśmy właz na ziemię.
Łupnęło! Hałas rozniósł się po wnętrzu ruin jak wystrzał.
Stanęliśmy na krawędzi otworu i wycelowaliśmy tam latarki. Z głębi wyłoniły się drewniane schody prowadzące w dół. Ściany po obu stronach były kamienne, czarne od wilgoci i pokryte pleśnią. I oczywiście pajęczyny zwisające jak firanki. Aż wstrząsnęło mną obrzydzenie.
I wtedy moje nozdrza zaatakował ten smród. Ostry. Zgniły. Przesączony stęchlizną.
– O, kurwa... – wybełkotałem, czując, jak ślina zbiera mi się w ustach.
Natychmiast ją wyplułem.
– Wieki niewietrzone... – wychrypiała Audrey, zakrywając nos przedramieniem. – I chyba coś tam zdechło. Jakieś szczury, śmierdzi sierścią.
Zacisnąłem dłoń na latarce.
– Dobra, schodzę tam.
– Idę z tobą.
– Ktoś powinien tutaj zostać.
– Dlaczego?
– Nie wiem... – Podrapałem się po czole, szukając odpowiednich słów. – Możesz się teraz śmiać, ale mam wrażenie, że jeśli zejdziemy tam oboje, to ten właz się zamknie. – Westchnąłem i rozłożyłem ręce. – Wiem, to głupie... Ale nic na to nie poradzę.
Zauważyłem, jak Audrey powstrzymuje śmiech.
– Okej, niech będzie. Popilnuję sezamu.
Przyłożyłem dłoń do klatki piersiowej i uśmiechnąłem się lekko.
– Dziękuję. Już mi lepiej.
Chwilowa przerwa na humor, zanim wkroczę w coś, co wyglądało jak prolog do pieprzonego horroru.
– Okej, więc schodzę.
– Uważaj na siebie.
Przytaknąłem i zacisnąłem usta.
Nie wiem, dlaczego to robię. Dlaczego pokonuję kolejne stopnie trzeszczących pod moim ciężarem spróchniałych schodów. A może jednak wiem. Bo przecież to nie przypadek, że w mojej głowie odtwarza się wciąż ten sam obraz: Larry. Pochylony, z uchem przy posadzce, jakby czegoś nasłuchiwał.
Jego rozbiegane oczy.
Jego bełkot.
Coś mówił... coś, co wtedy uznaliśmy za narkotykowe omamy.
Kłódka na drzwiach już wtedy była zerwana. Kilka desek, którymi je zabito, leżały u wejścia, jakby ktoś się tutaj dobijał. A potem w szpitalu... Larry patrzył na mnie z przerażeniem. Słowa, które z siebie wydusił, wciąż tkwią gdzieś na granicy mojej pamięci.
Kościół. Ten kościół. Jestem tego pewien.
Ale czego tutaj teraz szukam?
Nie mam pojęcia. A może po prostu... początku?
– O, szlag!
– Alex?! Wszystko w porządku?! – głos Audrey odbił się echem.
– Tak! – krzyknąłem, choć tkwiłem jedną nogą w dziurze. – Stopień się pode mną załamał, ale spokojnie, nic mi nie jest!
Światło latarki Audrey zamigotało nad moją głową, szukając mnie w ciemności. Moja własna wypadła mi z ręki, gdy gwałtownie chciałem podeprzeć się o ścianę. Sapiąc, wygramoliłem się z dziury i po omacku doczołgałem się do ostatniego stopnia. Podniosłem latarkę i oświetliłem dłoń. Poczułem szczypanie i zobaczyłem krew. Wbiła mi się drzazga, cholernie gruba. Włożyłem latarkę między zęby i spróbowałem wyciągnąć szpikulec, ale udało mi się jedynie oderwać fragment.
– Dobra, czym ja się teraz przejmuję...
Nie ruszając się jeszcze z miejsca, oświetliłem przestrzeń dookoła. Nie dostrzegłem żadnego włącznika światła, ale elektryczność tutaj pewnie i tak już nie działała. Byłem w chłodnej i wilgotnej piwnicy. Czarna pleśń rozrastała się w kątach. Pod ścianami piętrzyły się sterty, pewnie mebli, pokryte brudną folią. Zrobiłem krok do przodu.
– Alex?! Jak sytuacja?!
– Tu są piwnice, Audrey! – Zrobiłem kolejny krok. – Przechodzę przez jedno pomieszczenie, ale widzę przejście do kolejnego!
Skierowałem światło latarki na łukowaty sufit. Miałem wrażenie, że jest niższy, niż powinien być. Musiałem pochylić głowę, by nie uderzyć czołem w jeden z kamiennych łuków ani nie wplątać się w pajęczyny zwisające jak cienkie, lepkie nici. Moje prawie sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu nie sprzyjało eksploracji tych podziemi, co też wcale nie należało do przyjemnych doznań, choć nie odczuwałem strachu. Nie wprost. Raczej przeszywający, lodowaty niepokój. Taki, który wywołuje gęsią skórkę na rękach i sprawia, że oddech staje się płytszy.
Zbliżałem się do przejścia, które znajdowało się na wprost schodów, gdy nagle usłyszałem popiskiwanie. Cichy szmer. Skierowałem światło pod nogi. W tym samym momencie coś przebiegło po moim bucie i to był ogromny szczur. Największy, jakiego w życiu widziałem. Zaraz obok mojej drugiej nogi przemknął kolejny. Obrzydliwe.
– Zjeżdżaj... – warknąłem, otrzepując but.
Gryzonie rozpierzchły się w popłochu, znikając wśród nagromadzonych w kątach szpargałów. Przekroczyłem próg i rzuciłem światło na ścianę naprzeciwko. Była oddalona o jakieś cztery metry. Zrobiłem ostrożny krok do przodu i wtedy poczułem pod stopą coś miękkiego. Oświetliłem swoje nogi i dostrzegłem, że nadepnąłem na zbutwiałą, czerwoną linę, która może kiedyś służyła do wspinaczki. Przykucnąłem i powędrowałem światłem latarki wzdłuż resztek sznura, śledząc jego drogę i wtedy zamarłem.
Serce mi stanęło.
– Jezu Chryste...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro