Rozdział 5
Simon Decket wbił ostatni gwóźdź w sztachetę sypiącego się płotu, który okalał – jak sam uważał – jego równie sypiącą się przyczepę kempingową. Wrzucił młotek do skrzynki z narzędziami, zatrzasnął wieko i rozprostował plecy. Chrupnęło w nich jak staremu dziadowi, a przecież miał dopiero trzydzieści osiem lat. Spod ciasno zawiązanej na głowie czerwonej bandanki spływały mu strużki potu, gdy rozglądał się po ciągnących się preriach, których szczerze nienawidził. Ściągnął bandankę, roztrzepał ją na wietrze i wcisnął w tylną kieszeń zniszczonych jeansów. Zmierzwił palcami spocone włosy sięgające szyi. Czuł, że pot lepi mu się pod pachami, a zimne piwo już się skończyło, zupełnie jak jego robota na dziś. Było samo południe, a resztę dnia zamierzał spędzić z nogami wywalonymi na oparciu sofy, oglądając dobre porno. Bo co mi pozostało? pomyślał. Podniósł skrzynkę z narzędziami, odwrócił się i z obrzydzeniem spojrzał na obdartą przyczepę. Nie zostało nic. Tylko to, na co właśnie patrzył. Fruwające poszarzałe firanki w oknach i kilka metrów kwadratowych powierzchni, na której spał, żarł i srał.
Splunął. A kiedyś było inaczej. Kiedyś był kimś i miał pieniądze, dużo pieniędzy. Istnieli ludzie, którzy go szanowali, którzy potrzebowali usług, jakimi zarządzał, choć wtedy dopiero zaczynał. Ale już się liczył! Bo wiedział, gdzie się zakręcić na ulicach Salt Lake City. Bycie alfonsem miał we krwi od urodzenia, zawsze tak uważał, ale wszystko spieprzył jeden dzień. A on jak ten szczur, zaszył się na obrzeżach miasta i patrzył codziennie rano na gruby tyłek Giny. Nikt inny z nim nie został, ale chociaż dobrze obciągała.
— Gina! Kochanie! — zawołał, więc wychyliła głowę przez okno. — Jedź do Laudiego po piwo i coś z rożna! — Pokazał zęby, które pożółkły od nadmiaru tanich papierosów. — Tatuś jest głodny i spragniony.
— Sam sobie jedź, cholerny nierobie! — Pogroziła zaciśniętą pięścią. — I kup za swoje! Nie dostaniesz ode mnie już ani centa na alkohol!
— Ty głupia krowo! — Podciągnął spodnie. — Mam pieniądze.
— Tak? — Zaśmiała się. — A skąd?! Od miesiąca w robocie nie byłeś.
— A ty w swojej kiedy?! — Zarechotał.
— Wczoraj, dupku! Zmieniałam pampersy i podcierałam tyłek starej Gwen, jak ty leżałeś zachlany w trupa na fotelu!
— Bajkopisarka!
— Wal się, Simon!
Pokazała mu środkowy palec i szarpnęła firanką. Kolejny raz splunął gęstą śliną na piach i spojrzał w prawo na ledwo widoczne z oddali dachy farmy Watsonów. Nienawidził tej roboty. Sprzątania krowich gówien z podłóg hodowlanych budynków i tego całego smrodu łajna. Gina może wąchać gówna babki, ale on już tamtych nie zamierzał. Jakąś robotę musiał jednak ogarnąć, bo Gina miała rację: nie da mu złamanego centa.
Ruszył do domu, przypominając sobie o butelce Bud-lighta schowanej na czarną godzinę w bagażniku rdzewiejącego auta. Nagle zatrzymał go odgłos trzeszczących kamieni i piachu pod oponami. Odwrócił się, zadzierając wargę.
A to co do chuja?
Kierowca Dodge 'a właśnie gasił silnik. Simon mrużył oczy w promieniach ostrego słońca, które odbijały się od czarnej karoserii. Kiedyś takie fury podjeżdżające pod lokale, jakie czasami wynajmował, oznaczały, że zarobi kupę szmalu. A teraz? Chyba tylko to, że facet w jasnoniebieskiej koszuli i garniturowych spodniach zgubił się na tym pustkowiu Utah i szuka drogi.
Simon odstawił skrzynkę z narzędziami i zbliżył się do płotu. Mężczyzna ściągnął przeciwsłoneczne okulary i stanął kilka metrów przed maską auta. Rozejrzał się. Simon go obserwował.
— Ładna okolica! — odezwał się w końcu.
Simon prychnął pod nosem na takie zagajenie tematu.
— Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia! W takiej furze też by mi się wydawała ładna! — odkrzyknął. Facet zaśmiał się i zbliżył do Simona.
— Trudno się nie zgodzić. — Przystanął. — Pan Simon Decket?
Nie odpowiedział, ale domyślił się już, że facet się wcale nie zgubił. Był doskonale świadomy, gdzie jest. Jednak Simon nie zamierzał potwierdzać swojej tożsamości. Głupi nie był. Najpierw chciał poznać przyczynę odwiedzin.
— Może? — bąknął.
Facet znowu podszedł bliżej i wyjął coś z kieszeni koszuli.
— Słyszałem, że ją znasz.
Simon wziął w brudne palce podaną mu fotografię. Była nieco zniszczona i wyglądała na typową do szkolnych albumów.
Oddał zdjęcie.
— Nie wiem kto to - oznajmił, a wtedy fotografia uniosła się na wysokość jego oczu.
— Na pewno?
— Na pewno.
Zdjęcie zniknęło ponownie w kieszeni koszuli.
— Niestety, panie Decket, ale słyszałem coś zupełnie przeciwnego.
— Nie wiem, co pan słyszał, ani od kogo.
— Słyszałem, że dobrze znasz dziewczynę ze zdjęcia, czyli Kate Logan.
— Ta? — Skrzywił się i oparł przedramiona na płocie. — Pierwszy raz widzę ją na oczy.
— Szukam tej dziewczyny.
— Jesteś gliną? Jak mnie znalazłeś?
Facet zaśmiał się i włożył dłonie w kieszenie spodni.
— A powinienem nim być?
— Nie wiem. — Simon wzruszył ramionami. — I nie wiem skąd pan mnie zna i po co tu konkretnie przyjechał na to zadupie.
— Mówiłem już. Szukam dziewczyny ze zdjęcia, a pewni ludzie podali mi twoje nazwisko, więc jestem.
Simon przestąpił z nogi na nogę, zastanawiając się, jak typ go tutaj znalazł. Śledził go? Czasami jeździł do Salt Lake City, miał tam jeszcze kilku kumpli, jak Małego Stu'e, który nie wypadł z biznesu i czasami załatwiał mu jakąś gorszą, ale i tańszą kokę.
Postanowił pociągnąć temat dalej, ale ostrożnie:
— Jacy ludzie?
— Tacy, którzy cię znają i lubią przytulić kilka dolców.
Stu, Stu, to ten fiut, Stu!
— Posłuchaj człowieku, nie wiem, kim jesteś, ani kto jest tym zdjęciu. — Machnął nerwowo ręką. — Nie obchodzi mnie to gówno i nie mamy o czym rozmawiać. Pomyliłeś się, albo ten chuj wie kto, z kim rozmawiałeś, przysłał cię pod zły adres. Sorry, bywa.
— Jestem pod dobrym adresem, Simon. — Oparł ręce o płot i spojrzał mu w oczy. — Powiedz mi, gdzie mogę znaleźć Kate i więcej mnie nie zobaczysz. Inaczej? Myślę, że jeszcze kilka razy cię odwiedzę i za każdym razem będzie nam się gadało coraz to mniej miło.
Facet nie brzmiał, jakby żartował, ani tak nie wyglądał. Nie był też gliną. Na oko Simona był około pięćdziesiątki, miał forsę, bo jeździł furą za pół bańki, a do tego bardzo zależało mu, by dowiedzieć się, gdzie jest Kate. Pytanie dlaczego?
— To jak? Powiesz mi?
Simon oblizał usta od wewnątrz: Połowiczna prawda i niech wypieprza. Ale najpierw...
Wystawił rękę:
— Dwieście dolców.
Mężczyzna bez zawahania wyjął pieniądze z portfela, odliczył i dał Simonowi. Sądził, że pójdzie trudniej, ale schował banknoty szybko do kieszeni i ponownie oparł ręce na płocie.
— Nie widziałem jej od jakichś dziesięciu lat.
— Czyli od tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego. Gdzie ostatnim razem?
— W Salt Lake City. Więcej ci nie powiem.
Facet spojrzał na przyczepę. Simon również się odwrócił. Przez okno wyglądała Gina. Przeklął ją, bo mogłaby pojechać po więcej piwa, a nie sterczeć! Będzie go potrzebował po tym stresie.
— Byłeś jej chłopakiem, Simon. Czemu urwał się wam kontakt?
— Bo tak. Ludzie czasami na siebie srają i mają siebie dosyć. Wystarczający powód?
— Nie wiem. Dlaczego mieszkasz w tym gównie? — Kwitnął podbródkiem, a Simon zarejestrował zmianę tonu głosu na ostrzejszy. Nie podobało mu się ani to, ani zadawane pytania.
— Bo miałem, kurwa, takie marzenie.
— Czyli twierdzisz, że nie wiesz, gdzie może być teraz Kate Logan?
— Tak, tak twierdzę i nie mam już czasu. Spieprzaj. — Zabrał ręce ze sztachet i zaczął się oddalać, w myślach szukając w przyczepie spluwy.
— Odezwij się, jak coś sobie przypomnisz. — Wystawił wizytówkę.
— Nie przypomnę.
Facet wyrzucił wizytówkę za płot.
— Odezwij się.
— Miłego dnia.
Simon zasalutował dwoma palcami i nie wziąwszy leżącej na piachu wizytówki, odwrócił się i poszedł do przyczepy, zabierając po drodze skrzynkę z narzędziami. Serce gnało mu w piersi i wcale nie zwolniło, gdy usłyszał, że samochód odjechał. Przeskoczył próg, rąbnął skrzynką o podłogę i zatrzasnął za sobą drzwi. Dopadł do okna. Wyjrzał ostrożnie przez firankę na zewnątrz. Było pusto.
— Kto to, kurwa, był?
— Nikt. Pytał o drogę — rzucił do Giny i minął ją bez słowa.
— Gówno prawda, Simon.
Przewrócił oczami, wygrzebując spod siedzenia resztki kokainy. Nie odpowiedział na pytanie, ale usiadł przy stole, przetarł blat ręką i wysypał kreskę.
— Och, jasne, na to forsę masz! Ale żeby żarcie kupić, to już nie.
— Zamknij w końcu jadaczkę!
— Nie! Znowu masz kłopoty, Simon?! Kim był ten facet?
Denerwowała go, a przecież chciał tylko w spokoju wciągnąć tę cholerną kreskę.
— Zamknij się i jedź po piwo. Więcej będzie z ciebie pożytku.
Pochylił głowę i zatkał dziurkę od nosa. Drzwi łupnęły, aż szyby zatrzeszczały. Zanim jednak wciągnął, rozluźnił mięśnie i ugasił w głowie wrzący kocioł. Zamknął oczy i pomyślał cierpko o Kate.
Pociągnął nosem po blacie i poderwał głowę, pocierając piekącą dziurkę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro