Rozdział 37
David Lewis podpisał dokument złotym, wiecznym piórem, które na rocznicę sześćdziesiątych urodzin podarowali mu jego parafianie. Nigdy nie odmawiał drogich prezentów, jakie od nich otrzymywał. Traktował to jako wyraz uznania dla swojej duszpasterskiej posługi, której poświęcał się bezwzględnie, tak jak kiedyś jego dziadek i ojciec.
Nazwisko Lewis zawsze budziło w Green Village uznanie. Ludzie uznawali jego rodzinę, jako wzór do naśladowania. Uśmiechnięta Lisa i mały Larry zawsze zajmowali miejsca w pierwszej ławce na niedzielnych kazaniach, po których razem z ojcem wracali spacerem do domu.
Uśmiechnięci, przytuleni, szczęśliwi pod same niebiosa.
Tak mieli wyglądać.
David spojrzał na stare zdjęcie stojące na dębowym biurku. Zrobione było przez Jacoba w ich salonie podczas święta Dziękczynienia. Lisa siedziała w fotelu, w żakardowej białej koszuli, trzymając na kolanach pięcioletniego Larry'ego, a on, jako głowa rodziny, stał za nimi, opierając jedną dłoń na ramieniu żony, a drugą trzymał na głowie syna.
Poznał Lisę na kółku biblijnym i od razu wiedział, że się z nią ożeni. Chodzili ze sobą przez całe liceum. Byli ostrożni, zabezpieczali się, ale pomimo to, Lisa zaszła w ciążę, a ojciec Davida, ówczesny pastor, wściekł się. Taki wypadek mógł uszczerbić wspaniałości nazwiska Lewis. W ich rodzinie nie było miejsca na nieślubne dziecko. David nie sprzeciwił się zdaniu ojca. Od zawsze to on decydował o wszystkim, a wtedy również o tym, że Lisa usunie ciążę. Manipulując argumentami, począwszy od tego, że jest za wcześnie, że dziecko pokrzyżuje jej studia, a przede wszystkim będzie stanowić przeszkodę dla jego syna do objęcia parafii - zgodziła się. Tak zdecydowano. To był temat, który w całej ich rodzinie budził wstyd i od tamtej pory już nigdy więcej o tym nie rozmawiali.
Lisa płakała, i te łzy pamiętał doskonale. Jednak szybko wyschły, a rok później świeże pojawiły się w dniu ślubu, wyglądając na łzy szczęścia, gdy na ołtarzu powiedziała Davidowi: „Tak". Po czasie zrozumiał, że było to nieszczere. Trzy lata później przyszedł na świat Larry, a jego żonę ogarnęła depresja poporodowa. Nigdy z niej nie wyszła, ale nauczyła się udawać, szczególnie poza domem, zadowoloną żonę pastora. Rzeczywistość w tych czterech ścianach wyglądała zupełnie inaczej, i gorzko pamiętał, że dla Lisy nawet sypialnia stała się ziemią przeklętą.
Nienawidził ją za to.
Gardził nią.
Zdarzało mu się ją uderzyć, gdy odmawiała mu małżeńskiego pożycia. Czasami żałował swoich działań, ale nigdy nie powiedział o tym głośno. Lisa groziła mu, że go zabije, ale nigdy nie brał tych słów na poważnie. Uważał, że była za słaba, aby odważyć się to zrobić.
W końcu przychodziła niedziela i wszystko wyglądało tak, jak powinno. Byli doskonałą ilustracją idealnej rodziny. Taką, jakiej zawsze wymagał i w jakiej się wychował.
David odłożył pióro do futerału i wziął zdjęcie w ręce. Przejechał palcem po młodziutkiej twarzy Larry'ego. Od zawsze pragnął, aby syn podążył jego śladami. Miał odnieść sukces, jak jego dziadek i ojciec. Miał być kimś, na kogo ludzie patrzą z dumą, gdy głosi kazania, a nie usychać jak chora latorośl. Chciał, żeby dostawał złote pióra, a jego dzieci podziwiały go z pierwszych rzędów kościelnych ławek.
Niestety, Larry wdał się w matkę.
Podnosił bunt i to z podwójną siłą. Nie szanował słów Boga, ani ojca. Z wiekiem stawał się coraz bardziej krnąbrny, a towarzystwo, w jakim się obracał, nie pomagało w kontrolowaniu jego zachowań córka pijaka i złodzieja - Ana Mayer, z którą Larry zaczął się umawiać. Syn żyjącej z zasiłków dla biedoty Susi McCartney- Nick, leń i ćpun. A na koniec... Alex Turner. Co prawda David nie mógł nic mu osobiście zarzucić. Był spokojny, kulturalny i dobrze się uczył. Może wyglądał jak outsider, ale to nie był wielki problem. Ten leżał gdzieś indziej, w kimś innym z rodziny chłopaka. I pomyśleć, że kiedyś, w czasach szkolnych i nawet jeszcze kilkanaście lat później, Matthew i on byli naprawdę dobrymi kumplami. Jednak patrząc na to rodzinne zdjęcie, David nie mógł mu wybaczyć tej obrzydliwej rzeczy:
Matthew nie szanował jednego z Bożych przykazań. Nie szanował jego.
Przeklęta rodzina, wypluł w myślach i odłożył zdjęcie. Spojrzał w okno z barwnym witrażem. Dostrzegł przez nie wjeżdżający na parking samochód jego brata. Jacob wpadł do kancelarii bez pukania, jak huragan i w momencie, gdy David chował dokumenty nowego diakona do regału. Od teraz, gdy Larry odzyskał świadomość, będzie potrzebował dodatkowej pary rąk.
— Jestem.
Zakomunikował Jacob mało przyjemnym tonem i rozsiadł się okrakiem na sofie. David skinął mu głową i przeszedł do lusterka, by przeczesać rzedniejące włosy. W miarę upływu lat ich ilość zmalała, w przeciwieństwie do włosów brata bliźniaka, którego widział w odbiciu za niewielką smugą.
— Czy mi się wydaje, czy jesteś zdenerwowany?
— Przytłoczony. To jest dobre słowo.
David przeczesywał włosy od prawej do lewej.
— Przytłoczony? Czym drogi bracie? — zapytał, idealnie wyrównując przedziałek.
— No czym? Przeżywam od wczoraj Larry'ego. Spać, kurwa, nie mogłem. Śnił mi się. Te jego chude ręce.
— Nie przeklinaj, jesteś w świętym miejscu. Myślałem, że się cieszysz, że twój bratanek odzyskał świadomość, a tym czasem sugerujesz mi, że miewasz z tego powodu koszmary.
— Cieszę — burknął.
— Więc w czym problem?
— To nie jest problem. Źle się wyraziłem. To coraz większe wkurwienie, gdy pomyślę, że ten szczyl jest na tyle bezczelny, by pracować w tym szpitalu. Jaki trzeba mieć tupet? — wypluł. — Powinien dostać zakaz zbliżania się do Larry'ego i do końca życia łożyć na jego rehabilitację. — Wycelował palcem przed siebie, co David widział w lusterku. — Tylko to powinno go interesować, bo nadal uważam, że nie minąłeś się z prawdą, że szczyl wepchnął mojego bratanka pod samochód, a ta pizda, Mayer, próbowała go kryć. Teraz widzę to jeszcze bardziej.
David pogładził palcami włosy nad uszami i schował grzebień do toaletki, zaraz obok drogiej wody kolońskiej.
— Odsunąłem Alexa i Anę od Larry'ego. Nie masz się czego obawiać. Nie będą mącić.
Usiadł z powrotem za biurkiem. Zmrużone oczy Jacoba wpatrzone na bliżej nieokreślony punkt w podłodze i ściągnięte czoło nie wskazywały, że mu ulżyło. Po chwili milczenia się odezwał.
— Ta? — Rozmasował szczękę. — Alex wypytywał na policji o ojca. Był razem z Aną. — Zaśmiał się. — Mówiłem, że stara miłość nie rdzewieje.
— Kiedy?
— Kilka dni temu.
David wrócił myślami do sceny w szpitalu.
— To ciekawe. Napadł na mnie w szpitalu i zapytał, co zrobiłem jego ojcu, a wcześniej awanturował się z Debbie na stacji i też coś mi zarzucał. Zatem, czego się nasłuchał na twoim komisariacie, Jacobie?
Brat Davida zaśmiał się.
— Że stary miał zawał, a co miał usłyszeć? A ty? Zareagowałeś?
— Nie.
— I dobrze. Ale denerwuje mnie jedna z moich podwładnych, Audrey Kent. Wiesz, o kim mówię?
— Ta nowa?
— No już nie taka nowa, ale tak. Ciągle wsadza nos tam, gdzie nie trzeba. Grzebie w papierach, starej prasie, węszy, bo ubzdurała sobie, że odnajdzie Lisę.
— Droga wolna. — David rozłożył ręce. — Jeśli twierdzi, że sama dokona czegoś, czego nie zdołaliśmy my i policja?
— To ona rozmawiała z młodym Turnerem.
David westchnął. Zrozumiał do czego dąży jego brat.
— To zrób wszystko, żeby więcej się tak nie stało.
— Będę miał ją na oku. Może wyślę ją na jakieś szkolenie i będzie święty spokój.
— A co się działo wczoraj u Turnerów? Widziałem tam karetkę.
Jacob przeciągnął się.
— Stara ponoć wpadła do stawu i prawie się utopiła. Leży w szpitalu, bo zgadnij, kto ją uratował?
— A skąd mam to wiedzieć?
— Audrey. Ta mała, wścibska Audrey. Mówiłem, że wszędzie jej pełno. Dla nas byłoby lepiej jakby stara popłynęła na dno. Może i wtedy synek, by się wyniósł tam, skąd przyjechał.
— To kwestia czasu. — Wstał z miejsca. Wypiął koloratkę spod kołnierza czarnej koszuli i położył ją na biurku. — Masz to?
Jacob dźwignął się z sofy, rozsunął kurtkę i wyjął z niej papierową torbę i przesunął ją w stronę brata. David spojrzał na niewielki pakunek, czując obejmujące go gorąco. Nieprzyjemny dreszcz biegnący po kręgosłupie.
— Jesteś już gotowy, by to obejrzeć? — spytał Jacob.
— Czas najwyższy. Ale nie mam w kancelarii magnetowidu, więc pojedziemy do mojego domu.
Jacob skinął głową. David zabrał ze sobą kasetę owiniętą w papier.
Wyszli.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro