Rozdział 36
Z komisariatu policji wyszedłem skołowany i z głową ciężką jak kamień. Byłem wściekły do granic możliwości. Wiele rzeczy poszło nie tak, jak chciałem.
Gliniarz przyjął moje zgłoszenie zaginięcia Any Mayer jednak rezultat mojego posunięcia nie był taki, jakiego oczekiwałem. Przesłuchali mnie jako zgłaszającego świadka. Powiedziałem wszystko o akcji ratunkowej mojej mamy, w której Ana brała udział, oraz o możliwych powikłaniach związanych ze stanem jej zdrowia. Poinformowałem również o swojej rozmowie z aptekarką, oraz o SMS-ie, który dostała Brittany. Wyjaśniłem również, dlaczego próbowałem dostać się do jej domu.
Poruszyłem temat częściowo spakowanych walizek i bałaganu pozostawionym w pokoju i to był punkt, którego oficer przyjmujący zgłoszenie się doczepił. Zrobił to na tyle mocno, że sugerowane przez niego: "Może jednak gdzieś wyjechała?", zaczęło przybierać dla mnie realną formę zaistniałych zdarzeń. Był nawet moment, że wylewając z siebie strumień słów, zamilkłem, podparłem łokieć o blat i zacząłem drapać się po czole, wpatrując w poobdzierany z farby dziurkacz. Moje przekonanie, że walizki mogły być znakiem o przeprowadzce Any do mnie, malało z każdą chwilą.
A co jeśli się myliłem?
Co jeśli przemyślała sobie wszystko i zdała sprawę z tego, w jakie gówno się pakuje od kiedy wróciłem; że prawie straciła wczoraj życie, więc zabrała kilka rzeczy i faktycznie wyjechała, nie mówiąc mi o tym? Co jeśli nie powiedziała nic nikomu, bo nie nie chciała, abym jej szukał? Wyjechała... no właśnie? Gdzie? Może udało jej się skontaktować z matką i młodszą siostrą i to właśnie do nich się udała?
Wątpliwości we mnie narastały. Kiedy policjant wypełniał dalej zgłoszenie, spokojnie pomyślałem o tym, co zaszło między mną i Aną; o uczuciach, które przez tak długi czas tliły się w nas i rozpaliły na nowo. Przypomniałem sobie, gdy mówiła, abym słuchał serca, a ona mi pomoże. Już wówczas nie pozwalała mi odpuścić i z determinacją przekonywała, że powinienem odkryć przeszłość, rozwikłać powstające niejasności i zrobić to przede wszystkim dla nas. Choćby z tego względu nie mogłem tak po prostu wyjść z komisariatu z przekonaniem, że mnie zwyczajnie zostawiła.
Dlatego przestałem beznadziejnie drapać się po czole i dawać po sobie znać, że przez moment sam się zawahałem. Twardym tonem, po raz kolejny, powtórzyłem oficerowi, że Ana nie wyjechała. Zniknęła, a jej ostatni SMS, jest co najmniej dziwny.
Niestety mogłem sobie tak gadać i gadać, ale cały czas na darmo. Policjant wstępnie uznał, że po pierwsze, walizki mogą świadczyć o planowanym wyjeździe, a po drugie, w takich sytuacjach musi minąć przynajmniej dwadzieścia cztery godziny, jak poszukiwana osoba opuściła dotychczasowe miejsce zamieszkania i nie daje znaku życia. Odhaczył mi, że Ana nie jest dzieckiem poniżej trzynastego roku życia ani kimś, kto skończył sześćdziesiąt pięć lat, jeśli by tak było, poszukiwania ruszyłyby od razu po zgłoszeniu. Nie ma demencji, chorób psychicznych (tego nie potwierdziłem, ale tylko dlatego, że liczyłem, że jednak zaczną coś robić), nie jest narkomanką, a jej stan nie wskazywał na zagrożenie zdrowia i życia. Dobra, akurat tutaj się uparcie wykłócałem, powołując na to, co się stało wczoraj, i właśnie wtedy policjant zanotował kontakt z pracodawcą Any, czyli doktorem Carterem, a następnie z jej kuzynką Brittany Straus i... rodzonym bratem – Calebem. Uważałem, że jego może sobie darować, ale nie wyraziłem tej opinii, bo ruch wykonany przez gliniarza brzmiał ogólnie świetnie, coś zaczynają działać - tak przynajmniej myślałem. Jednak szybko mina mi zrzedła, gdy podkreślił, że zajmie się tym po upływie dwudziestu czterech godzin.
Myślałem, że przywalę mu tym dziurkaczem w łeb.
Spojrzałem wtedy na zegarek. Od piętnastej, czyli rzekomego kontaktu Any, minęło zaledwie trzy godziny. Policjant poprosił mnie jeszcze o zdjęcie Any, i nagle, jak oświecony – czyli odwrotnie niż w aptece – wszedłem na Facebooka. Skopiowałem jej profilowe i przekazałem policji. Komisariat opuściłem z gulą w gardle, bo według nich to byłoby na tyle.
W samochodzie wyżyłem się na kierownicy i popłakałem z nerwów, jak dziecko nie potrafiące inaczej poradzić sobie z natłokiem emocji. Minęło kilka długich dla mnie minut, nim przestałem czuć żar na twarzy i doszedłem do wniosku, że choć jestem cholernie rozgoryczony, nie mogę winić służb za taką systematykę działań. Mają procedury, których starają się trzymać. Ja też jako lekarz takowe mam, dlatego odpuściłem, gdy policjant jeszcze raz podkreślił, że rozumie moje obawy, ale nie może postępować inaczej. To samo przekazywałem pacjentom, ale w przeciwieństwie do nich, nie musiałem czekać, aż przyjdzie moja kolej na badanie. Mogłem działać na innych płaszczyznach, by znaleźć Anę, albo przynajmniej ustalić, co się z nią dzieje.
W mojej głowie ani na chwilę nie umilkły słowa: "Tam ktoś był. Ja kogoś widziałam". I to właśnie one sprawiały, że drżałem o Anę. Może ktoś wściekł się, że mogła go rozpoznać i postanowił coś z tym zrobić? Jak mogłem w takim przypadku siedzieć bezczynnie i czekać? Nie mogłem, ale również wiedziałem, że zasięg moich działań w pojedynkę będzie miał zbyt mały promień.
Dlatego wróciłem do szpitala, by złapać jej przyjaciółkę – Mai. Na ten moment była jedyną znaną mi i bliską Anie osobą, której postanowiłem zwierzyć się z tego, co się dzieje. Nie byłem pewny, czy akurat kończy popołudniowy dyżur lub zaczyna nocny, więc udałem się, by zerknąć na grafik, a po drodze sprawdziłem, co u mamy. Jej stan był bez zmian na gorsze, co dało mi minimalne wytchnienie i swobodę skupienia się na Anie.
Według rozpisanych dyżurów Mai kończyła swój za dwie godziny, ale nie mogłem jej nigdzie znaleźć. Biegałem po oddziale jak wariat, aż w końcu trafiłem na nią, gdy wychodziła z pokoju dla lekarzy. Znienacka złapałem ją za łokieć, co ją chyba wystraszyło, bo jej skośne oczy zrobiły się nienaturalnie okrągłe.
— Mai, musimy pogadać — wydyszałem.
— Okej, okej — powiedziała, truchtając obok mnie. Trzymałem ją cały czas za łokieć i puściłem dopiero wtedy, gdy stanęliśmy w małym korytarzu oddzielającym Oddział intensywnej terapii od Kardiologii.
— Przepraszam, że cię tak napadłem, ale chodzi o Anę.
— Boże, co się stało?
— Zniknęła.
— Co? Gdzie? — spytała, a jej oczy nie zmieniły rozmiaru odkąd chwyciłem ją za rękę.
— Nie mam pojęcia, ale spróbuję ci streścić, co się dzisiaj działo.
Opowiedziałem o wszystkim ze szczegółami. Mai wysłuchała mnie z rękoma wsadzonymi do fartucha i podkurczonymi ramionami.
— I tak to po prostu zlali? — zapytała na koniec, mając na myśli działania policji, bo na tym skończyłem.
— A co zrobisz? Trzymają się przepisów. Mógłbym tam siedzieć i się wkurzać, walić pięścią o biurko, ale tylko straciłbym czas. Słuchaj, Mai, Ana kontaktowała się z tobą dzisiaj?
— Nie. Ale mogę do niej zadzwonić.
— Spróbuj.
Może nie odbiera tylko ode mnie, pomyślałem, gdy Mai przyłożyła telefon do ucha. Jej smutna mina wskazała, że wysłuchała automatycznej sekretarki.
— Niedostępna — stwierdziła.
Pokiwałem głową.
— Tak jest od kilku godzin. To nie jest w tej sytuacji normalne.
Wrzuciła telefon do fartucha.
— Nie jest. Ana by się tak nie zachowała. Co chcesz dalej zrobić?
— Szukać jej.
— Teraz?
— A co? Mam wrócić do domu i walnąć się spać jak gdyby nigdy nic?
Skrzywiła się.
— Na logikę to wypadałoby, żebyś to zrobił i rano kontaktował.
Westchnąłem.
— Dam radę.
— Rozumiem, Alex, ale ja dzisiaj ci nie pomogę. Po dyżurze muszę jechać do siostry, bo ona ma nocną zmianę w barze i zostaję z jej dziećmi. No nie wiem, nie dam rady, ale cholera... — Przygryzła paznokieć. — No co tu zrobić? To nie wygląda dobrze.
Naprawdę ją rozumiałem i widziałem, że szczerze się przejęła, ale nie była w stanie zorganizować się inaczej i nie miałem prawa wymagać, aby to zrobiła. Dzisiaj mogłem liczyć tylko na siebie.
— Okej, ale w takim razie posłuchaj — położyłem dłonie na jej drobnych barkach i spojrzałem w oczy — pojeżdżę dzisiaj po Frisco i popytam ludzi o Anę, a do ciebie mam prośbę, abyś zebrała jak najwięcej znajomych i spotkamy się jutro o jedenastej, gdzieś w centrum Frisco. Będziesz wtedy wolna? — Pokiwała głową. — Świetnie. Sprawdzimy w pierwszej kolejności okolice domu Any i rozwiesimy informację o jej zaginięciu. Potem pojedziemy do Green Village i zrobimy to samo, zaczynając od centrum.
— A kiedy minie dwadzieścia cztery godzina policja na pewno ruszy z poszukiwaniami?
— Jeśli Ana nie da znaku życia, albo się nie znajdzie, to tak, powinni zacząć działać, a ja przypilnuję, by tak było.
— Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Jest taka dobra, życzliwa, wszystkim zawsze pomaga. Boże... — Zacisnęła usta. — Moja Ana. Zaczynam myśleć o najgorszym, że ktoś jej zrobił krzywdę.
Dostawałem palpitacji serca na taką sugestię.
— Ja też się martwię, ale znajdziemy ją. Całą i zdrową. — Głos mi zadrżał. Czułem wyrzuty sumienia, że wplątałem ją w to wszystko.
Rozstałem się z Mai, mając z nią omówione konkretne ustalenia, co do dalszego działania. Obiecała, że zorganizuje grupę ludzi, którzy pomogą nam szukać Any, bo ja, niestety, nie znałem znajomych Any z Frisco, a nasi wspólni z Green Village, no cóż... Wątpiłem w to, że ktokolwiek z nich uścisnął by mi rękę z uśmiechem na ustach.
Wieczorem przylatywał Dylan. Pomimo naszej ostrzejszej wymiany zdań, był kolejną osobą, której mogłem, a wręcz musiałem powiedzieć, co się dzieje. Nasze rodzinne sprawy przybrały zbyt poważny obrót i mój brat nie mógł o nich nie dowiedzieć.
Przemieszczałem się do windy przez Oddział Intensywnej Terapii, a przechodząc na wysokości pokoju Larry'ego, od którego dzieliło mnie kilka metrów, nie mogłem oprzeć się pokusie, by tam nie zerknąć. Zakaz zbliżania się nie wygasł. Niestety działał na mnie trochę jak zakazany owoc, który chciałem wyrzucić jak najdalej od siebie, ale najpierw przyciągał mnie swoim osobliwym jestestwem. To miejsce było sumą przeszłości, teraźniejszości, a może i przyszłości. Definiowało wszystkich, którzy brali udział w zdarzeniu z sierpnia 98'. Larry był jak łącznik z tamtym światem. Mostem nad przepaścią, nad którą zawiśliśmy, a jego ojciec, zupełnie tak jak dawniej, pilnował nas, nie pozwalając, byśmy przedostali się spokojnie na drugą stronę. Naprawdę chciałem się trzymać od tego z daleka, a przynajmniej na razie, dopóki mama jest w szpitalu i nie może powiedzieć, co się stało.
Rolety, które zasłaniały przeszkloną ścianę sali 108, były rozsunięte. Widziałem łóżko i mizerną osobę mojego przyjaciela, który mógł obserwować to, co dzieje się na korytarzu. Musiał przyzwyczajać wzrok do działających bodźców.
Dlatego zauważył mnie, gdy zatrzymałem się i wpatrywałem w jego stronę. Pewnie po chwili ruszyłbym dalej, gdyby nie to, że Larry powoli podniósł rękę i wykonał gest, jakby rozpoznał mnie i zawołał do siebie. Poczułem ukłucie w żołądku. Machinalnie rozejrzałem się za pastorem, doktorem Carterem i Bóg wie kim jeszcze, po czym pchnięty euforią z powodu tego, co widzę, dotarłem do drzwi sali i po prostu wszedłem do środka.
Serce zaczęło mi walić mocniej, gdy klamka zapadła, a Larry opuścił wątłą rękę na materac. Zrobiłem tylko kilka nieśmiałych kroków w przód i pomyślałem, że skoro już tutaj wszedłem (co po chwili wydało mi się totalnie głupie) to lepiej, żebym nie rzucał się w oczy nikomu z zewnątrz. Wróciłem i zaciągnąłem rolety, pozostawiając je dla niepoznaki w pozycji dziennej. W pokoju nieco pociemniało, ale łóżko Larry'ego pozostawało oświetlone. W białym sztucznym świetle jego skóra wyglądała jeszcze bardziej niezdrowo, a cienie pod oczami od wystających kości policzkowych stały się ostrzejsze. Przerażał mnie jeszcze bardziej niż wtedy, gdy był w śpiączce, bo teraz wyglądał jak trup z otwartymi oczami. Wpatrywał się we mnie bez słowa. Cisza była nie do zniesienia. Dlatego musiałem się odezwać, skoro zaryzykowałem i wszedłem tutaj, zwabiony jego gestem jak pszczoła do cukru.
Idąc w stronę łóżka telefon zawibrował w mojej kieszeni. Wyjąłem go, by odrzucić połączenie i zobaczyłem, że to znowu była Kim. Będę musiał do niej w końcu oddzwonić, bo pomyśli, że nie chcę z nią rozmawiać.
— Kopę lat, E.T. — zwróciłem się do niego starym przezwiskiem, które wzięło się od długiej szyi Larry'ego. Byłem ciekaw, czy coś z tego pamięta i gdy zareagował na przywitanie delikatnym uśmiechem, przypuściłem, że tak. Spojrzałem kontrolnie w stronę korytarza.
— Gdzie... — wychrypiał. — Ana?
Więc o to mu chodziło.
— Chwilowo jej nie ma.
— Dla... dlaczego? — Przełknął ciężko to pytanie złożone z jednego słowa. Mówił nadal słabo, ale krtań i struny głosowe z każdym słowem odzyskiwały sprawność. Spojrzałem wtedy na wartości tętna i ciśnienia, czy nie zaczynają wariować z powodu emocji, ale wszystko było w normie.
— Wzięła kilka dni urlopu. Musi odpocząć.
Nie miałem zamiaru wdawać się w szczegóły, bo nic by z tego teraz nie zrozumiał. Larry zamknął oczy. Widziałem, że zaciska pięść. Chyba chciał mi pokazać swoją złość na to, co mu przekazałem, ale to nie była wina Any, że została odsunięta. Nie zasługiwała, by on źle o niej myślał. Nie po tym, co dla niego zrobiła.
Larry, możesz podziękować w przyszłości swojemu ojcu.
— Ana była z tobą przez cały ten czas. Otaczała cię opieką najlepiej, jak potrafiła — powiedziałem, bo ktoś musiał.
Puścił prześcieradło i otworzył oczy.
— Wiem... Słyszałem. Ciebie i ją.
Westchnąłem. Dziwnie przytłoczony głosem dawnego przyjaciela i jego spojrzeniem, odwróciłem wzrok do okna. Mogłem tylko domyślać się, że wspomina rozmowę moją z Aną. Czy to naprawdę mogło być tak potężnym bodźcem, który wyciągnął go ze śpiączki? Oczywiście. Dał mi to teraz do zrozumienia, że odbierał energię z otoczenia i zrobił to wtedy po stokroć mocniej. Ana była jego ogniwem łączącym go z tym światem. Z przeszłością, w której utknął, w tym szpitalnym łóżku, a teraz pojawił się jej kolejny fragment - ja.
— Muszę wracać na dyżur. — Postanowiłem przerwać temat, gdyż wydawało mi się, że właśnie korytarzem przeszła doktor Tood. Spojrzałem na mocno zaczerwienione zgięcie łokcia Larry'ego, gdzie miał wenflon, i zwolniłem kroplówkę. — Odpoczywaj. Z dnia na dzień powinno być coraz lepiej.
— Pamiętam.
Zmarszczyłem czoło. Miałem już prawie wyjść, ale to słowo zatrzymało mnie. Odwróciłem się. Larry wpatrywał się we mnie. Przerażał mnie.
— Co pamiętasz? Wypadek?
Nie chciałem nadmiernie obciążać jego mózgu, ale uznałem, że może nie będzie lepszej okazji, by dowiedzieć się, ile z poprzednich wydarzeń pozostało w głowie Larry'ego. To było dla mnie tak niezwykle ważne. Prawda, którą mogłem usłyszeć z jego ust po raz pierwszy.
— Pamiętam jej twarz — odpowiedział.
— Kogo?
Stanąłem przy bocznej poręczy łóżka. W oczach Larry'ego pojawiły się łzy – najpewniej reakcja na światło sączące się z sufitu, w które zaczął się wpatrywać.
— Larry?
Rozchylił wargi i poruszył palcami. Zrozumiałem, że chce, abym się zbliżył. Przystawiłem ucho do jego spękanych ust i poczułem nieświeży oddech. Zemdliło mnie. Stresowałem się.
— Nie mogę tak... — wyszeptał z trudem, a ja nie podnosiłem głowy. Nie rozumiałem, o czym mówi.
— Czego nie możesz?
— Jeśli nie Ana, to ty musisz.
— Nie rozumiem, co muszę?
Mlasnął, słyszałem, jak ścianki jego gardła przyklejają się do siebie. Mimo że sprawiało mu to trudność, Larry chciał mówić, więc nie podnosiłem głowy, trzymając oko na korytarzu, by widzieć, czy nikt nie zbliża się do sali. Czułem się jakbym stał na rozżarzonych węglach, starając się wytrzymać jak najdłużej, aby zdobyć obiecaną nagrodę.
— Czyją twarz pamiętasz? Any?
— Niebieskie oczy. — Przełknął. — Tamto piekło.
— Co jest piekłem? Nie rozumiem.
— Tamto miejsce. Ty wiesz. Byłeś tam...
To nie miało sensu.
— Które miejsce? Larry?
— Proszę... — oddech mu przyspieszył — daj mi coś.
— Nic z tego nie rozumiem. Co mam ci podać?
— Coś, co mnie zabijeee...
Końcówkę ostatniego słowa wyjęczał.
Kardiomonitor zaczął piszczeć. Poderwałem głowę. Tętno, ciśnienie, EKG – wszystko wybiło ponad normę. Na moment zamarłem, a Larry poczerwieniał na twarzy i rozdziawił usta. Zobaczyłem białka jego oczu, gdy wygięło go w łuk. Natychmiast uruchomiłem alarm wzywający pomoc i odrzuciłem kołdrę na bok.
Emocje też.
To był atak padaczki.
Larry'ego obejmowały coraz silniejsze drgawki. Nikt nie przychodził. Znowu wcisnąłem przycisk wzywający pomoc i przekręciłem Larry'ego na bok, a wtedy, prześcieradło pod jego pośladkiem zabarwiło się na żółto. Rzucało nim do tego stopnia, że uszkodził się cewnik. Wsunąłem rękę pod szyję Larry'ego i chwyciłem go za przedramię, drugą rękę położyłem na jego barku, i starając się nie uciskać, choć telepało mną niemiłosiernie, trzymałem go w objęciu.
— Wytrzymaj. To zaraz ustąpi.
Mijała minuta, ale atak ani trochę nie zelżał. Do sali wbiegła Doktor Tood, a za nią pielęgniarki i zrobiły to w ostatniej chwili, bo z ust Larry'ego zaczęła wydobywać się piana.
— Odsuń się! — Melisa przepchnęła mnie w bok, więc puściłem Larry'ego. Objęła go. — Co tutaj, u diabła, robisz? Nie powinno cię tu być.
— Pomogę ci. — Chciałem przytrzymać mu głowę, gdy pielęgniarka zaczęła udrażniać drogi oddechowe cewnikiem od ssaka próżniowego, ale Melisa spiorunowała mnie wzrokiem.
— Nie. Wyjdź. Natychmiast.
— Ale...
— Wyjdź, Alex!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro