Rozdział 35
Caden nie wiedział, czy zdążył na spotkanie za sprawą boskiego cudu wymodlonego przez matkę zakonną, czy też mistrza kierownicy taksówki, która zawiozła go z lotniska pod sam próg kancelarii "Paramount Law Offices".
Tym razem nie był skazany na wpraszanie się, bo sekretarka od razu zaprosiła go do biura, pytając, czy podać coś do picia. Caden poprosił o zwykłą wodę.
Dylan Turner nie wyglądał lepiej, niż poprzednim razem, gdy się spotkali. Na tle eleganckich, nawoskowanych mebli w kolorze głębokiego brązu, jego blada twarz, podkrążone oczy i pomięta, biała koszula prezentowały się koszmarnie. Czarne włosy, przystrzyżone krócej po bokach głowy, egzystowały w nieładzie. Caden począł się zastanawiać, czy ten plasujący się w pierwszej trójce najlepszych adwokatów w Albuquerque wygląda tak na co dzień – co wydało mu się dosyć dziwaczne jak na tę branżę – czy trafił na naprawdę zły czas w życiu tego chłopaka. A może właściwie powinien zapytać, czy wszystko w porządku? Czy może jakoś pomóc? Ale stwierdził, że w zasadzie ma to gdzieś. Nie po to tutaj przyszedł.
— Cieszę się, że pan zdążył.
– Ja również – odpowiedział Dylanowi i uścisnął jego dłoń.
– To co? — Podwinął mankiet i spojrzał na zegarek. – Czasu zostało niewiele, ale mam nadzieję, że zdołam pomóc. Ma pan jakieś nowe wieści w sprawie Kate?
— Niekoniecznie.
— Rozumiem, takie śledztwa wymagają czasu.
Caden odpowiedział na te głębokie myśli uśmiechem i zaproszony przez Turnera, usiadł na skórzanym narożniku. Upijając łyk wody ze szklanki, obserwował jak chłopak ustawia komputer na szklanej ławie.
— To stary model, ale udało mi się dokupić do niego ładowarkę. Chociaż, cholera, musiałem odwiedzić dziesięć sklepów, a ja nie cierpię centrów handlowych, zakupów i tłumów ludzi. Irytujące. Czy pan też, jako facet, tak to odbiera?
— Nie, nie mam z tym problemu. Dziękuję jednak za zaangażowanie. Doceniam to.
Dylan zaśmiał się i nacisnął guzik, włączając laptop.
— Jak na detektywa, jest pan oszczędny w rozmowie.
— Błędne wrażenie – uśmiechnął się. – Jak dostaniemy się do skrzynki mailowej?
Dylan przysunął komputer bliżej siebie i otworzył przeglądarkę.
— To poczta na Yahoo, wcześniej korzystałem z AOL Mail, ale usuwali zbyt często nieaktywne skrzynki, więc zmapowałem dawno temu maila i przeniosłem zawartość do Yahoo. Niestety dane do logowania tutaj wygasły, jak i te do konta na profilu randkowym, ale do maila logowałem się co jakiś czas, aby nie stracić konta, więc spróbuję trafić z hasłem. Mam kilka, których używałem, tak że jest szansa.
To jak rzut lotką w tarczę, może trafimy w dziesiątkę, pomyślał Caden.
— Proszę próbować.
Dylan wpisał adres e-mail.
— Skąd pan pochodzi?
— Z Nowego Jorku.
Wystukał pierwsze hasło, ale okazało się niepoprawne.
— Cholera... — cmoknął. — Ja z Green Village. To w Colorado przy paśmie górskim Tenmile Range. Był pan kiedyś w Colorado?
— Dawno temu, ale nie w tych rejonach. To chyba południe?
Adwokat strzelił kolejnym hasłem. Pudło.
— Nie, bardziej w centrum stanu. Lubi pan góry?
— Pewnie. Poleca pan Green Village na osiedlenie się? — zapytał, tym razem zupełnie prywatnie. Zbliżał się niedługo upragniony urlop i reorganizacja dotychczasowego życia wraz ze zmianą miejsca zamieszkania.
— Nie, bo to dziura jakich mało. — To zabrzmiało jak coś, o czym Caden marzył. — Może na początku lat dziewięćdziesiątych Green Village miało jeszcze skromną szansę stać się dużym ośrodkiem turystycznym, ale sąsiadujące Frisco prześcignęło nas w kilku inwestycjach w stoki narciarskie i teraz trudniej o inwestorów do czegokolwiek. Nawet głupich, masowych imprez, także... Cieszę się, że tam nie zostałem.
— Niektórzy marzą o czymś takim.
— Jasne, ale ja zdania nie zmienię. To urokliwe miejsce, ale tylko na krótki wypad z dziewczyną do domku w górach. Na resztę życia, to wszechobecna nuda. O, a może to wpadnie? — Dylan podjął kolejną próbę otworzenia e-maila. — Cholera, też nie.
Caden poruszył się niespokojnie. Nie sądził, że cokolwiek z tego będzie. Może chłopak faktycznie próbuje przypomnieć sobie hasło, albo blefuje. Słuchając, jak Dylan uparcie wstukuje kolejne słowa, wyjął podręczny notatnik i zapisał: "Green Village, Colorado. Rodzinne miasteczko Dylana Turnera". Jeśli chłopak miałby jednak spotkać się z Kate Logan, jak twierdziła w pamiętniku, mógłby ją zabrać właśnie w góry? Do swojej rodzinnej miejscowości? Idealnego miejsca na wypad z dziewczyną? Czy mogło stać się coś, z powodu czego, mogła już stamtąd nie wrócić? Pytania sklejone na ślinę, daleko idące podejrzenia, ale filtrując jego słowa, nie mógł pozostawać obojętny na pewne fakty. Dylan był jedynym chłopakiem, któremu Kate poświęciła miejsce w prywatnym zeszycie i to go najbardziej intrygowało. Musiał znaczyć dla niej coś więcej.
— Mamy to.
Caden zamknął notatnik i schował do kieszeni. Uśmiechnął się szczodrze.
— Świetnie.
— Spróbuję dojść do maili przez filtr, bo zanim ręcznie przekopię się przez te setki reklam i powiadomień to minie rok. Boże, kiedy ja tu zaglądałem? — zaśmiał się Dylan. Caden po prostu czekał.
Turner wyfiltrował rozmowy z Logan. Caden pochylił się do ekranu, na którym pojawiła się lista e-maili wymienionych pomiędzy Dylanem a Kate. Nie było ich zbyt wiele, tak na oko, około dwudziestu wiadomości.
— Kto zaczął waszą znajomość?
— Ona odezwała się do mnie pierwsza na portalu randkowym i zaczęliśmy pisać, ale nie gadaliśmy o niczym szczególnym.
Zanotował adres, spod którego Dylan otrzymywał wiadomości.
— Otworzysz któryś z maili?
— Jasne.
Kliknął. Wiadomość była krótka, raptem cztero-zdaniowa: "Hej, to ja, Kate z portalu. Jak ci dzisiaj mija dzień? U mnie kiepsko, boli mnie głowa. Chyba się rozchoruję."
— Następna? — zapytał Dylan.
— Tak, proszę.
— Czego właściwie szukamy?
— Wskazówek, imion, miejsc, nazw... — wymieniał Caden, gdy na pulpicie pokazała się treść kolejnego z e-maili. W swoim notatniku Howell nie postawił jak na razie ani jednej litery więcej. Wszystkie następne wiadomości, czy to od Dylana, czy Kate, były po prostu zwyczajnymi pogadankami między młodymi ludźmi. Co w szkole, jakie plany na weekend, plotki o filmach, muzyce, a nawet jedzeniu. Nie było w nich nic podejrzanego, ani przydatnego w kontekście jego poszukiwań.
— Przysyłała kiedykolwiek jakieś zdjęcia?
— Nie.
— Skąd wiedziałeś, jak wygląda?
— Miała jedno na profilu randkowym.
— Podobała ci się?
Dylan spojrzał na Cadena, unosząc brwi.
— Skąd to pytanie?
— Z ciekawości.
— Była ładna. To wszystko.
Zauważył, że między: "była ładna" i "to wszystko", Dylan odwrócił głowę w bok i chrząknął w pięść. Dlatego wątpił, że "to wszystko" naprawdę było "wszystkim", bo chłopak, być może, dodał w swojej głowie coś, co miało nie dojść do uszu Cadena po tym prostolinijnym pytaniu z zaskoczenia.
— Nic mi te maile nie mówią. — Caden zamknął notatnik, pstryknął długopisem i odłożył go na blat, jakby chciał zaznaczyć, że nie zamierza już niczego notować i raczej kończy spotkanie. Oczywiście tak nie było, chciał sprawdzić, jak zareaguje dalej Turner, czy nadal ochoczo będzie pędził z pomocą, czy też odetchnie z ulgą.
— Nie obiecywałem, że tak będzie. Nie pamiętałem, co w zasadzie w nich jest, ale chciałem pomóc.
— Który e-mail był ostatnim, jaki od niej dostałeś?
Dylan zakręcił kursorem na wiadomości. Caden poprosił, by ją otworzył.
— "Przepraszam" — przeczytał treść. — Za co cię przeprosiła?
— Nie mam pojęcia — odpowiedział bardzo spokojnie. — I szczerze, to nie szczególnie nad tym rozmyślałem, ale teraz pewnie będę. — Oparł się o sofę i skrzyżował ramiona. — Niby jej nie znałem, ale od kiedy pan się pojawił, siedzi mi mocno w głowie ta sprawa. Może i przez to, że mam teraz problemy w życiu prywatnym i emocjonalnie jestem wypompowany. Nadwrażliwy. Ostatnio ledwo żyję.
To widać, pomyślał Caden i postanowił zadać dwa ostatnie pytania.
— Między ósmym lutego a piętnastym wymienialiście przynajmniej maila dziennie. Ostatnia wiadomość od Kate Logan jest z dwudziestego pierwszego. — Spojrzał na Turnera, który wpatrywał się beznamiętnie w monitor. — Skąd ta przerwa?
— Nie wiem.
Caden milczał.
— Pan mi nie wierzy – stwierdził Dylan i spojrzał Cadenowi w oczy.
— Nic takiego nie powiedziałem.
— Ale tak pan myśli, że skasowałem jakieś ważne maile, że coś ukrywam. — Zamknął laptop z hukiem. — Nie, nie skasowałem. — Wstał z miejsca i wcisnął dłonie w kieszenie zaprasowanych w kant spodni. — W czymś jeszcze pomóc?
— Z treści maili nie wynika, że Kate szukała bogatego sponsoringu, a tak pan wspomniał. Więc, przepraszam... — Caden dźwignął się z siedzenia i założył kapelusz — ale muszę zapytać ponownie, skąd taka konkluzja?
— Pewnie chodziło mi o kogoś innego, o tym też mówiłem, że mogę mieć pomieszane wspomnienia.
— Naturalnie.
Dylan zerknął ponaglająco na zegarek.
— Z chęcią poświęciłbym panu więcej czasu, ale jak wspomniałem, muszę się zbierać na samolot.
Caden podał mu rękę.
— Rozumiem i dziękuję za spotkanie.
— Gdyby dowiedział się pan czegoś o Kate, proszę o telefon. Tak dla mnie, prywatnie, bo będę o tym myślał, a nie lubię rozgrzebanych spraw. Rozumie pan, detektywie... — zaśmiał się i przeczesał włosy — skrzywienie zawodowe.
— Postaram się. — Uniósł kapelusz i otworzył drzwi. — Do widzenia.
Caden poprosił jeszcze o szybki wydruk maili, a następnie z dżentelmeńskim uśmiechem pożegnał się z sekretarką. Wsiadł do windy, która odwiozła go na parter. Na zewnątrz kancelarii wezwał taksówkę, która zjawiła się w ciągu kilkunastu sekund. Zanim wsiadł, zdołał powędrować wzrokiem do jednego z wysokich okien na trzecim piętrze, przez które patrzył Dylan Turner. Chłopak skinął głową, a Caden otworzył drzwi do samochodu. Uniósł lekko kapelusz, wsiadł i odjechał w kierunku motelu.
Za co Kate przeprosiła Dylana? To go zastanawiało. Nie wierzył, że chłopak jest do końca szczery w tej kwestii, a jego prośba, by Caden informował go co z Kate, uważał, że wynika wprost z chęci kontrolowania sprawy, i z powodów jakie Cadenowi nie są jeszcze znane. To było jednak kwestią czasu.
Adwokat z Albuquerque pozostawał na liście podejrzanych.
***
Za szybą samochodu jadącego ulicą Romero pojawił się Kościół San Felipe de Neri. Meksykanin za kierownicą opowiedział Cadenowi, że jest to jeden z najstarszych kościołów w Stanach, zbudowany w stylu hiszpańsko-kolonialnym. Jego ściany zrobione są z suszonej gliny pomieszanej ze słomą. Taksówkarz zapytał, czy Caden chce pozwiedzać wnętrze, ale nawet nie zdążył mu odpowiedzieć, że: "Nie, dziękuję", jak padło kolejne pytanie, czy ma ochotę coś zjeść, bo jego żona prowadzi knajpkę niedaleko, a robi świetne tamales, takie, że o! Palce lizać!
Przed zagadaniem go na śmierć uratował go dzwoniący telefon. Jego i Meksykanina. Pomyślał, że to na pewno pan Blake, z którym nie kontaktował się od jakiegoś czasu, ale ku zdziwieniu numer nie był znany Cadenowi.
— Howell, słucham.
— To będzie krótka rozmowa.
Caden rzucił spojrzenie we wsteczne lusterko. Kierowca zajęty był rozmową przez przenośną słuchawkę.
— Z kim rozmawiam? — zapytał dyskretnie.
— Chciałeś żebym zadzwonił.
Zmarszczył brwi.
— Simon?
— We własnej osobie. Słuchaj, nie mam czasu. Chcesz wiedzieć, co z Kate?
— Tak.
— Dla kogo pracujesz?
— Jaki to ma związek?
— Zaraz się dowiesz. Nie odpowiesz, rozłączam się.
— Dla jej biologicznego ojca.
— Czemu miał ją w dupie przez taki czas?
Sam się nad tym zastanawiał. Może w końcu powinien o to zapytać?
— Chciałeś wiedzieć, dla kogo pracuję. Powiedziałem. Teraz twoja kolej. — Poprawił kołnierzyk koszuli przy karku. Zrobił się mokry, taksówkarz chyba oszczędzał na klimatyzacji.
— Chcę dwieście tysięcy. W gotówce.
Caden nabrał powietrza.
— W zamian za?
— Za informację, co stało się z Kate.
— Mówiłeś, że nie wiesz, gdzie ona jest. Zdecyduj się.
— Zdecydowałem. Ojczulek chce wiedzieć, czy nie?
— Po to mnie wynajął, ale nie dam ci odpowiedzi za niego w kwestii płacenia za informacje.
— To się dowiedz!
— Jaką mam gwarancję, że są prawdziwie? Może znowu blefujesz?
— Za chwilę usłyszysz w telefonie tylko pierdolone pikanie. Pik, pik, pik.
— Okej... — Caden odruchowo uniósł rękę. — Spokojnie. Czyli podasz mi informacje, gdzie znajduje się Kate Logan? Dobrze rozumiem?
— Wyśmienicie. Za forsę.
— A co jeśli jej nie dostaniesz, lub nie uda mi się załatwić pełnej sumy?
— To proste. Nie dowiesz się, co z Kate.
To raczej tobie zależy, aby było inaczej. Potrzebujesz forsy, pomyślał.
— Wątpisz w moje śledztwo? Może już mam jakieś informacje i wcale cię nie potrzebuję, Simon?
— Nie masz — odpowiedział nazbyt pewnie.
— Skąd ta pewność?
— Bo rozłączył byś się już około minuty temu, mając tę gadkę gdzieś.
Cwaniak. Miał rację.
— Chcę wiedzieć, gdzie konkretnie mam jej szukać.
— Konkrety są nudne, a ty chyba lubisz zagadki? Zakup sobie odtwarzacz VHS. Przyda ci się.
— Simon, nie graj w rebusy. Nikt za nie zapłaci. Mają być konkrety.
— Daję ci godzinę, by się odezwać.
Dobra, nie doceniał go, a dodatkowo był pewny, że w tle słyszy odgłosy lotniska.
— Skąd dzwonisz, Simon?
— Z dupy, kurwa! Czekam na telefon i nie testuj mojego czasu. Jak ojczulek się zgodzi, żadnych glin! Masz być sam i torba z forsą. I ostrzegam, sprawdzę ją i kasę przełożę do swojej, więc nie trudź się wpierdalać GPS-ów pod podszewkę. A spróbuj zrobić jeden krzywy ruch, a naprawdę mam twoje życie w samej dupie. Godzina.
Głos Simona zamilkł. Caden tylko trzy razy w swoim życiu miał do czynienia z żądaniem okupu, kiedy okazywało się, że sprawy, nad którymi pracuje, nie są "zwykłymi" zaginięciami, a porwaniami i za każdym razem w takich wypadkach, sprawę przejmowała policja. Tu również nie wykluczał takiego obrotu sprawy. Simon był zdenerwowany. Zależało mu na czasie, a do tego potrzebował pieniędzy. Kręcił się gdzieś koło lotniska? Dlaczego nie zadzwonił wcześniej? To było dosyć podejrzane.
— Proszę mnie wysadzić — powiedział do kierowcy.
— Jeszcze nie dojechaliśmy.
— Wiem, przejdę się.
Opuścił taksówkę przy Jefferson St. na parkingu zatłoczonego Arby's baru, który obrzucił niechętnym spojrzeniem. Sałatka z kurczakiem, prezentująca się na krzykliwym banerze z różowym tłem, nie wzbudzała apetytu w oczach Cadena. Kupił tam tylko zwykłą wodę i czując, że musi odetchnąć, rozchodzić emocje i zadzwonić do swojego klienta, ruszył w alejkę między domami. Chciał uniknąć szumu z ulicy, który przeszkadzałby mu, w jak dotąd, może i najważniejszej rozmowie.
— Panie Howell? — usłyszał, trzymając telefon przy uchu.
— Witam.
— Dawno się pan nie kontaktował. Liczę, że ma pan dla mnie sporo informacji.
— Informacji i kilka pytań. Znalazłem się w posiadaniu naszyjnika, który rzekomo miała podarować Kate pewna kobieta, mó...
— Skąd pan to ma?
— Proszę mi dać dokończyć. — Wald Blake zamilkł. — Dziękuję. Dostałem go od innej kobiety imieniem Miranda. Pracowały razem w klubie i po zaginięciu Kate ta kobieta odwiedziła ją i wypytywała o pana córkę. Przekazała jej również ten naszyjnik. Czy ktoś oprócz pana mógł szukać córki?
— Skąd mam to wiedzieć?
— Bo może to ktoś od strony pana zmarłej żony?
— Nie rozmawiał pan z moją byłą teściową?
— Rozmawiałem.
— To wie pan, że jej nie szukała, a dlaczego? Bo uważam, że zawsze wiedziała, gdzie ona jest.
— W takim razie to dosyć dziwne, że nie zabrała wnuczki z sierocińca. Może jednak jest pan w błędzie, panie Blake?
— To wszystko, co pan dla mnie ma? Jestem rozczarowany. Wyrzucam pieniądze w błoto.
Caden przystanął i usiadł na ławce. Blake bywał dla niego irytujący.
— Naszyjnik ma grawer.
— Jaki grawer? — Usłyszał żywe zainteresowanie w głosie Walda, a nawet mógłby rzec, że podniecenie.
— To cyfry wyryte po jednej stronie połowy serca. Sześć, siedem, jeden. Mówi to coś panu?
— Grawer? Sześć, siedem, jeden... — chrypiał do słuchawki. — To, to może być to...
Grupa nastolatek przemknęła na rolkach. Judy, jego córka, byłaby już w ich wieku, pomyślał,
— Co, panie Blake?
— Ten naszyjnik należał do Kate?
Przetarł twarz. Czy ten facet go w ogóle słuchał?
— Nie wiem. Mirandzie przekazała go osoba, która trzynaście lat temu szukała Margaret w Salt Lake City, w tym właśnie klubie. Nic więcej o niej nie wiem — westchnął i położył rękę na oparciu ławki — jeszcze. Ale dodam, że Margaret nosiła podobny. Widziałem coś takiego na jednym z jej zdjęć z sierocińca. Stu procentowej pewności nie mam, ale wygląda jak druga połowa tego serca, które ja mam od Mirandy. Mogę wysłać panu zdjęcie.
— Czy naszyjnik, który widział pan na zdjęciu również ma grawer? Niech pan mi powie.
— Tego nie byłem w stanie potwierdzić.
— Do diabła...
Caden uniósł wzrok w bezchmurne niebo, na którym krzyżowały się tylko smugi kondensacyjne samolotów. Simon czekał i rzekome informacje również.
— Panie Blake, pan mi nie powiedział wszystkiego — stwierdził pewnie.
— O czym pan mówi?
— Szukał pan żony i córki raptem rok. Nie powiadomił FBI o zabraniu dziecka bez pana zgody, nie chcąc jeszcze większego negatywnego rozgłosu na Wall Street. — Caden wiedział, że facet ma dużo na sumieniu. — Tłumaczył pan odpuszczenie poszukiwań ze względów prywatnych, że: "Widocznie żona tak zdecydowała", jak to nazwał. Rozumiem, że wpływ na decyzję miała też nowa kobieta, nowe życie, aż tu nagle, po kilkunastu latach odzywa się w panu niepohamowana chęć kontaktu z zaginioną córką, taka wręcz obsesyjna, i ponoć z tęsknoty...
— Trafiłem na trop, emocje odżyły. Do czego pan dąży?
Dopił wodę i zgniótł butelkę.
— Do tego, by powiedział mi pan prawdę, dlaczego właściwie szuka Margaret vel. Kate, panie Blake. Bez prawdy z pańskiej strony moja praca nie ma dalej najmniejszego sensu.
— Skąd się to w panu nagle obudziło? Ma pan znaleźć dziewczynę i to wszystko. Mówił pan, że powody pana nie interesują. Co to za zmiana?
— Bo zaczynam uważać, że wcale nie tropię Kate, a coś zupełnie innego. Na początku przyjąłem bez wątpliwości, że szuka pan córki z pobudek, o których mi mówił, ale niech pan sobie wyobrazi, że ja też potrafię łączyć fakty i analizować ludzkie emocje, a pan, panie Blake zareagował dosyć... jednoznacznie na informację o grawerze. To jest kod. Nie mylę się, że tego pan właśnie szuka? W co pan mnie wplątuje? Proszę o czarno na białym, co jest grane.
Caden zakończył wypowiedź na jednym tchu, bo dla niego sprawa była jasna jak słońce, albo jego klient zacznie grać fair, albo on się z tego wycofuje. Martwa Miranda i uwikłany w coś Simon Decket, który mu wygrażał, są wystarczającymi składowymi, by oddać sprawę policji i nie maczać w tym rąk. Zanim jednak ta rozmowa dobiegnie końca, przekaże jeszcze gorzką informację o żądaniu zapłaty.
— Jennifer oprócz Margaret zabrała z domu coś jeszcze. Coś czego potrzebuję.
Caden uniósł kącik ust i mocno odetchnął.
— Co to jest i dlaczego teraz?
— Umieram, panie Howell. Mam kardiomiopatię rozstrzeniową. Moje serce niedługo wysiądzie, a mam sześćdziesiąt pięć lat. Rozumie pan, co mam przez to na myśli?
— Domyślam się, że nie zakwalifikowana pana do przeszczepu.
— Brawo za dedukcję. A z nowym sercem może i ożenię się po raz trzeci — zaśmiał się.
— Panie Blake, czyli pan szuka pieniędzy?
— Moja cudowna była żona zabrała ze sobą kamienie warte pół miliona dolarów. Moje kamienie, ze specjalnym certyfikatem, że jestem ich współwłaścicielem. Kamienie, z których pieniądze zawsze chciała przeznaczyć dla przyszłość dla Marge, a skoro moja jedyna córka wylądowała w burdelu i u boku ćpuna, to śmiem przypuszczać, że żadnych pieniędzy na oczy nie widziała.
— Bo może ich nie ma? Nie wiadomo co pana żona zrobiła z majątkiem, który zabrała, i czy przed śmiercią w ogóle go zabezpieczyła.
— Znając Jenn, tak. Dowiedział się pan, że zginęła w wypadku niedługo po tym, jak zniknęła i jestem przekonany, że nie trzymała przez te kilka miesięcy kamieni w skarpecie. Ale ma pan rację, panie Howell. Nie mogę mieć żadnej pewności, lecz w moim przypadku, gdzie nie mam już nic, straciłem cały majątek na giełdzie, a mogę wygrać długie i dobre życie, wybór jest chyba prosty?
Caden starał się nie oceniać Walda Blake, ale gdzieś w głębi serca zaczął życzyć Kate, by jednak dorwała wcześniej forsę i to właśnie z nią zniknęła.
I była szczęśliwa.
— A w jaki sposób chce pan odnaleźć te kamienie? Kate może nie mieć żadnych informacji na ten temat.
— Wręcz przeciwnie, panie Howell, uważam, że trafił pan na część kodu do skrytki depozytowej. Posiadam jeszcze kilka kontaktów wśród banksterów i odnalezienie depozytu na nową tożsamość mojej byłej żony lub córki nie będzie niczym skomplikowanym. Ale odebranie pieniędzy bez obecności Margaret, jeśli takie będą warunki otwarcia skrytki, już owszem.
— Rozumiem. Ale zdaje pan sobie sprawię, że ten naszyjnik równie dobrze może nie być niczym szczególnym? Tylko zwyczajną błyskotką?
— Musi pan znaleźć moją córkę. Tylko to mnie interesuje i to jak najszybciej. Mój czas się kończy.
— Panie Blake, szukam pańskiej córki dopiero dwa tygodnie. Rozumiem sytuację, jest podbramkowa, ale nacisk na mnie nie sprawi, że Kate nagle się odnajdzie.
— Płacę panu, więc wymagam. Naszyjnik naturalnie, że chcę widzieć u siebie, skoro według pana moja córka nosiła taki sam.
Caden wstał z ławki i podrapał się pod szyją. Ruszył w prawo, w kierunku zachodzącego słońca i motelu.
— Oczywiście, panie Blake, z zastrzeżeniem, że niektóre wydatki nie są moim wymysłem, jak na przykład ten, że człowiek, z którym Margaret była w związku odezwał się dzisiaj do mnie z propozycją wyjawienia informacji o niej, ale w zamian za pieniądze.
— Ten Decket?
— Owszem.
— Od początku mówiłem, że łże. Ile chce?
— Dwieście tysięcy.
— Sukinsyn, nie mam tyle! Co teraz?
— Przekazuje panu tylko jego żądanie. Co pan z tym zrobi, nie wiem.
— To równie dobrze może być oszustwo. To naciągacz!
— Owszem. Dlatego dodam, że mam jeszcze jedną osobę, którą warto mieć na oku. Dylan Turner. Adwokat z Albuquerque. Sądzę, że chłopak coś ukrywa, co ma związek z Kate, i potrzebuję się mu przyjrzeć bliżej.
— Czyli mam zawierzać tylko pańskim osądom? Przeczuciu? Fusom w filiżance? Nie. Chcę konkretnych kroków, panie Howell.
— Cały czas je panu daję. Więc co mam odpowiedzieć Simonowi Decketowi w sprawie jego żądania?
— Nic. Proszę o tym zapomnieć. Nie posiadam takich pieniędzy, a już i tak sporą kwotę inwestuję w pańskie działania i obym tego nie żałował. Proszę, aby dostarczył mi pan zdjęcia naszyjnika drogą mailową i działał dalej. Do widzenia.
Kuszące, by przeciągnąć sprawę tak, by jednak ten bankrut inwestycyjny z Wall Street nie doczekał nowego serca, pomyślał Caden, splatając za sobą dłonie. Co miał zrobić z Simonem Decketem?
Chyba wpadł na pewien plan.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro