Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 34

Nie mogłem wrócić do szpitala, by zamknąć się w kabinie i z dala od wzroku doktora Cartera wyrywać sobie włosy z głowy. Mama jest w dobrych rękach, ma opiekę. Poinformują mnie, gdyby coś się działo, zjawie się tam wtedy w ciągu chwili — tak sobie tłumaczyłem, krążąc pod domem Any i próbując się dodzwonić na jej nadal nieaktywny numer.

Moja dziewczyna jest teraz priorytetem. Sprawą życia i śmierci.

Spróbowałem więc założyć wyimaginowany strój chirurgiczny i podejść do sprawy jak do operacji. Schłodzić emocje, zgnieść je do minimum. Zachować pełne opanowanie. Krok po kroku być pewny swoich działań, by odnaleźć Anę całą i zdrową.

Bo innej możliwości do siebie nie dopuszczałem.

Zadarłem głowę i odetchnąłem.

Czas działać.

Podszedłem pod okno jej sypialni i zajrzałem do środka. Byłem głupi, że pozwoliłem jej kuzynce odjechać. Powinienem żądać, abyśmy sprawdzili dokładnie cały dom — od piwnic po strych — i ogród na jego tyłach, bo Ana mogła stracić przytomność. Osłoniłem twarz dłońmi i zmrużyłem oczy. Przez lukę między makaronowymi zasłonami widziałem fragment jej łóżka i walizkę. Wiem, że na podłodze stała kolejna. Ciuchy i wieszaki były porozrzucane na pościeli, a szafa otwarta. Szuflady wysunięte. Czyżby Ana wyszła w trakcie pakowania? Nie przed, nie po, tylko zostawiła to, czym się zajmowała i poszła do apteki? Jeśli tak było, musiała naprawdę źle się poczuć i potrzebować leków. Zamknąłem oczy i przyłożyłem czoło do szyby. Mogła mi dać znać. Cholera, przecież mogłem wypisać jej receptę i przynieść to, czego potrzebowała. Ale trudno, stało się inaczej. Otworzyłem oczy i rękawem przetarłem parę z okna, którą wychuchałem. Obok łóżka, zaraz przy wejściu do pokoju, znajdowała się długa komoda. Oczywiście widziałem tylko jej fragment i futrynę drzwi, ale skupiłem wzrok na pewnym elemencie: białej papierowej torbie z logo w kształcie jaskrawo-zielonego krzyża z czerwonym obrysem. Torebka stała na samym rogu mebla, jakby zostawiona zaraz po przekroczeniu progu pokoju.

Zaraz pod krzyżem widniał napis w tym samym kolorze, ale z tej odległości miałem problem, by go rozczytać. Mimo to, domyśliłem się, na co patrzę. Wyjąłem szybko telefon i wpisałem nazwę centrum handlowego. Wybrałem zakładkę dostępnych sklepów i salonów. Odnalazłem aptekę i oparłem się plecami o ścianę, bo myślałem, że upadnę i umrę pod tym domem. Na komodzie zobaczyłem torebkę z logo tej konkretnej apteki, którą odwiedziła Ana. Spojrzałem jeszcze raz, dla pewności, i wszystko się zgadzało. Co więcej, coś znajdowało się wewnątrz tej torebki, najprawdopodobniej leki, które Ana zakupiła. Albo coś zupełnie innego, a ja pieprzę głupoty i kojarzę fakty na siłę.

Wszystko było możliwe, bo nie znajdowałem się w domu i nie mogłem zajrzeć do tej cholernej torebki!

Wrzuciłem telefon w kieszeń i wyrwałem do furtki w ogrodzeniu okalającym ogród na tyłach domu. Szarpnąłem za klamkę. Zamknięte. Do głowy strzeliła mi desperacka myśl, bo naprawdę byłem daleki od posuwania się do takich rzeczy, ale przecież chodziło o Anę. Cofnąłem się, wytarłem mokre ręce o spodnie i wziąłem rozpęd. Podskoczyłem i zawisłem na bramie, uderzając w nią czubkami butów. Narobiłem hałasu, ale miałem gdzieś, że wyglądam jak złodziej. Wdrapałem się na wierzchołek, przerzuciłem nogę, potem drugą i przeskoczyłem na drugą stronę wprost w kałużę. Błoto chlapnęło mi w twarz.

— Ana! — zawołałem, wycierając policzek i powieki. Odpowiedziała mi cisza.

Ruszyłem w kierunku garażu z podniesioną bramą. Zobaczyłem tam dwa rowery, narzędzia ogrodnicze, stare opony, kosiarkę i kosze na śmieci. Wyszedłem stamtąd i rozejrzałem po naprawdę malutkim ogrodzie, gdzie nie było nic poza drewnianą huśtawką i kilkoma kępkami zimozielonych krzewów.

Podszedłem do drzwi, łudząc się, że są otwarte i będę mógł wejść do domu, a następnie zajrzeć do torebki z apteki, i jeśli znajdę w niej lek na kaszel i sole, będzie to oznaczać, że Ana wróciła. Ale niestety, mogłem tylko zacisnąć z nerwów szczękę, bo drzwi nawet nie drgnęły.

Założyłem ręce za kark i wypuściłem powoli powietrze.

Dobra, przyjmijmy, że Ana wróciła, ale co się mogło wydarzyć później?

Zapomniała czegoś dokupić? Wyszła ponownie? Stąd SMS z godziny trzeciej?

No, w porządku, może ma to jakiś sens.

Tylko dlaczego nadal jej nie ma? No bez jaj, ale nie wierzyłem, że w takim stanie włóczy się gdzieś za zakupami. Ana zawsze była rozsądną dziewczyną i nadal ją za taką mam.

Wyjąłem telefon, by znowu zadzwonić. Ilość moich połączeń do Any zatrzymała się na dwudziestu jeden i pięciu wiadomościach. Na żadną próbę kontaktu nie odpowiedziała.

— Kurwa... — przekląłem.

Telefon Any nadal milczał, a dochodził już prawie piąta. Na ulicy zapaliły się latarnie. Słońce zachodziło. Nie miałem innego wyjścia jak zadzwonić na policję, ponieważ kuzynka Any miała głęboko w dupie całą sytuację. Kim jest wujek Phil, do którego poleciła mi się zgłosić? Pojęcia nie miałem, na ten moment nie kojarzyłem nikogo takiego. Był jeszcze jej brat, ale on lepiej żeby nie chuchał mi w twarz, bo mogę nie wyrobić nerwowo. Zresztą nie planowałem prosić tego agresywnego palanta o pomoc. Podkreślając sytuację grubą kreską: byłem sam, ale nie nie zamierzałem bezczynnie siedzieć i czekać nie wiadomo na co.

Znalazłem kontakt telefoniczny do komisariatu. Krążyłem po chodniku i czekałem, aż ktoś podniesie słuchawkę.

— Komisariat Policji Frisco.

— Dzień dobry, dzwonię z... — pogrzebałem w pamięci — z Teller Alley trzydzieści siedem. Dokładnie jestem przed domem Any Mayer. – Starałem się klarownie opisać sytuację za pierwszym podejściem. – Wyszła stąd coś około pięciu godzin temu i jest bardzo prawdopodobne, że wróciła do... — przetarłem szczypiące oko, chyba wpadł mi piach — do domu i może zeszła do piwnicy i zasłabła. — Zajrzałem w kuchenne okno. — Dodatkowo jej telefon nie odpowiada. Dom jest zamknięty i nie mogę dostać się do środka. Podejrzewam zagrożenie zdrowia i życia.

— Czy jest ktoś, z kim mógłby się pan skontaktować w celu dostania się do mieszkania? Rodzina? Sąsiedzi?

Przystanąłem. Co to za pytanie? Gdyby tak było, nie dzwoniłbym. Logiczne.

— Jest kuzynka, ale w tej chwili nie ma jej na miejscu. A sąsiedzi? — Spojrzałem na kręcącego się blaszanego koguta na dachu sąsiedniego domu. — Wątpię, żeby ktoś miał klucz — zaśmiałem się nerwowo. — No raczej nie, dlatego zgłaszam to na policję. Przyślijcie kogoś. Dziewczyna może być w środku, nieprzytomna i potrzebować pomocy.

— Wyślę patrol. Proszę czekać.

— Dziękuję.

Rozłączyłem się i poczułem trochę lepiej, ale tylko trochę, bo nadal nie patrzyłem Anie w oczy. Nie całowałem jej ust, mówiąc, że cieszę się, że nic jej nie jest, ale dlaczego nikogo nie poinformowała, że wychodzi na długi spacer?! To był właśnie ten optymistyczny scenariusz, o którym marzyłem, jednocześnie wyczuwając na końcu języka cierpką gorycz prawdopodobnej rzeczywistości: Ana leży nieprzytomna od dłuższego czasu, a to może być katastrofalne w skutkach.

Śmiertelne w skutkach!

Usiadłem na huśtawce. Czekałem, bujając się delikatnie, ale skrzypienie zawiasów działało mi na nerwy, więc przestałem. Siedziałem praktycznie bez ruchu coś około trzech minut, gdy usłyszałem, że pod bramę podjechał samochód. Poderwałem się natychmiast. Podbiegłem do furtki i otworzyłem. Policjant przedstawił się, a ja jemu i wpuściłem go na posesję. Gdy szliśmy w kierunku drzwi streściłem mu, co przekazałem operatorowi. Gliniarz przytaknął, że wie, o co chodzi.

Zatrzymał się przed drzwiami, a ja zaraz za jego plecami. Stresowałem się jeszcze bardziej niż w aptece. Pociłem się jak mysz w połogu.

— Pani Mayer! — Zastukał w drzwi. — Tu oficer Danny Edwards, Policja Frisco. Sprawdzam, czy wszystko u pani w porządku. — Nasłuchiwał. — Pani Mayer?! Czy słyszy mnie pani?

— Jeżeli jest nieprzytomna, to nie odpowie... — Odwróciłem głowę. — To chyba logiczne — wymamrotałem pod nosem.

Policjant zrezygnował z dobijania się do drzwi.

— Kto jest właścicielem domu? — spytał.

— Brittany Straus. Ale jak wspomniałem, nie ma jej tutaj.

— A pan kim jest?

— Chłopakiem dziewczyny, która najpewniej jest w środku i czeka na pomoc! — Machnąłem ręką. — Po to was wezwałem. Ana jest po hipotermii, kroplówkach i ma wycieńczony organizm, więc nie rozumiem, na co pan jeszcze czeka? Trzeba wezwać straż pożarną i wejść do budynku.

Skończyła się moja cierpliwość i wstąpiła we mnie wola walki, podsuwając już takie pomysły, jak wybicie szyby i wpakowanie się do środka.

— Niech się pan uspokoi. Spróbujemy skontaktować się z właścicielką.

— Jezu... — Przewróciłem oczami. — W porządku, ale uprzedzam, że ona ma to w du...

— Co się tu, do cholery, dzieje?!

W dupie.

Gliniarz i ja jednocześnie odwróciliśmy głowy w kierunku Brittany, która nagle wyłoniła się zza rogu domu. Była wściekła, a ja zaskoczony, bo przecież odjechała stąd, kompletnie nie przejmując się Aną. Ale może coś jej się po drodze zmieniło? Dotarło do niej, że sprawa jest poważna. Byłoby świetnie.

Skrzyżowałem ręce i uniosłem lekko głowę.

— To właśnie ona — oznajmiłem, gdy Brittany stanęła między mną, a oficerem Edwardsem i zdecydowanym tonem zażądała wyjaśnień, nie zerkając nawet w moją stronę. Policjant przedstawił się oraz powód wezwania. Dopiero wtedy kuzynka Any skierowała na mnie ostre spojrzenie i otaksowała mnie od góry do dołu, aż przeszedł mnie dreszcz.

— I te wszystkie rewelacje są od niego? — spytała z nieco prześmiewczym tonem głosu.

Gliniarz to potwierdził. Uznałem, że w końcu muszę się odezwać i zrobić to w taki sposób, by wiedział, że nie jestem świrem, który coś sobie ubzdurał, a wątek niepokojącej nieobecności Any naprawdę ma miejsce.

— Cieszę się, że pomyślałaś o Anie i jednak wróciłaś — zacząłem spokojnie, ale od razu mi przerwała.

— Wróciłam, bo z tego całego zamieszania, które wytworzyłeś, zapomniałam zabrać ze sobą plan budynku! — grzmiała, depcząc tym moją nadzieję, że wróciła ze względu na Anę.

— Okej, ale bez nerwów, są tu niepotrzebne... — Uniosłem rękę — Brittany, chodzi mi tylko o Anę, więc po prostu otwórz dom i pozwól mi jej poszukać. Daj mi tylko kilka minut.

— Byłam tam dwa kwadranse wcześniej i ty też — syknęła.

— Jeśli mowa o mnie, byłem tylko w salonie, ty zaś powiedziałaś, że przyjechałaś chwilę przede mną. Byłaś w innych częściach domu? Oprócz salonu i kuchni? Na przykład w piwnicy? W pralni?

– W tym domu nie ma pralni – odpowiedziała bezwzględnie, nie odrywając ode mnie spojrzenia.

– A strych?

— Nie ma jej tam! — Wytrzeszczyła oczy i wyjęła telefon z torebki. — Napisała mi wiadomość, przecież ją widziałeś. — Potrząsnęła nim przed moją twarzą i wrzuciła do torby. — Wyszła na zakupy! Wróci. Po jaką cholerę wzywałeś policję?

— Bo mam podstawy, by twierdzić, że ona jednak już wróciła. Zresztą co ci, do diabła, szkodzi? Otwórz ten dom i sprawdźmy razem.

— Jak tutaj wszedłeś? Na moją posesję?

Wyprostowałem się. Serce waliło mi w gardle, bo po tych pytaniach policjant zaczął przyglądać mi się podejrzliwie. Słowa Brittany pewnie wybrzmiały dla niego jednoznacznie.

— Furtka była otwarta.

— To kłamstwo.

Brittany poczerwieniała i spojrzała na gliniarza, który westchnął i nie spuszczał mnie z oczu.

— Proszę zabrać tego człowieka z mojej posesji nim oskarżę go o włamanie, a może i próbę kradzieży. Zaraz sprawdzę, czy nic nie zginęło.

Dobra, może i ze stresu palnąłem głupotę odnośnie tej furtki, to był błąd, ale jej oskarżenia... Tego było za wiele.

— Oszalałaś? Powiedziałem ci, kim jestem dla Any, i po co do ciebie przyszedłem. Poprosiłem cię na koniec o pomoc, a ty zlałaś mnie ciepłym moczem. Ale już nie chodzi o mnie, tylko o Anę, więc, proszę, wejdźmy do środka, pogadajmy jak ludzie i ustalmy, co robić, bo to nie są żarty.

Podeszła do drzwi i wsadziła klucz do zamka.

— Wynoś się.

— Jeśli coś jej się stanie, to będzie twoja wina! — Wycelowałem w nią palcem! — Dam ci ten cholerny reaserch, tylko jej nie olewaj, sprawdź dom!

— Już cię nie potrzebuję, a powiem więcej... — Wykonała krok w moją stronę. Miałem ochotę ją udusić. — Moja wrodzona kobieca ciekawość nakazała mi zasięgnąć języka u znajomych z Green Village i o ciebie wypytać. Wiem, kim jesteś i co zrobiłeś w przeszłości, więc zostaw Anę w spokoju. Może specjalnie wyszła z domu, bo nie chce mieć z tobą nic wspólnego? Nie pomyślałeś o tym?

Zgrzytnąłem zębami. Mój wątek rozbudzał się w Green Village jak zombie i miał straszyć na każdym rogu.

— Lecz się, kobieto. — Popukałem palcem w czoło. — Nic o mnie nie wiesz i słuchasz bzdur. Tyle mam do powiedzenia.

— Proszę usunąć tego wariata z mojego podwórka. Natychmiast — rozkazała, otwierając w końcu drzwi. Gdybym nie miał policjanta za plecami, to staranował bym Brittany w progu i szukał Any.

— Oczywiście, ale co w końcu z tą dziewczyną? Aną Mayer.

— Ana jest dorosła. Pewnie wyszła na zakupy i jeszcze nie wróciła. Mówiłam to już milion razy i nie zamierzam się powtarzać.

— Rozumiem, ale proszę sprawdzić dom. Dostaliśmy wezwanie.

Odetchnąłem z ulgą, gdy to powiedział. Brittany wzniosła szpiczasty podbródek i rzuciła z niezadowoleniem:

— Sprawdzę.

Rąbnęła drzwiami, a wtedy policjant zwrócił się do mnie:

— Niech pan stąd już pójdzie.

— Zrobię to, gdy dowiem się czy Ana jest w środku, czy też nie. Ja nie żartuję. Proszę zobaczyć... — Rozsunąłem kurtkę i pokazałem mu szpitalny identyfikator. — Jestem lekarzem i badałem Anę. Może być źle, wiem, co mówię.

Trochę nagiąłem rzeczywistość, bo nie badałem Any, ale miałem nadzieję, że w końcu ktoś potraktuje mnie w tej piaskownicy na poważnie.

— Jeśli dziewczyna będzie potrzebowała pomocy, udzielę jej, a teraz proszę opuścić teren. Słyszał pan właścicielkę, a ja kolejny raz nie powtórzę. — Sugestywnie dotknął kajdanek przyczepionych do paska.

Nie miałem wyboru. Mógł mnie za chwile zakuć, a wściekła Britt nie zatrzymywać się przed oskarżeniami, bo w gruncie rzeczy miała rację. Tak, dokonałem aktu desperacji i wszedłem tu bez jej zgody i nie potrzebowałem następstw tych ruchów. Modliłem się już tylko o to, by Ana się znalazła. Tu, czy gdziekolwiek indziej, a przede wszystkim, by nic jej nie groziło.

Zaciskając pięści minąłem radiowóz, a wtedy uchyliło się okienko z piwnicy. Usłyszałem Brittany:

— Proszę bardzo, sprawdziłam tutaj nawet starą zamrażalkę. Any nie ma w domu.

Przystanąłem.

— Dziękujemy — gliniarz zadarł czapkę — i życzę dobrego dnia. Do widzenia.

Brittany zatrzasnęła okno, nim wykrzyczałem, aby zajrzała do torebki na komodzie. Gliniarz błyskawicznie wsiadł do radiowozu, więc podbiegłem i zapukałem w szybę. Zjechała w dół. Silnik zawarczał. Oficer Edwards spojrzał na mnie z politowaniem, ale miałem to gdzieś, choć bałem się jak dziecko i z trudem powstrzymywałem łzy jak i bolesne myśli, wbijające się jak nóż w serce, że ktoś mógł zrobić Anie krzywdę.

— W takim razie chcę zgłosić zaginięcie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro