Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 32

Przez całą drogę z Green Village do Frisco myślałem o tym cholernym romansie, który zasugerowała Ana. Romansie mojego ojca i Lisy, bo jednak w jakiś sposób wydało mi się to niedorzeczne. Nie przypominam sobie, aby rodzice kiedykolwiek się kłócili, mieli ciche dni, czy unikali się. Nie przypominam sobie również tego, by ojciec znikał z domu na długie godziny, wymyślał wyjazdy służbowe, czyli wszystko to, co mogłoby teraz sugerować, że prowadził podwójne życie. Ojciec był z nami i dla nas. Zawsze obecny i nie były to urojone obrazy. Istniały w moich wspomnieniach, na zdjęciach i filmach, gdzie uśmiechał się szczęśliwie, trzymając matkę za rękę. W obliczu takich wspomnień trudno mi było zatem uwierzyć, że mógłby tak precyzyjnie ukrywać coś takiego - dzwonić do Lisy z drugiej, ukrytej karty, spotykać się z nią i zdradzać matkę. Nigdy nie podejrzewałbym ojca o takie zachowanie. Takie rzeczy dla mnie po prostu nie istniały. Jednak niezależnie, czy tego chciałem, czy też nie, swoje myśli przepuszczałem przez sito własnych doświadczeń. Gdy między mną, a Kimberly zaczęło się psuć, każdy, kto by z nami mieszkał, stałby się tego świadkiem. Nie dało się ukryć, że miłości między nami nie było, ale pomiędzy moją matką, a ojcem ona istniała. Widziałem ją i czułem.

Niestety przed oczami znów pojawiło mi się rozdarte zdjęcie ze ślubu rodziców, a wnioski jakie wysnuwałem ulatniały się jak dym. Pokłócili się? Dlatego matka będąc w nerwach porwała zdjęcie i nie zdążyła przeprosić za to ojca? Przecież powiedziała mi, i to z wyczuwalnym gorzkim żalem, jak bardzo za nim tęskni. Jaki ciężar czuje.

Co się stało dziewiętnastego października w moim rodzinnym domu? Zadałem w końcu pytanie, które było punktem wyjścia, a odpowiedź na nie znała moja matka.

Ale ona jest w śpiączce, z możliwym uszkodzeniem mózgu.

To nie idzie w dobrym kierunku...

Zatrzymałem się na poboczu, a po swojej prawej miałem obecny dom Any. Mając lewą dłoń na kierownicy, a drugą na zagłówku fotela pasażera, spojrzałem na nastolatkę trzymającą małego psa na różowej smyczy, gdy oparta o bagażnik auta chichotała do telefonu. Nie miałem pojęcia, kim jest, ale jak tylko frontowe drzwi się uchyliły i dziewczyna spojrzała w tamtą stronę, domyśliłem się, że w domu jest kuzynka Any, o której mi wspomniała, a która po śmierci matki przejęła posiadłość na własność.

Odpiąłem pasy i mimo gości Any, postanowiłem sprawdzić jak się czuje, bo miałem jeszcze wolne pół godziny, które nie spożytkował bym lepiej.

Przycisnąłem stary, wytarty dzwonek do drzwi. Po chwili w progu stanęła wysoka i bardzo chuda kobieta. Ubrana w białą koszulę i czarny kostium składający się z żakietu i obcisłej spódnicy do kolan spojrzała na mnie z zaskoczeniem, najwidoczniej nie spodziewała się gości. W oczy rzuciły mi się też jej ulizane włosy w kolorze smoły i upięte w wysoki kok oraz blada cera. Przypuszczałem, że mam przed sobą prawniczkę, adwokatkę lub właścicielkę domu pogrzebowego. Nie wiedziałem, dlaczego wpadłem na ten ostatni pomysł, ale jedynym wytłumaczeniem było to, że właścicielka firmy pogrzebowej, która zajmowała się ceremonią pogrzebu mojego taty, wyglądała niemal jak jej klon. Ten straszliwy dzień mnie prześladował.

— Tak? – spytała.

Odruchowo położyłem na szyi dłoń i zacząłem rozcierać kark.

— Zastałem Anę?

— Nie, nie ma jej w domu.

Zadarłem brwi.

— Nie ma?

— Nie ma. Pojechała do apteki.

— Acha...

— Coś się stało?

— Nie... — Zadarłem daszek czapki. — To znaczy, nie spodziewałem się, że w tym stanie będzie gdzieś wychodzić.

— Kim pan jest? — Skrzyżowała ręce pod piersiami. Chyba nie miała pojęcia, o czym mówię.

— Przepraszam, nie przedstawiłem się. – Podałem jej rękę. – Alex Turner, jestem chłopakiem Any.

Spojrzała na moją dłoń, mógłbym rzec, że z niechęcią, czyli tak, jakbym miał ją ubrudzoną w gównie, ale w końcu uścisnęła mi rękę.

— Brittany. — Ustąpiła mi przejścia. — Proszę, wejdź. Ana niedługo powinna się zjawić.

Obejrzałem się odruchowo za siebie, ale nie widząc Any idącej chodnikiem, uśmiechnąłem się skromnie i wkroczyłem do domu. Brittany szła przede mną, stukając obcasami i zapraszając gestem dłoni do salonu, a gdy zniknęła za rogiem, przystanąłem na chwilę przy uchylonych drzwiach do pokoju, który był sypialnią Any. Na pościelonym, i bardzo wygodnym łóżku na którym ostatnio się kochaliśmy, leżały dwie walizki wypchane ubraniami. Jakoś tak zrobiło mi się ciepło na sercu, myśląc, że Ana najprawdopodobniej rozpoczęła pakowanie, aby w ciągu najbliższych dni przenieść się do mnie.

— Alex?

Oderwałem wzrok od sceny w pokoju i spojrzałem na Brittany.

– Napijesz się czegoś?

— Nie, dziękuję — odparłem uprzejmie, a ona przytaknęła i przeprosiła, ale musi odebrać telefon. Ponownie zniknęła w kuchni.

Zapadłem się w jednej z miękkich kwiecistych sof i wsadziłem ręce w kieszenie. W jednej miałem telefon, a w drugiej zacisnąłem palce na karabińczyku, który przypomniał mi o Audrey. To, że spotkam ją ponownie, było tylko kwestią: gdzie i kiedy. 

Zmuszony siedzieć i gapić się w ściany usłane postmodernistyczną myślą, postanowiłem z nudów pogrzebać trochę w sieci. Wpisałem: "Audrey Kent, Green Village". Ufać jej nie ufałem, ale ciekawiły mnie jej social-media, a raczej informacje z kim się zadaje. Czwarty link od góry strony przykuł moją uwagę najbardziej: "Młoda policjantka ratuje kobietę z płonącego hotelu".

Rozwinąłem informację umieszczoną na "Green Vilage24.com", którą przeglądarka pozycjonowała nadal wysoko, choć pochodziła ze stycznia 2000 roku: "Młoda policjantka ratuje kobietę z płonącego hotelu. Bohaterka Green Village – Audrey Kent". Przeczytałem informacyjny lid, z którego dowiedziałem się, że Audrey, która mieszkała wówczas w tym hotelu, opuściła budynek wraz z pozostałymi osobami przed przyjazdem służb ratunkowych, ale gdy zauważyła, że właścicielka nie wydostała się na zewnątrz, bez wahania pobiegła jej na ratunek i wyniosła nieprzytomną kobietę na plecach, a później niewidomego psa.

Przewinąłem artykuł niżej. Na zdjęciu Audrey w policyjnym mundurze dumnie wypina pierś, a szeryf Lewis ściska jej rękę. W podpisie do fotografii zamieszczono jego komentarz, że zachowanie dziewczyny jest wzorem do naśladowania.

Myślałem, że się zrzygam na ekran i nie z powodu ślicznej Audrey, ale właśnie z hipokryzji wymalowanej na brzydkiej gębie Jacoba. Mógłbym dać sobie odciąć rękę, że jemu by to przez głowę nie przeszło, by wracać po panią Owens - bo to jej hotel i cukiernia spłonęły - a ta niepozorna kobietka jak Kent miała jaja większe niż pewnie niejeden facet, który tam stał. Dostałem też odpowiedź, dlaczego zamiast cukierni z naszego dzieciństwa, zastałem betonowy parking.

Może źle oceniłem Audrey?

Podniosłem wzrok, gdy w salonie pojawiła się ponownie Brittany.

— Ana nie wspominała że się z kimś spotyka — zaczepiła mnie ciekawsko. — Długo się znacie?

— Dwadzieścia lat — odpowiedziałem, zdejmując czapkę.

— Och... to długo — zdumiała się. — Faktycznie  n i c  nie mówiła. Wasz związek to jakaś tajemnica?

— Nie, nie. — Zaśmiałem się i strzepałem "coś" z kolana. — Znamy się od dwudziestu lat, ale dopiero od niedawna jesteśmy razem.

W zasadzie to od kilku dni.

— Och, to takie... od przyjaciół do kochanków. Jestem Brittany Straus. — Zarzuciła nogę na kolano i zadarła podbródek. —  Piszę literaturę dla kobiet, tak że znam ten motyw miłosny doskonale — westchnęła — jest taki książkowy, ale w moich historiach kończy się zazwyczaj... — skrzywiła się — fatalnie. Ale kobiety lubią mieć zakładki w książkach z chusteczek.

To jakaś delikatna sugestia? Czułem się przy tej kobiecie dziwacznie.

— Zatem postaramy się z Aną nie dostarczać nowych pomysłów na fabułę — skomentowałem żartobliwie.

— Pisanie książek to fascynująca i uduchowiająca wyprawa z kompasem w dłoni jakim są słowa przelewane na papier.

Faktycznie, pisarka. I jak to się można pomylić? Oceniłem książkę po okładce.

— Pewnie tak. Nigdy nie próbowałem.

— I na pewno jest to ciekawsza opcja w życiu, niż bycie pielęgniarką.

— A to dlaczego?

— Dlaczego? Po prostu nie rozumiem tego. Ana miała talent pisarski, ciekawość świata — gestykulowała — pokłady nieodkrytej fantazji, i wiem, co mówię, bo czytałam jej teksty, które tworzyła, będąc jeszcze w liceum. A teraz? Pobiera krew i spuszcza mocz z worków starym dziadkom — skrzywiła się. — A ty czym się zajmujesz?

— Z przyjemnością usypiam ludzi i sprawiam, że nie odczuwają bólu.

Z wątpliwym literackim kunsztem rozwinąłem swoją specyfikację zawodową, ale panią pisarkę najwidoczniej to zaintrygowało, bo zwęziła oczy.

— Och... — pochyliła się do mnie — jesteś uzdrowicielem? Masz swoje widowiska? Opowiedz mi o tym.

Moje za to miały ochotę wybuchnąć. W życiu bym nie wpadł na takie skojarzenie, choć określenie, które usłyszałem od Any: "Szpitalny anioł", bardzo mi się podobało.

— Chyba muszę cię rozczarować, bo moja wiedza w tym temacie jest żadna, ale mogę nakreślić ci scenę indukcji znieczulenia za pomocą propofolu i jak wpływa to na stan świadomości pacjenta.

Wycelowała we mnie palcem.

— Jesteś lekarzem.

— Tak. Worki z moczem i te sprawy — westchnąłem. — Mało romantyczne.

— Ależ skądże! — zaprzeczyła z taką pasją, jakby doznała objawienia. — Romansu rozgrywającego się w środowisku medycznym jeszcze na swoim koncie nie mam.

— W takim razie życzę weny twórczej.

— Dziękuję – wyszczerzyła się. – Świetnie, że na ciebie trafiłam, podasz mi swój numer, bo będę potrzebowała cię do researchu — stwierdziła, bez pytania mnie o zdanie. — Słuchaj, Asher...

– Alex.

 – Tak, tak, Alex. Słuchaj, już to widzę... — ściszyła głos i zarysowała ręką okrąg. — Ten górski klimat, niebezpieczeństwo, walka o życie. Miłość. 

– Fantastycznie.

Boże, miałem dosyć jej ględzenia, ale z czystej kultury nie okazywałem swoich odczuć.

– Ona jest turystką, a on lekarzem w górskim pogotowiu i nagle... — rozszerzyła oczy — lawina...

Wow, lawina, w górach, co za oryginalność. 

— Ana dawno wyszła z domu? — przerwałem jej zapewne punkt kulminacyjny akcji ratowniczej, czyli " usta-usta", którą wyobraźnia Brittany wyświetlała jej na ścianie za mną.

— Brittany?

Ocknęła się.

— Tak szczerze, to nie wiem.

— To może wiesz, gdzie się konkretnie udała?

— A która jest godzina?

Spojrzałem na telefon.

— Czwarta.

— Godzinę temu Ana napisała mi, że jest w aptece.

— Nie wróciła jeszcze?

— Nie wiem. Przyjechałam tutaj kilka minut przed twoim przyjściem. Pewnie zatrzymała się na zakupy.

— Jasne. Pewnie tak było... — przytaknąłem, ale niechętnie.

— To może jednak się czegoś napijesz i porozmawiamy dalej? Miałabym tyle pytań do ciebie. O, chyba nawet mam przy sobie swój autorski notatnik. — Już chciała się podnieść, by pewnie po niego pójść i mnie dręczyć dalej, ale zdążyłem poderwać się z miejsca jako pierwszy.

— Pojadę po nią. Która to apteka?

— Najbliższa jest na Summit Boulevard, w domu handlowym, więc pewnie tam się udała.

— Dzięki.

Naciągnąłem czapkę i skierowałem się do wyjścia.

— A nasza rozmowa?!

— Nie dzisiaj — odpowiedziałem głośniej, sunąc wzrokiem po walizkach w pokoju Any.

Wsiadłem do samochodu i spróbowałem skontaktować się z Aną telefonicznie. Sygnał był, ale nie odebrała trzech kolejnych prób, które podjąłem. Oczywiście wziąłem pod uwagę to, że być może wyciszyła dźwięki na czas snu i zapomniała włączyć. Napisałem SMS-a: Gdzie jesteś? Przyjadę po ciebie. Minęło kilka minut, a ona nie odpisywała. Byłem cholernie wkurzony, bo jeśli potrzebowała leków, witamin, czegokolwiek, to przecież mogła mi dać znać! Denerwowałem się, martwiłem, bo nie powinna sama wychodzić z domu. Mogła być jeszcze bardzo osłabiona, wręcz stracić gdzieś przytomność.

— Ana, dostaniesz opieprz. Klapsy na gołą pupę.

Wrzuciłem w mapy nazwę centrum i okazało się, że jest to trasa w lewo, kwadrans na piechotę, cały czas prosto. Samochodem niecałe dwie minuty. Postukiwałem telefonem o dłoń, patrząc w stronę, z której, jeśli nie skorzystała z taksówki, Ana powinna wracać. Teoretycznie, bo praktycznie mogła być wszędzie, ale wrzuciłem kierunkowskaz, chcąc sprawdzić najpierw to miejsce.

Wbiłem na wolne miejsce parkingowe, a moja złość na Anę zaczęła ustępować wariacji kortyzolu. Stresowałem się, bo jadąc tutaj nie trafiłem na nią po drodze, a jechałem naprawdę powoli i rozglądałem się na obie strony ulicy. Dodatkowo jej telefon przestał być aktywny i to mnie cholernie zaniepokoiło.

Odwróciłem głowę na przesuwające się co chwila drzwi centrum handlowego. Wyskoczyłem z auta i szybko znalazłem się w budynku. Na wprost miałem supermarket King Soopers, po prawo kawiarnię i salon z prasą. Podniosłem wzrok na wiszące szyldy z kierunkami do sklepów.

"Apteka na drugim piętrze" – przeczytałem w  myślach.

Bez namysłu pobiegłem do ruchomych schodów i nie czekając, aż dowiozą mnie na górę, wbiegłem po nich i od razu natknąłem się wzrokiem na świecący zielony napis: Apteka.

Wpadłem tam jakby się paliło. Aptekarka podniosła na mnie wzrok i miło się uśmiechnęła, a ja poczułem się jak panikujący kretyn, a panikujący tylko dlatego, że moja dziewczyna nie odbierała ode mnie telefonu i na sto procent rozkładała ją choroba, dlatego poszła po leki.

Ale czy to nie były wystarczające powody?

Dla mnie - tak.

Podszedłem do okienka. Dziewczyna z niebieskimi pasemkami w blond włosach zapytała w czym może pomóc. Położyłem dłonie na ladzie, ale zanim otworzyłem usta dobiła mnie myśl, że nie mam w telefonie żadnego zdjęcia Any, abym mógł je pokazać.

Brawo, facet na medal.

— Cześć, mam takie nietypowe pytanie... — przeciągałem, bo nie wiedziałem jak zacząć. — Chciałem zapytać... — chrząknąłem, dziewczyna zaczęła się w końcu dziwnie na mnie patrzeć — czy w ciągu ostatniej godziny obsłużyłaś tutaj pewną blondynkę? Ma włosy do pasa, może miała też na sobie taką kraciastą chustę. — Machnąłem ręką koło szyi. — Ona ma charakterystyczne oczy, to znaczy nie chusta, tylko ta blondynka... Wiesz, źrenice w kształcie dziurek od klucza — przywołałem cechę, której nie dało się nie zauważyć u Any. To znaczy ja tak uważałem.

Do tej pory słuchała mnie w skupieniu, obserwując moje gesty rąk i zakłopotanie sączone w ton głosu, ale jak tylko powiedziałem o oczach, wyszczerzyła się i spytała:

— Pan pyta o Anę?

— Jezu, tak... — uśmiechnąłem się, oddychając z ulgą — Ana. Ana Mayer. Była tutaj?

— Była. Kupowała lek na kaszel i sole w kroplówce. Bardzo źle się czuła.

Wiedziałem!

— Dawno wyszła?

— No, na pewno nie w ciągu ostatniej godziny.

—  To kiedy?

Spojrzała na zegar.

— Przynajmniej cztery godziny temu.

Czułem, że zbladłem. Na pewno zbladłem, bo serce łupnęło mi w klatce piersiowej i krew zaszumiała w uszach.

— Jesteś pewna?

— Tak, bo przyszła kilka minut po mojej przerwie na lunch, a tę robię w samo południe.

— Pracuje z tobą ktoś jeszcze, kto mógł obsłużyć Anę później, czyli w ciągu ostatniej godziny?

— Nie. Jestem sama na zmianie. Coś się stało?

Boże, jak się trząsłem.

— Nie, nie... Dzięki.

— Proszę. Wszystko dobrze? Jest pan bardzo blady. Czy podać panu wody? Może pan usiądzie?

— Nie... — Potrząsnąłem głową, wyciskając na usta uśmiech. — Wszystko w porządku. Dziękuję.

Nie, nie było w porządku. Ani trochę. Wyszedłem z apteki i jak na autopilocie pokierowałem się w dół, do wyjścia. Ciśnienie krwi miałem już znacznie powyżej normy. Policzki mnie piekły, a przed oczami zaczęły mi się pojawiać plamy. Zdjąłem czapkę i wybiegłem na zewnątrz. Ziemia zdawała się chwiać pod moimi stopami.

Zacząłem rozglądać się po parkingu i wchodzących oraz wychodzących z budynku ludziach, ale żadna z tych osób nie stała się magicznie Aną. Splotłem trzęsące się dłonie na karku. Dałem kilka kroków w lewo, potem w prawo, a z każdym ruchem nóg, oddech mi przyspieszał. Czułem się tak, jakby ktoś wyłączył światło w mojej głowie i zapadła tam absolutna ciemność. Nie wiedziałem, co mam zrobić. Krążyłem jak zablokowany robot od jednego punktu do drugiego.

Ponad godzinę temu Ana poinformowała Brittany, że jest w aptece.

Aptekarka wywróciła te informacje do góry nogami, mówiąc, że Ana była tutaj, ale cztery godziny wstecz. Nikt nie wie, czy Ana w ogóle dotarła do domu.

Przestałem wydeptywać dziurę w betonie i oparłem się o wiatę z koszami na śmieci. Dłoń drżała mi tak mocno, że z ledwością utrzymałem telefon przy uchu. "Numer niedostępny" - usłyszałem i miałem ochotę rzucić komórką o ziemię.

Ana nie odbierała połączeń ode mnie, ani nie odpisywała na wiadomości.

Stało się coś złego, ta myśl przeszyła mnie na wskroś.

Pobiegłem do samochodu i szybko znalazłem się pod domem ciotki. Wyskoczyłem z auta i rąbnąłem drzwiami, akurat w momencie, gdy Brittany i jej córka opuszczały dom.

— Ana wróciła?! — krzyknąłem, śpiesząc w stronę werandy.

— Nie i nie mam już więcej czasu na nią czekać — odpowiedziała Brittany, zatrzymując się na schodach. Moje serce znowu rozpędziło się do stu kilometrów na godzinę.

— Możesz mi pokazać wiadomość od Any?

— A w jakim celu?

— Ponieważ była w aptece, to fakt, ale cztery godziny temu. Wyciągnąłem rękę. Chcę zobaczyć ten SMS.

Brittany westchnęła oburzona i rozpięła torebkę. Podała mi telefon, a jej, jak podejrzewałem, że córka, skrzyżowała nogi w kostkach i oparła się o filar, trzymając psa na rękach. Warczał na mnie, więc zaczęła go uspokajać.

Jestem w aptece. Będę później  przeczytałem SMS-a i porównałem numer telefonu z tym, który miałem zapisany. Zgadzały się.

— Napisała to kilka minut przed trzecią — stwierdziłem i spojrzałem na kobietę. — Jest szansa, że wiadomość mogła dotrzeć z opóźnieniem?

— Wątpię. Mogę?

Oddałem Brittany telefon. Schowała go, schodząc z córką ze schodów.

— Ana nie wiedziała, że planuję przyjazd. Poinformowałam ją o tym w SMS-ie, że jestem już na miejscu i na nią czekam — wyjaśniała dalej. — Odpisała mi to po jakiś dziesięciu minutach. Co się dzieje?

— A nie widać? Ona jest bardzo chora, wyszła cztery godziny temu i nie wiadomo, czy wróciła.

— Kto ci o tym powiedział?

— Pytałem w aptece. Spójrz, do cholery, na godzinę dostarczenia wiadomości, napisała wiadomość niezgodną ze stanem faktycznym. A do tego nie odbiera telefonów. Coś się stało. Trzeba ją znaleźć.

— Mamo? — odezwała się nastolatka. Po jej grymasie dostrzegłem, że coś jej nie pasuje. — Możemy już jechać? Spóźnię się na korepetycje.

— Oczywiście. — Brittany przytaknęła i poleciła jej iść do auta, a gdy dziewczyna oddaliła się od nas, powiedziała: — Mówiłam ci już, pewnie utknęła na zakupach, więc nie przejmuj się zbytnio, przynajmniej nie teraz. O, a może była w aptece dwa razy i stąd ta wiadomość sprzed godziny?

— Nie była — oznajmiłem dobitnie.

– To może była w innej aptece?

– W takim stanie? Drugi raz? Po trzech godzinach?

Brittany przewróciła oczami.

— Dobra, nie mam już więcej czasu. Daj znać, jeśli do jutra się nie zjawi. –  Wygrzebała z torebki wizytówkę i wepchnęła mi ją w kieszeń kurtki.

— Do jutra? To bardzo długo — zaśmiałem się. — Jesteś jej rodziną, ale to cię kompletnie nie obchodzi. Próbujesz mnie zbyć. Zrozum, że nie była w tej aptece godzinę temu!

Nie miałem wyjścia, musiałem wierzyć w tym momencie aptekarce.

— Posłuchaj... — syknęła. — Ona nie jest małym dzieckiem, a ja mam dzisiaj jeszcze mnóstwo rzeczy do załatwienia. Nie zamierzam biegać za nią po Frisco. Zadzwoń do wuja Phila, on jest na miejscu. Niech się nią zajmie, ale z góry mówię, że powie ci to samo co ja. Nie panikuj.

— Jakiego wuja Phila?!

Znowu wywróciła oczami. Miałem ochotę złapać ją za barki i potrząsnąć.

— Nieważne. Muszę jechać. Przekaż Anie, gdy się znajdzie, żeby natychmiast do mnie oddzwoniła. — Zaczęła się oddalać. — I odezwij się do mnie w sprawie mojej książki.

— Zapomnij... — wymamrotałem pod nosem.

Odwróciła się i jakby nic się kompletnie nie stało, wsiadła do drogiego auta i tyle ją widziałem.

Widocznie Ana nie znaczyła wiele dla swojej rodziny.

Po prostu tyle, co nic.

Stałem z opuszczonymi rękoma pod pustym domem, w którym zostały tylko walizki, i gapiąc się na pozdzierane z białej farby zamknięte drzwi z wyblakłym wieńcem z jarzębiny, wyjąłem telefon. Dzwoniła ciotka Jane, bo dziesięć minut temu powinien być już w szpitalu. Świetnie, jeszcze tego brakuje, abym nagiął jej cierpliwość.

— Ciociu, przepraszam, jestem już prawie na miejscu.

— Dobrze, Alex, czekam, ale się pospiesz.

— Za pięć minut będę. Możesz już jechać.

Rozłączyłem się, ale jeszcze przez chwilę nie byłem w stanie dać kroku.

Powinienem udać się na policję?

Znaleźć wujka Phila?

Jechać do swojej matki? Czy krążyć po Frisco i szukać Anę?

Boże, co mam robić?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro