Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 31

Około godziny trzeciej do szpitala przyjechała ciotka Jane. Nadal była zdruzgotana stanem mamy, ale w przeciwieństwie do Dylana, rozumiała, że czekamy na zmniejszenie obrzęku mózgu i dopiero wtedy określimy, czy jest naprawdę źle. Przy pożegnaniu zapytałem ją o samochód mojego ojca, a konkretniej przywołałem temat zepsutego panelu sterowania elektroniką po stronie kierowcy. Spytałem, czy pamięta może tę awarię przed śmiercią jej brata, ale niestety nie udzieliła mi żadnych informacji i poleciła, abym skontaktował się z wujem Gregiem, gdyż on może wiedzieć więcej, ponieważ czasami wykonywał jakieś drobne naprawy w tym samochodzie. Był to dobry pomysł, ale nie chciałem jak na razie rozdmuchiwać sprawy po rodzinie i kombinowałem w jaki sposób zapytać o to wuja, by nie zaczął drążyć tematu.

Podziękowałem cioteczce, a ona, komentując moje oznaki zmęczenia pod oczami, zaoferowała, że zostanie w szpitalu przez około dwie godziny, abym mógł pojechać do domu i przespać się w normalnej pozycji. Jeśli wystąpią jakiekolwiek problemy z mamą, obiecała mnie o tym poinformować. Na dobrą sprawę zawsze mogłem złapać trochę snu w pokoju dziennym dla lekarzy, ale postanowiłem skorzystać z okazji i wrócić do domu, ale nie po to, aby się wyspać, ale aby zmierzyć się z jednym myślowym utrapieniem, które przez cały dzień drażniło ostatnie funkcjonujące komórki szarej substancji: akt zgonu ojca.

Trzymałem go właśnie w dłoniach, siadając w kuchni na krześle. Przebiegłem wzrokiem po wszystkich danych osobowych oraz adresowych mojego ojca i dotarłem do rubryki z przyczyną zgonu: "Zawał mięśnia sercowego". Nie było żadnych widocznych obrażeń ani zranień, a śmierć nastąpiła w godzinach popołudniowych. Uniosłem wzrok z kartki i zastanowiłem się: gdzie mój ojciec mógł wtedy zmierzać? Skoro Audrey odnalazła go już prawie u granicy Green Village i Frisco? pomyślałem, po czym kontynuowałem czytanie. W polu "Autopsja" zakreślono: "NIE".  Ojciec cierpiał na problemy z sercem, więc od razu zakwalifikowano to jako zawał, tak że co się dziwić? Sam bym tak zrobił, będąc na miejscu tego lekarza.

Odłożyłem dokument na stół i zacząłem postukiwać o blat kluczykami od auta. Akt zgonu nie dostarczał mi żadnych nowych informacji, które mogłyby wskazywać, że coś przeoczono w pracy policji. Wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, czyli na śmierć spowodowaną niewydolnością serca.

Nienormalne i niepokojące były za to zdarzenia, zachowanie matki, wypowiedziane słowa, czy odkryte rzeczy, jak choćby stara karta SIM z rzekomym numerem Lisy. Wszystko to zaczęło mnie otaczać, gdy tylko wróciłem do Green Village. Mam wystarczający powód, aby zbadać sprawę dokładniej, zakładając, że mój ojciec mógł stać się czyjąś ofiarą, a teraz matka znajdowała się na celowniku.

Lodówka zafurgotała głośniej w tej totalnej ciszy, czym ściągnęła na siebie moją uwagę.  Tradycyjnie stał na niej kalendarz, w którym rodzice notowali wszelkie zaplanowane wizyty u lekarza, opłaty do wykonania i tym podobne rzeczy, jakie mogłyby umknąć z pamięci. Zacząłem wertować kartki aż do dnia śmierci ojca, sprawdzając, czy przy którejś z dat zapisane jest przypomnienie o oddaniu auta do elektromechanika. To mogło dać mi częściową odpowiedź, bez kontaktowania się z wujem Gregiem, czy panel sterowania mógł być awaryjny już wcześniej. Jeśli trafiłbym na taką notatkę, odnalazłbym w Green Village punkt zajmujący się naprawą elektroniki samochodowej i zadzwonił tam, aby zapytać, czy samochód mojego ojca miał zaplanowane naprawy i jakie. Ale niestety w kalendarzu nie widniała żadna taka informacja, a przetrzepałem karki w przód, aż do końca grudnia. Równie dobrze mógł po prostu nie zanotować. Taka opcja też wchodziła w grę. Czyli?

Niedobrze. Nadal pozostawałem bez potwierdzenia.

Usiadłem ponownie na krześle i zadzwoniłem do wuja Grega, tak jak poleciła mi ciotka Jane. Odebrał tuż przed tym, gdy po dłuższym wysłuchiwaniu sygnału, miałem się już rozłączyć.

— Cześć, Greg. Alex z tej strony — zacząłem rozmowę.

— Cześć, cześć. Jak się czuje mama?

Zdecydowałem przemilczeć fakt, że drugi raz stanęło jej serce i użyć słowa, które zawsze załatwiało sprawę, by nie pytać o więcej:

— Z mamą jest stabilnie.

— To naprawdę straszne, co się wydarzyło i to zaraz po śmierci Matta. Cały czas o tym myślę, jak to się stało?

— Jak my wszyscy, ale musimy czekać... — chrząknąłem, mając nadzieję, że szybko urwę ten temat. — Greg? Chciałbym o coś zapytać, chodzi o auto taty.

— Masz z nim jakiś problem?

— Trochę tak.

— Nic nowego, to grat na sto dwa, ale Matthew miał do niego jakiś sentyment i nie chciał wymienić na nowszy model. Co się z nim dzieje?

— Chodzi o panel sterowania elektroniką od strony kierowcy. Nie dziw...

— Aha, to ustrojstwo. Nie jestem w stanie tego naprawić, synu. Co najwyżej mogę sobie poradzić z drobnymi awariami mechanicznymi, ale jeśli chodzi o elektronikę, to nie moja działka. Poleciłem Matthew, żeby skorzystał z warsztatu we Frisco. Tam ci faceci znają się na swojej robocie. Ale jeśli nadal masz z tym problem, to może warto rozważyć pozbycie się tego auta. Generuje tylko koszty. Innej rady nie mam.

Na złom? Nigdy w życiu. To auto taty i uwielbiam nim jeździć.

— Dzięki, zajrzę tam i spróbuję coś załatwić. Czyli panel nie działał już wtedy, gdy tata jeszcze żył? — Ścisnąłem nasadę nosa i zamknąłem oczy. Było to głupie pytanie, ale potrzebowałem jasnej odpowiedzi.

— Tak.

Aż spiąłem łydki. Miałem rację.

Pożegnałem się wujem Gregiem i odłożyłem telefon na stół. Czyli moja teoria o zatrzymaniu ojca do kontroli ma jakiś sens? Jest prawdopodobna? Czy sobie to wmawiam?

Spojrzałem w kuchenne okno, gdzie za muślinową zasłoną majaczyła świerkowa ściana. Siedzenie tutaj i marnowanie czasu na rozmyślanie nad możliwościami nie prowadziło do niczego. Potrzebowałem dowodów.

Wyszedłem z domu i razu skierowałem się do pomostu. Tuż przed wejściem na niego poczułem pod butem coś twardego. Cofnąłem się i przykucnąłem, by podnieść wgnieciony w ziemię czerwony karabińczyk.

W myślach przewinęła mi się Audrey, bo ten karabińczyk na pewno należał do niej. Ta dziewczyna wywoływała we mnie mieszane uczucia i mimo jej zapewnień, że nie jest moim wrogiem, to w dalszym ciągu nie potrafiłem wskrzesić dla niej choćby iskry zaufania. Coś mnie blokowało, a jedynym wyjaśnieniem dlaczego tak się czuję było to, że dziewczyna współpracuje z Lewisem.

Włożyłem karabińczyk do kieszeni kurtki. Rozejrzałem się wokół wejścia na pomost i w końcu ruszyłem w kierunku lasu, i wzdłuż prawego brzegu, bo wydawało mi się, że jeśli ktoś zbiegł z pomostu, to najprawdopodobniej skierował się właśnie tędy, ponieważ była to krótsza droga niż próba ucieczki lewym brzegiem. Szedłem powoli. Krok za krokiem i nie zmieniając kierunku. Z uwagą patrzyłem pod nogi, ale oprócz liści i zżółkniętej krótkiej trawy nie trafiło się nic podejrzanego, a gdy wreszcie dotarłem do pierwszej linii drzew, która ciągnęła się do stolarni, spojrzałem na taras. Ana powiedziała, że na zewnątrz usłyszała trzask gałęzi i kogoś dostrzegła. Zanurkowałem wzrokiem między drzewa. Ale czy z odległości ponad trzydziestu metrów istniała szansa, że mogła coś takiego zarejestrować? Chyba że podeszła bliżej, wtedy owszem.

Nasza krótka rozmowa zacierała się już w mojej pamięci, ale chyba właśnie tak powiedziała, że zeszła z tarasu i wtedy to się stało.

A co jeśli nie?

Co jeśli Ana wpadła w złudzenie, przyswajając zmanipulowany przez zmysły obraz?

Jak to co? Wracam do początku. Do oscylowania między dwoma wyborami: matka targnęła się na życie lub wpadła do wody, spacerując po pomoście, bo na przykład zakręciło się jej w głowie. A z drugiej strony pukało mnie w ramię: Ana była przekonana o tym, co widziała i słyszała, więc nie powinienem wątpić w nią, szczególnie teraz, kiedy sam odkrywam coraz to więcej dziwnych faktów i kłopotliwych szczegółów z przeszłości.

Rozchyliłem gałęzie i wszedłem między drzewa.

Pod moimi butami trzeszczały gałązki, szyszki, a świerkowe igły kłuły mnie w dłonie. Rozglądałem się po podłożu, zmierzając wprost do ogrodzenia, które stanowiły trzymetrowe przęsła. Po drodze trafiłem na, chyba już nieczynne, stare ule dziadka. Byłem przekonany, że idę właściwą drogą. Tą samą, co człowiek, który – jeśli uciekł wzdłuż prawego brzegu – przeciął granicę drzew i posesji właśnie w tym miejscu, a następnie przedarł się prostopadle do ogrodzenia i oczywiście, że istniały inne możliwości, ale musiałem wybrać tę najprawdopodobniejszą.

Byłem już praktycznie w połowie drogi do końca posesji, ale jak do tej pory nie rzuciła mi się w oczy żadna złamana gałąź. Przypuszczałem, że musiała być nieco większa – skoro Ana usłyszała, gdy drewno pęka – ale nie trafiłam na taką. Jednak na dobrą sprawę, musiałbym przeczesać każdy metr kwadratowy, by potwierdzić lub wykluczyć słowa Any, i nie było to niewykonalne, po prostu nie w tym momencie. Dysponowałem zbyt małą ilością czasu, a chciałem przeznaczyć choć kwadrans z niego na odwiedzenie Any.

Dotarłem do ogrodzenia i chwyciłem przęsło rękoma, próbując umieścić w nim przynajmniej czubek buta. Udało się. Bez problemu wspiąłem się wyżej i zawisłem na ogrodzeniu. Przejście na drugą stronę było możliwe, a później, idąc prosto, dotrzemy do rzeki. Jeśli zaś pójdziemy w lewo, możemy skrótem prowadzącym do szlaku zejść do ulicy lub, udając się kilkanaście metrów dalej zahaczymy o posesję sąsiadów, a stamtąd już bezpośrednio do Main Street, drogi prowadzącej do centrum Green Village. W prawo nie ma sensu się zapuszczać. Mój dom jest jednym z ostatnich na tej ulicy i jednocześnie znajduje się praktycznie na granicy miasteczka. Dalej już tylko pasmo górskie Tenmile Range.

Zeskoczyłem, otrzepałem dłonie i po chwili znalazłem się ponownie poza zalesieniem. Wsadziłem ręce w kieszenie i, spojrzawszy w kierunku stolarni, zacząłem iść w tamtą stronę, śledząc teren u granicy lasu i posesji, bo Ana zdołała dostrzec tego kogoś, więc musiało to zadziać się zanim ten ktoś wbiegł głębiej.

Dotarłem do końca i niestety bez żadnych efektów, ale nawet gdybym znalazł złamaną gałąź, mniejsze drzewo, to czy stanowiłoby jakiś niezbity dowód?

Szczerze? Chyba żaden. To miało służyć tylko nam, ale jak na razie pozostawałem z niczym.

Otrzepałem rękaw z zielonego pyłu i usiadłem na pniu do rąbania drewna.

Skierowałem wzrok na kanciasty szczyt Peak One, który panował nad Green Village, choć zaczynał zanikać w gęstej mgle. Wciąż męczyły mnie wątpliwości. Były właśnie jak ta mgła, która pojawiała się i przysłaniała obraz.

Zamknąłem oczy i wciągnąłem rześkie, popołudniowe powietrze nasiąknięte aromatem świerkowych igieł i mchu, które zawsze zbawiennie oczyszczało umysł, ale niestety nie tym razem.

Uniosłem powieki i ponownie spojrzałem w stronę ogrodzenia. Zastanawiałem się, czy to możliwe, że to był pastor. Jego problemy z krótszą i w przeszłości źle operowaną nogą, na którą zawsze mocno utykał i nie przeciążał, wykluczały go z kręgu osób, które mogły przedrzeć się przez ogrodzenie.

Chyba że wcale tego nie zrobił, a tylko się ukrył i przeczekał.

Tylko po co? Czego mógł chcieć od mojej matki?

Zabić ją?

I czy to w ogóle był on? Ewentualnie jego brat?

Moja teoria o zatrzymaniu ojca do kontroli zaczęła się właśnie przyklejać do osoby Jacoba Lewisa.

Lisa Lewis, Pastor, Jacob Lewis, moja matka, mój ojciec, Larry.

Ja.

Każda z tych osób była wątkiem historii o wspólnym i nadal nieznanym mi mianowniku. Ewentualnie łączę puzzle na siłę, w zupełnie niepasujący do siebie sposób.

Założyłem ręce za kark i wygiąłem obolałe plecy, żałując, że jedyny system zabezpieczenia domu to alarm. Monitoringu – który mógłby się przydać w tym momencie – brak, ale obiecuję, że to się zmieni.

Wróciłem do domu, spakowałem na szybko coś do jedzenia i wyjechałem do szpitala z zamiarem odwiedzenia po drodze Any.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro