Rozdział 29
Wyskoczyłem z samochodu jak wariat. Zignorowałem również to, że stanąłem praktycznie w poprzek i jak kretyn, zająłem dwa miejsca parkingowe. W biegu wyciągnąłem z kieszeni szpitalny identyfikator i przypiąłem do koszuli. Spocony dotarłem do windy i wcisnąłem wszystkie dostępne przyciski, ale żadna z nich nie miała zamiaru nadjechać.
— Pieprzyć to.
Nie chciałem, aby Ana rozmawiała z Audrey bez mojej obecności. Nie umiem zdobyć się na zaufanie do tej policjantki, ponieważ wczoraj zadawałem jej pytania dotyczące okoliczności znalezienia mojego ojca, a dzisiaj moja matka tonęła w stawie.
Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach nie połączyłby tego?
Pognałem schodami w górę, mijając po drodze wszystkich, którzy znaleźli się tam przede mną. W końcu dopadłem do wejścia na Oddział Intensywnej Terapii i wystukałem kod zwalniający blokadę drzwi. Wszedłem. Sala, w której znajdowała się Ana mieściła się na końcu długiego korytarza. Zdecydowanym krokiem skierowałem się w tamtą stronę. Szedłem coraz szybciej, aż nagle zatrzymałem się gwałtownie, gdy zobaczyłem Anę siedzącą w wózku inwalidzkim, który pchała Audrey. Właśnie opuściły salę. Rozmawiały, uśmiechały się do siebie jak dobre koleżanki. Ruszyłem w ich stronę, początkowo powoli, aż w końcu nie wytrzymałem i podbiegłem.
— Ana! — zawołałem.
Dostrzegła mnie i przestała rozmawiać z Audrey. Pomachała do mnie, gdy dotarłem do skrzyżowania korytarzy i zatrzymałem się, gdy dwie pielęgniarki i doktor Tood, która w pośpiechu zakładała na siebie biały kitel, szybko przecięły mi drogę. W reakcji na ich rozgorączkowane rozmowy powędrowałem za nimi spojrzeniem. Na chwilę straciłem oddech, gdy wbiegły do sali 108.
— Hej. — Usłyszałem głos Any.
— Hej... — odpowiedziałem cicho, gapiąc się cały czas na salę Larry'ego.
— Coś się stało? — Obróciła głowę w tamtym kierunku. Drzwi były otwarte i właśnie wszedł tam doktor Carter.
— Nie wiem... — odpowiedziałem Anie, czując się lekko skołowany. Spojrzałem na Audrey, która uśmiechnęła się, eksponując swoje białe i równe jak od linijki zęby.
— Cześć. Byłam ciekaw, jak się czuj...
— Coś jest nie tak. Coś dzieje się z Larrym! — Ana przerwała tłumaczenie się Audrey ze swojej obecności w szpitalu i sama złapała za kółka wózka. Ruszyła do przodu.
— Ana! Zaczekaj.
— Nie!
Zatrzymałem ją, chwytając za podłokietnik wózka.
— Ana, tam się coś dzieje. Poczekajmy.
Spojrzała na mnie ze wściekłością w oczach, pod którymi malowały się cienie zmęczenia.
— Zawieź mnie tam. Natychmiast – rozkazała.
Nie sprzeciwiłem się jej kolejny raz, więc po chwili znaleźliśmy się u progu sali Larry'ego. Nikt z personelu nie zwrócił na nas uwagi. Poczułem czyjąś obecność za plecami, ale nie odwróciłem się, by sprawdzić kto to, bo spodziewałem się, że to Audrey. W tym momencie była mi już totalnie obojętna.
Zacisnąłem dłonie na rączkach wózka i wsparłem się na nich, bo zmiękły mi kolana. Kardiogram pikał szybko, prawie równomiernie z biciem mojego serca. Doktor Tood w tę i z powrotem wędrowała wskazującym palcem nad twarzą Larry'ego. Mówiła do niego, pytała jak ma na imię, a on...
On miał otwarte oczy.
— Wybudził się... — wymamrotałem.
— O, Boże... Tak.
Spojrzałem na Anę, kiedy zatkała dłońmi usta i wypłakiwała łzy, najpewniej ze szczęścia. Nieruchomo leżący Larry zaczął poruszać niemo wargami, aż w końcu wydusił z siebie coś, lecz nie usłyszałem co konkretnie, ale najpewniej były to pierwsze strzępki wspomnień. Migawka z przeszłości, szok dla układu nerwowego, dlatego kardiogram wariował. Doktor Tood za to usłyszała Larry'ego, bo pokiwała głową i powiedziała: "Spokojnie, jesteś z nami", a potem dotarło do mnie głośniejsze i chrapliwe:
— A-a-n... An-a.
— Jestem! Larry, jestem tu!
Zamknąłem powieki. Poczułem, że wózek, na którym się wspierałem lekko się poruszył. Otworzyłem oczy.
— Wybudził się ponad pół godziny temu. Wiem jak bardzo na to czekałaś — powiedziała pielęgniarka, pomagając Anie wstać z wózka.
Po chwili znalazła się przy łóżku, podczas gdy ja nadal zaciskałem pobielałe dłonie na rączkach wózka i próbowałem ustać na nogach. Nie miałem siły zareagować w żaden sposób. Wydać z siebie najmniejszego dźwięku. Tak naprawdę to nawet nie wiedziałem, co w tej chwili czuję, choć dookoła piętrzyła się radość. Miałem wrażenie, że ona mnie nie dotyczy, jakbym stał za szklaną ścianą tłumiącą dźwięki, niewidzialny dla nikogo, i obserwował jak Ana pochyla się nad Larrym i zakłada jego posiwiałe włosy za ucho, w którym kiedyś tkwiły okrągłe kolczyki. Gładziła go po twarzy i wypłakiwała, że jest tutaj, i że wszystko już dobrze, a on uchylił usta i patrzył na jej twarz. Tylko na Anę i na nikogo więcej. Po chwili nawet chyba się uśmiechnął, a ona zaszlochała jeszcze głośniej i pocałowała go w czoło, wtuliła twarz w jego szyję. Larry bardzo powoli przesunął drżącą rękę na jej plecy, ale po chwili bezwładnie zsunęła się na materac.
I wtedy zrozumiałem, że muszę się wycofać. Że chcę się wycofać. Nie mogłem na to patrzeć. Nie, nie w tej chwili. Coś mnie dusiło. Poczułem się niepotrzebny jak puste krzesło przy rodzinnym stole. Sprawiłbym tylko kłopoty i wyzwolił złe emocje, gdybym teraz do nich podszedł. Gdybym się wtrącił, tak jak dziesięć lat temu.
— Przepraszam... Chcę przejść— powiedziałem cicho, gdy odwróciłem się od tej sceny.
Audrey, która cały czas przebywała za moimi plecami, ustąpiła mi miejsca. Wycofałem wózek z zamiarem odstawienia go do sali głównej.
— Panie Turner! — Usłyszałem za sobą, ale nie zatrzymywałem się. — Proszę zaczekać. Musimy porozmawiać.
Dogoniła mnie.
— Co tu robisz? — spytałem.
— Chciałam wiedzieć, co ze zdrowiem pana mamy. Jak się ona czuje?
— Tak po prostu? Interesujesz się zdrowiem osoby, której nie znasz, do tego stopnia, że fatygujesz się sprawdzić to osobiście jeszcze tego samego dnia?
— Tak. Interesuję się zdrowiem kogoś, kto umierał mi na rękach. Po prostu...— Wzruszyła ramionami. — Chyba jestem zbyt wrażliwa.
Omiotłem ją kpiącym wzrokiem i mówiącym: Akurat, bezinteresowna troska. Uważaj, bo jeszcze uwierzę.
— Wszystko dobrze. Dziękuję za pomoc.
— Ale zaraz... – Złapała mnie za łokieć i tym razem się zatrzymałem.
— Czego jeszcze chcesz? Podziękowałem ci już.
Rozszerzyła oczy.
— Czy pan jest na mnie wściekły? Dlaczego?
— Trudne pytanie, ale ci odpowiem. Kilka rzeczy zbiegło się niefortunnie w czasie, więc tak, czuję coś na kształt wściekłości, ewentualnie usiądę sobie gdzieś w ciszy i pomyślę nad specyfiką własnych odczuć.
Miała rację, byłem zły, bo stawałem się uszczypliwy i od początku rozmowy zwracałem się do niej bezczelnie na ty. Ale miałem to gdzieś. Audrey uchyliła usta, ale nie pozwoliłem jej zabrać słowa:
— Co robiłaś na mojej posesji?
— Co to za pytanie? — oburzyła się.
— Dla mnie bardzo ważne, więc?
— Ach, czyli to pana niepokoi, a więc przechodziłam— zaczęła pewnie. — Wzdłuż wschodniej części waszej posesji biegnie skrót prowadzący do głównego szlaku. Kto o nim wie, ten korzysta, a ja jestem jedną z takich osób, bo mieszkam na tej samej ulicy, tylko kilka domów dalej. Wracałam z wycieczki panie Turner. Miałam przy sobie sprzęt — poklepała się w biodro. — Ana może potwierdzić.
— I tak po prostu? — Zaśmiałem się. — Akurat wtedy tamtędy przechodziłaś?
Skrzyżowała ręce. W kieszeni zaczął wibrować mój telefon. Wyjąłem go i zobaczyłem na ekranie: "Kimberly". Odrzuciłem połączenie od byłej i schowałem telefon. Poczułem, że znowu dzwoni, ale to zignorowałem. Lepszej pory na telefon wybrać nie mogła.
— Nie wierzy mi pan? Niech będzie, ale proszę podać mi dobry powód: dlaczego?
Westchnąłem, nie mając teraz głowy do rozmowy. Musiałem sprawdzić co z mamą. Oderwałem wzrok od Audrey i spojrzałem w dal.
— Mam ograniczone zaufanie do ludzi z Green Village, a zwłaszcza tych, którzy są... — urwałem, bo uznałem, że wyjawianie emocji w niczym mi nie pomoże.
— Którzy są co?
— Nieważne. — Znowu na nią spojrzałem. — Powiedz mi tylko, gdzie znajdowały się kluczyki od auta mojego ojca, gdy go znalazłaś i sądzę, że na dziś możemy darować sobie dalszą konwersację. I jeszcze jedno, jestem Alex, więc skończ z tym: "panie Turner". Wkurza mnie to.
— Były na kokpicie. Mówiłam ci o tym.
Czyli się nie pomyliłem.
— I to mi wystarczy. A teraz, wybacz, ale muszę sprawdzić co u mojej mamy.
— Jesteś nieuprzejmy! — Krzyknęła, gdy zacząłem się oddalać.
Miała rację. Byłem nieuprzejmy, wręcz opryskliwy, niepodobny do siebie, ale pomimo największych chęci nie potrafiłem opanować emocji po tym, jak Larry wybudził się ze śpiączki, a przecież życzyłem mu tego. Chciałem, by kiedyś wstał o własnych siłach ze szpitalnego łóżka, a teraz, gdy w końcu może się tak stać, poczułem się dziwnie niepewny. Zagrożony i to z każdej strony. Wybudzenie się Larry'ego ze śpiączki mogło być początkiem dobrych i złych wydarzeń, ale najbardziej obawiałem się, że stracę Anę. Jest wrażliwą, opiekuńczą i pełną empatii dziewczyną, ale jednocześnie ciąży na niej cholerne poczucie odpowiedzialności za to, co zaszło w przeszłości między dwojgiem jej przyjaciół. Bałem się, że w tym poczuciu winy, będzie chciała zadośćuczynić Larry'emu.
Miałem chaos w głowie, przez co czułem na karku oddech nawracającej depresji.
Już miałem skręcić do sali ogólnej, aby odstawić wózek na miejsce, gdy drzwi oddziału się rozsunęły, a przed sobą ujrzałem Debbie i pastora.
Wryło mi nogi w beton. Oblały mnie zimne poty, jakby ktoś przystawił mi spluwę do czoła.
Pastor Lewis i Debbie wkroczyli na oddział. Szli przez moment, ale zwolnili kroki, gdy mnie zauważyli. Uniosłem głowę i po raz pierwszy od dziesięciu lat spojrzałem prosto w oczy Davida Lewisa. W tym jednym spojrzeniu tkwiły paskudne wspomnienia, napięcie i wiele niewypowiedzianych słów. On także uniósł głowę i postawił przed sobą czarną drewnianą laskę, którą pamiętam chyba od zawsze; wspomagał się nią przy swojej wadliwej postawie spowodowanej przez znacznie krótszą lewą nogę.
Zdarzenia z dzisiaj szalały jak huragan, który próbował obalić mnie znowu na ziemię, ale spotkanie ojca Larry'ego, tutaj w szpitalu i to w takich dramatycznych okolicznościach było jak ostatni gwóźdź do trumny.
Na szczęście na pewno nie mojej. Akurat tych odczuć byłem pewny.
Debbie wzięła wuja pod rękę i ruszyli w moim kierunku. Odległość między nami stopniowo się skracała. Pozostawało coraz mniej niż dziesięć metrów, a wraz z tym, prawda paliła się we mnie jeszcze większym ogniem. Nie mogłem już dłużej milczeć.
— Co zrobiłeś mojemu ojcu? — spytałem go, nie szczędząc mu gniewnego tonu w swoim głosie.
Pastor zatrzymał się metr przede mną. Pragnąłem dostrzec w jego oczach szał, a może nawet strach, że tym razem nie ustąpię mu z drogi. Jednak nie zobaczyłem w nich żadnych tego typu emocji. Lewis emanował obojętnością, spokojem, podczas gdy ja, zaciskałem dłonie na wózku, by tylko nie dosięgnąć do jego szyi. Nie poznawałem siebie, swoich myśli, jakby nagle obudził się we mnie zupełnie inny człowiek i wcale mi się to nie podobało. Nie chciałem być podobny jemu.
– Dlaczego prześladujesz moją rodzinę?
Debbie zmierzyła mnie od góry do dołu z dobrze mi znaną pogardą i dumna jak paw odwróciła głowę. Nie usłyszałem odpowiedzi na żadne z dwóch pytań. Minęli mnie bardzo powoli i w ciszy. Tylko metalowe zakończenie drewnianej laski stukało o płytki. Pchnąłem wózek pod ścianę i chciałem za nimi iść, zażądać odpowiedzi, ale wtedy Audrey zagrodziła mi drogę i złapała za ramiona.
— Nie rób tego. Nie daj się im sprowokować — powiedziała.
Spojrzałem na nią.
— Dziesięć lat temu, ten człowiek, zrobił ze mnie trędowatego, a teraz zagraża mojej rodzinie, więc nie wtrącaj się i nie mów mi, co mam robić.
— Alex, wyjdźmy na zewnątrz.
— Nie zostawię z nimi Any.
— Nic jej nie będzie. Weź głęboki oddech i pogadajmy na zewnątrz. Nie tutaj.
— Ale ja nie chcę już z tobą rozmawiać. Dałem ci to do zrozumienia dlaczego.
— Nie jestem twoim wrogiem. I nie pochodzę z Green Village. — Uniosła brew. — Lżej ci z tą informacją?
Położyłem dłonie na biodrach i cudem uspokoiłem oddech. Obserwowałem jak pastor wraz z Debbie zatrzymali się, gdy dołączyła do nich uśmiechnięta Doktor Tood. Jednak zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Lewis uniósł laskę i wskazał w moją stronę jakby chciał mnie odstrzelić.
— Nie życzę sobie, aby ten człowiek zbliżał się do mojego syna. Każdy taki incydent potraktuję jako napaść — powiedział, stawiając laskę obok nogi.
Ty, draniu. Zwyczajnie nie chcesz, żeby ze mną rozmawiał.
Twarz doktor Tood zastygła w powadze. Patrząc na mnie chyba nie wiedziała jak zareagować, ostatecznie przytaknęła, a ja odwróciłem spojrzenie od tego żałosnego widoku, gdy usłyszałem Audrey:
— On jest chyba gorszy niż braciszek.
— Jedna krew — odparłem i przyciągnąłem wózek do siebie. — Jest już po godzinach odwiedzin. Jak weszłaś na oddział?
Spojrzała na mój identyfikator i odchyliła swoją kurtkę.
— Też mam swoją blachę. – Pokazała mi policyjną odznakę przyczepioną do skórzanego paska.
— Wracaj do domu. Dzisiaj naprawdę nie mam głowy do rozmowy — próbowałem ją zbyć szczerą prawdą.
— Rozumiem. W razie potrzeby wiesz, gdzie mnie szukać?
— Omijam już miejsce twojej pracy szerokim łukiem. I domyśl się dlaczego.
— Doktorze!
Odwróciłem głowę na zawołanie pielęgniarki, która stała przy sali, gdzie leżała moja matka.
— Pańska matka! Asystolia!
— Trzymaj!
Pchnąłem wózek w ręce Audrey. Spojrzała na mnie przestraszonymi oczami, ale nie miałem czasu na wyjaśnienia. Zacząłem biec do sali, a im bliżej byłem, tym wyraźniej słyszałem alarmujący i ciągły pisk kardiomonitora. Wpadłem do środka i zrzuciłem z siebie kurtkę na fotel. Podciągnąłem rękawy koszuli w błyskawicznym tempie. Kardiomonitor piszczał, a ekran przecięła pozioma kreska. Spojrzałem na pulsoksymetr, wartości tlenowe w krwi leciały w dół. 94 procent, 93, 92...
Szybko przetarłem czoło przedramieniem i zgromadziłem w sobie wszystkie pokłady opanowania. Nacisnąłem stopkę i obniżyłem łóżko.
— Niech ktoś tu jeszcze przyjdzie! — wykrzyczałem.
— Saturacja na poziomie osiemdziesiąt pięć procent — zaalarmowała pielęgniarka.
– Potrzebna pomoc! – wydzierałem się.
W tym samym momencie do sali wbiegła kolejna.
— Podaj jeden miligram adrenaliny i za trzy minut kolejny — poleciłem jej.
W progu stanęła Audrey, zasłaniając usta dłonią.
Uciskałem mostek, myśląc tylko o jednym:
Błagam, mamo, nie umieraj...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro