Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 2

Dyskretne oraz nieco głośniejsze rozmowy snuły się kilka metrów za moimi plecami. Mimo to nie przywiązywałem do nich uwagi, choć w końcu miałem okazję nadrobić zaległości o tym, co dzieje się w naszej rodzinie. Ale nawet głos ciotki Jane, coraz bardziej skrzeczący wraz z ubywającymi jej latami, nie mógł sprawić, że przykułbym słuch do jej wspomnień o bracie. Były na pewno ujmujące i pełne ciepłych barw, jak to w przypadku rodzeństwa wyjętego „jak z obrazka", ale ja miałem swoje, które odtwarzałem, stojąc zupełnie na uboczu.

Uniosłem kieliszek ulubionego szampana taty i wychyliłem kilka łyków, wpatrując się przez szklane drzwi na przydomowy staw. Jedyne miejsce poza domem, które miałem wczoraj odwagę odwiedzić, gdy dotarłem do Green Village w ten sam dzień, co mój brat i jego żona, tylko dziesięć godzin później. Wyszedłem nad brzeg i zamknąłem oczy. Oddychałem świeżym górskim powietrzem, będąc z dala od ataków Beth, że gdybym pojechał z nimi, zamiast lecieć samolotem, dotarłbym o wiele szybciej. Może i tak, ale zdecydowanie wolałem przeżywać żałobę bez niej i jej jazgotu, którym raczyłaby mnie podczas podróży.

Miejsce, gdzie przesiadywałem z tatą łowiąc ryby, zatrzymało się w czasie. Pachniało tak samo intensywnie żywicą z pobliskiego składu drewna, a przy brzegu nadal furkotały pamiętne z dzieciństwa ręcznie strugane przez tatę wiatraki w kształcie samolotów. Gdy byłem dzieciakiem, moim ulubionym był ten w kształcie Flyera [1]. Marzyłem, aby być jak jego twórcy, bracia Wright. Wspiąć się na Mount Elbert [2], wziąć rozbieg i oderwać nogi od ziemi. Ponownie napiłem się szampana i delikatnie uśmiechnąłem, wspominając tatę pracującego w skupieniu i pasji w swoim warsztacie. Patrzyłem na niego z dołu, klęcząc na gąbce i malując farbą drewniane elementy. Pogwizdywał pod nosem „Wind of Change" i unosił kciuk w górę, gdy tylko pochwaliłem się skończonym dziełem. Obraz, jakbym właśnie siedział w kinie i przeżywał seans. Teraźniejszość i przeszłość na jednym ekranie. Tylko tafla wody, gdy w nią wczoraj spojrzałem, nie odbijała już twarzy dzieciaka, czy nastolatka, a dwudziestosiedmioletniego faceta, którego naszła cholerna ochota na to, by połowić ryby. Niestety nie było już z kim, ale wiatrak Flyer nadal trzepotał na wietrze.

W domu zebrali się żałobnicy; bliższa i dalsza rodzina oraz kilkoro znajomych. Po ceremonii pogrzebowej zamieniłem z niektórymi może po trzy zdania. Nic więcej, bo padały tylko pytania: "Co słychać?", a moja odpowiedź brzmiała zdawkowo: „Dziękuję, dobrze", i raczej nie zachęcała do dalszej konwersacji. Zwyczajnie widziałem po ich minach, że byli zaskoczeni moją obecnością i mieli do tego cholerne prawo. 

Obgadywali mnie teraz. Czułem to, sącząc szampana i starając się nie myśleć o opinii rodziny, a tylko o mamie. Zerknąłem na nią przez ramię i zrobiło mi się niby ciepło na sercu, ale zaraz i nieprzyjemnie chłodno, widząc jej posiwiałe włosy i przykryte kocem nogi, gdy siedziała w swoim ulubionym fotelu obok kominka. Żal ponownie chwycił mnie mocno za gardło, bo drugi fotel stał pusty.

— Wspominasz jak taplałeś się w błocie z pompą wodną i wyglądałeś jak potwór z bagien? — usłyszałem, gdy Dylan zarzucił ramię na moją szyję. Zabełtałem resztką trunku na dnie kieliszka i wypiłem. Nigdy nie zapytałem tatę o to:

— Dlaczego tobie się zawsze upiekło?

— Bo wiedziałem, kiedy się sowicie wyperfumować i rzucić w progu, że: "Sorry, ale nie mogę, spadam z dziewczyną do kina".

— Co za przebiegła metoda.

Opuściłem głowę, i uśmiechając się pod nosem, powędrowałem myślami do Any i do wyobrażeń o naszej randce, do której nigdy nie doszło. Może wtedy mój brat choć raz siedziałby w błocie zamiast pachnieć. Odstawiłem kieliszek na parapet i wsunąłem ręce do kieszeni garniturowych spodni. Milczałem, wpatrując się w jesienne góry. Dylan  w końcu zabrał rękę z mojego barku i oparł się ramieniem o ścianę.

—  Alex, musimy pogadać.

Spojrzałem na niego leniwie.

— O mamie?

Przytaknął. Spojrzeliśmy na nią dyskretnie. Była zajęta rozmową z ciotką Jane, która zajęła fotel taty.

— Dopóki tata żył, nie było problemu — zaczął ciszej. — A teraz co? Mama wymaga codziennej opieki. Została sama.

— Ciotka Jane?

— Zapomnij. Britney urodziła tydzień temu, cioteczka ma teraz komu poświęcać czas. Powiedziała mi, że może przyjeżdżać do mamy maksymalnie jeden dzień w tygodniu, a to za mało.

Westchnąłem. Miał rację, każdy z nas ma swoje życie.

— Pojadę jutro do szpitala i pomówię z lekarzem o stanie mamy.

— To konieczność, ale co dalej?

— Zorganizujemy opiekunkę socjalną i medyczną.

Skrzywił się, jakby połknął cytrynę.

— Co?

— To. Zapytałeś, więc odpowiedziałem. Nie mam na ten moment innego pomysłu, Dylan. A jeżeli chodzi ci o kasę, to podzielimy się opłatami. Miesiąc ja, miesiąc ty i zobaczymy, co dalej.

Wpatrywał się we mnie, zaciskając gniewnie wargi. Nie podobało mu się, co przedstawiłem, a niechęć w nim podsyciła dodatkowo Beth, gdy do nas podeszła. Odwróciłem wtedy głowę i skupiłem spojrzenie na grupce turystów schodzących skrótem ze szlaku.

— O czym rozmawiacie? — zapytała.

— Ustalamy co z mamą — odpowiedział jej Dylan.

Beth mruknęła: „Ou", cmoknęła Dylana w policzek i życzyła mu powodzenia, oblatując mnie przy tym wymownym spojrzeniem. Odeszła.

— Opiekunkę? — Poczynił mi wyrzut. — A może od razu odeślemy ją do domu starców i problem z głowy.

— To ty powiedziałeś — wysączyłem ostatnie krople z dna kieliszka — nie ja.

— Ale twoja propozycja jest w porównywalnym stopniu niedorzeczna. Mama potrzebuje kontaktu z bliskimi, rozmowy, wsparcia, a nie obcej osoby, która odwali swoje w pracy i to wszystko. Nie wiem, jak możesz o tym nie myśleć w taki sposób? W takiej sytuacji? Jak możesz być taki obojętny?

Raz jeszcze zerknąłem na mamę. Uśmiechnęła się do mnie, więc odwzajemniłem to, czując na twarzy pełen pretensji wzrok Dylana. Uważałem, że zbytnio się unosi, a przede wszystkim sam nie zaproponował jeszcze nic lepszego.

— Słyszałem, że rozstałeś się z Kimberly.

— Dobrze słyszałeś.

— Dlaczego?

Nie rozumiałem zmiany tematu, ale skoro nastąpiła, to musiałem szybko zamknąć wątek, którego nie czułem potrzeby ciągnąć ani teraz, ani nigdy.

— Zanim odpowiem, to małe sprostowanie: nie ja się rozstałem, tylko to była nasza wspólna decyzja. — Wbiłem w niego wzrok. — Ale chyba to nie jest temat na obecne okoliczności.

Pociągnął nosem i rzucił spojrzeniem na przechodzącą obok nas Beth. Irytowała mnie, bo jakby próbowała podsłuchiwać, czy Dylanowi rozmowa idzie po jej myśli. W sumie? Żadna nowość.

— Akurat to ma więcej wspólnego z tymi okolicznościami, niż ci się teraz wydaje. — Skrzyżował ramiona. — Za dwa tygodnie kończy ci się kontrakt w szpitalu.

Zmarszczyłem brwi.

— Do czego dążysz?

— Do uświadomienia ci, że nic już cię nie trzyma w Albuquerque. Ani praca, ani dziewczyna, nawet mieszkania w kredycie nie masz.

Zrobiło mi się gorąco, słysząc te mierne próby pociągnięcia tematu. Podszedłem bliżej brata.

— O mój kontrakt się nie obawiaj, szpital go przedłuży. Przyznaj się, że Beth cię do tego namówiła. Do tej gadki?

— Nie. To moja inicjatywa. A ty powinieneś to zrobić. Wrócić do Green Village.

— Oszalałeś.

Pokręcił powoli głową.

— No chyba jednak tak — fuknąłem.

— Alex, spójrz na to z tej strony: jesteś lekarzem, a stan mamy się nie polepsza. Za tydzień, dwa, znowu będzie miała rzuty choroby. Tak było zawsze przy jesiennym i wiosennym przesileniu. I co wtedy? Opiekunka załatwi wszystko? Psychologiczne wsparcie również? Wiesz jak mama przeżywa to, że nie może o własnych siłach skorzystać z łazienki?

— Nie wrócę do Green Village.

— Odciąłeś się, kurwa, na dziesięć lat. Może czas nadrobić zaległości? — syknął, ukradkiem zerkając w stronę rodziny.

— Próbujesz grać mi na wyrzutach sumienia?

— Oni przy tobie byli... — dyskretnie wskazał palcem w stronę mamy — i to był tylko twój wybór stąd zwiać, zamiast rozwiązać sprawę w sądzie. Wiesz, że uważam, że postąpiłeś źle, bo w oczach wszystkich innych przyznałeś się tym jakby do winy, ale nie musisz teraz karać za to matki. To najlepsza pora, by z tym skończyć.

— Z tą błazenadą? — zacytowałem Beth.

— Sam widzisz, jak to wygląda.

Dylan nigdy nie prawił mi morałów. W ciągu dziesięciu lat wyrzucił swoje uczucia wobec całej sprawy tylko dwa razy: gdy błagałem go przez słuchawkę, by pozwolił mi się do niego przeprowadzić, na co nie chciał się absolutnie zgodzić i teraz, na pogrzebie ojca. Miałem wrażenie, że nic w przez ten czas się nie zmieniło, nigdy mnie nie rozumiał. Nawet nie starał się zrozumieć.

— To nie ciebie skatowali prawie na śmierć i gadali później za plecami, że z zazdrości o dziewczynę chciałeś zabić kumpla, syna wielkiego pastora. To nie od ciebie odwróciło się całe miasteczko.

— Proszę pani, to nie ja — zaśmiał się — tak teraz brzmisz. Ty wyjechałeś, ale wtedy to plecy taty wytykali. Zawsze cię bronił.

— Nie graj nim, Dylan. Nie waż się. — Zacisnąłem pieść.

— Więc jak do ciebie dotrzeć? Kurwa... — prychnął. — Beth miała cały czas rację.

Oczywiście, jakby się śmiał sprzeciwiać.

— Może? Ale skończcie już, bo nie jestem wyrachowanym draniem, jak ona próbuje ci to wmówić.

— Zaczynam w to poważnie wątpić.

— Więc powiem ci inaczej: tak bardzo jak kocham mamę, tak nienawidzę tego miejsca i prędzej zabiorę ją do Albuquerque, niż przywiozę tu swoje walizki. Rozumiesz?

Pokręcił głową i przeniósł spojrzenie w kierunku kominka.

— Starych drzew się nie przesadza, ale droga wolna. — Wskazał dłonią. — Próbuj.

— Daj spokój, nie teraz.

— Właśnie, że teraz, bo wieczorem wracamy z Beth do domu.

Uśmiechnąłem się półgębkiem.

— Myślałem, że zostajecie. Przecież wsparcie jest takie ważne.

— Nie tylko ty masz odpowiedzialną robotę. Sprawy sądowej przełożyć nie mogłem. Wybacz.

Nie dyskutowałem z nim dalej o jego adwokackich priorytetach. Zatrzymałem za zaciśniętymi zębami słowa o tym, że według mnie, Dylan po prostu chce uniknąć obowiązku opieki nad mamą i w całości zrzucić to na mój bark nazywając to "odkupieniem win". W porządku, nie czuję się tym przytłoczony, nie jest to dla mnie ciężarem i nigdy bym o tym tak nie pomyślał. Ale on? Zawsze potrafił się wymigać i tak jest do tej pory.

Podeszliśmy obaj do mamy, a wtedy uniosła na nas swoje szare oczy. Wyciągnęła chude ręce, więc wziąłem jej dłoń w swoją, Dylan ujął drugą i przykucnęliśmy przy jej nogach. Kochałem ją całym sercem. Nie było dnia, aby nie myślał o rodzicach i wbrew temu, co wydawało się mojemu bratu, jego żonie, czy komukolwiek innemu.

— „Pamiętam twój głos, gdy śpiewałeś dla mnie na dzień mamy w szkolnym przedstawieniu". — Patrzyła mi w oczy, a jej wargi poruszały się niemo i bardzo powoli, ręka również. Miała coraz mniej sił. Stwardnienie rozsiane postępowało i atakowało nerwy twarzy. Bolał mnie ten widok i bezradność wobec tej choroby.

— „ Kocham cię" — wyznałem w języku migowym i pocałowałem ją w czoło. 

Mama dotknęła twarzy Dylana i powiedziała, że tata był z nas bardzo dumny. Kolejny raz przyspieszyło mi serce, a Dylan uśmiechał się i spojrzał na mnie unosząc czoło, więc poczułem się poganiany do wszczęcia tematu:

— „Mamo, wiem, że to może mało odpowiednia pora, ale Dylan i Beth wyjeżdżają dzisiaj, więc korzystając, że jesteśmy jeszcze razem, chcemy o czymś z tobą pomówić. — Przeskoczyła wzrokiem między nami. — Ale oczywiście przemyślisz to sobie, nic na siłę. Chcemy tylko, abyś wiedziała, że... — zawiesiłem dłoń, szukając dobrych słów — że nie masz się czego obawiać, będziemy z tobą".

— „Mamo, chodzi o to, że zostałaś w domu sama" — wtrącił znienacka Dylan.

— „Tak, ty jesteś tu, a my wszyscy w Albuquerque" — objaśniałem, patrząc w jej oczy. — „Zrobimy wszystko, żeby przyjeżdżać tutaj jak najczęściej, byś nie czuła się samotna, ale nie tylko o tę kwestę chodzi. Wiesz o tym".

Mama pokiwała głową i przechyliła ją w lewo. Położyła dłonie na naszych barkach i mocno westchnęła. Wiedziałem, co mi przekaże, bo choć była świadoma choroby, nigdy nie chciała stać się dla kogoś ciężarem. Nie była nim dla mnie, ale tak teraz myślała, widziałem to w jej szklących się oczach.

Dylan chciał się odezwać, ale uprzedziła go, podrywając dłonie.

— „Jesteście młodzi i macie swoje życie. Poradzę sobie". — W wyobraźni usłyszałem stanowczy ton tych słów. Dylan opuścił głowę i zerknął na mnie z dołu.

— „Jesteś silna, wiemy o tym, ale żaden z nas się na to nie zgodzi byś próbowała radzić sobie sama – tłumaczyłem. – Masz nas, mamo. Możesz jechać ze mną do Albuquerque. To świetne miasto z dużo lepszą opieką medyczną. Miałbym rękę na twoim pulsie i będę naprawdę szczęśliwy z tego mając cię blisko siebie".

Czułem jak się spięła, po czym podkurczyła nogi i pokręciła głową.

— „Mamo"... — Błagałem wzrokiem.

— „Nie! Nie opuszczę grobu taty" — zamigała nerwowo.

Usłyszałem jak mój brat sapnął, a następnie podniósł się z klęczek. Przewidział finał tej rozmowy od początku, ale postanowiłem, że jutro poruszę go znowu. Matki nie zostawię, a do Green Village nie wrócę. To był pewnik, więc pozostało mi tylko jakimś cudem przekonać ją do wyjazdu.

— „Nie denerwuj się". — Pocałowałem jej dłonie. — „Chcemy dla ciebie jak najlepiej".

Wstałem z kolan, gdy do mamy podeszli dalecy wujowie, by się pożegnać. Kiwnąłem im głową i przemieściłem się z Dylanem ponownie pod okno.

— Alex, mówiłem, że starych drzew się nie przesadza.

— Godzinę temu pochowaliśmy tatę, dajmy jej trochę czasu. Musi ochłonąć i wtedy to sobie na spokojnie przemyśleć.

— Albo w końcu ty to musisz zrobić.

Rzucił komentarz i odszedł do Beth, która pomachała dłonią. Zostałem znowu sam, więc odwróciłem wzrok ponownie na staw, gdy o szyby zaczął tłuc deszcz, a mocny wiatr zmącił taflę wody i rozpędził wiatraki. Flyer wyglądał tak, jakby miał zaraz wystartować. Wzbić się z lekkością w powietrze, gdy ja, czułem się ciężki jak głaz.

Mamo, musisz się zgodzić, to dla ciebie i dla mnie najlepsze wyjście, pomyślałem, przełykając z trudem ślinę, bo wraz z jutrzejszymi odwiedzinami w szpitalu lekarza mamy, wisiało nade mną widmo miejsca, gdzie przebywa w śpiączce mój dawny przyjaciel – Larry.

Nie wrócę do Green Village. To miejsce  mnie tutaj nie chce.

___________

[1] Flyer - pierwszy samolot silnikowy na świecie; dwupłat o ramie z drewna świerkowego pokryty muślinem, którego konstruktorami byli Orville i Wilbur Wright przy współpracy Charliego Taylora konstruktora silnika spalinowego ich samolotu. Źródło: Wiki

[2] Mount Elbert – szczyt w Górach Skalistych, w paśmie Sawatch. Jest to najwyższy szczyt stanu Kolorado, pasma Sawatch oraz całych Gór Skalistych. Źródło: Wiki

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro