Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 15

Warkot piły mechanicznej, którą odcinałem problematyczne gałęzie świerka, jakie uderzały w kuchenne okno podczas silniejszego wiatru, nie był w stanie zagłuszyć strumienia myśli. Istniały dwie sprawy, które nie dawały mi spokojnie zasypiać. Pierwszą z nich był pastor, a raczej to, czego się dopuścił. W dalszym ciągu argumentacja, że wręcz szaleńczo chciał zniszczyć mi życie, nie wydawała mi się nader przekonująca. Nigdy z tym człowiekiem nie miałem spięć, krzywych spojrzeń, czy sytuacji, w których okazywał by mi niechęć, wrogość. W zasadzie mało kiedy z nim rozmawiałem, ale wspomnienie każdego z takich spotkań, nie pozwoliło mi myśleć inaczej.

Znali mnie. Pastor i jego żona. Z panią Lewis miałem częstszy kontakt. Pracowała w sekretariacie naszego liceum oraz zwyczajnie bywała w domu prawie zawsze, gdy wpadałem do Larry'ego. Witała się ze mną uśmiechem i często przekazywała dla mojej mamy upieczoną szarlotkę.

Larry i ja kumplowaliśmy się od urodzenia i to dosłownie, bo pani Lewis i moja mama urodziły nas w tym samym dniu. Wspólnie spacerowały po korytarzach Szpitala Świętego Antoniego we Frisco, w którym obecnie pracuję, a Larry przebywa w śpiączce... Koszmarne połączenie. Prawda?

Pewnego razu Pani Lewis przyznała mi się, że cieszy się, że przyjaźnię się z Larrym, bo mój spokój i opanowanie wywierały dobry wpływ na jego porywczy charakter. Zatem, co poszło nie tak? Nie potrafiłem dopuścić do swojej głowy, że po tym wszystkim pastor mógł tak łatwo wydać na mnie osąd. Powtarzam, znał mnie i moją rodzinę od pokoleń.

Albo bardzo chciałem wierzyć, że nie mógł. Problem szalał w mojej głowie, więc pozostała już tylko kwestia wyjaśnienia tego raz na zawsze.

Wyłączyłem piłę i odniosłem do wiaty z narzędziami. Ta robota poszła mi zdecydowanie sprawniej niż rąbanie drewna. Otrzepałem z siebie trociny i zrzucając rękawice, spojrzałem na stolarnię taty. Podszedłem do okna i przetarłem je rękawem. Zajrzałem do środka. Niewiele było widać, bo kurz osiadł po wewnętrznej stronie szyby. Chciałem wejść i znów poczuć świeży zapach drewna i żywicy, a pod palcami fakturę kory. Zamknąć oczy i w ciszy napawać się choć przez moment dobrymi wspomnieniami. Niestety drzwi były zamknięte na kłódkę.

Tęskniłem za ojcem. Rozpaczliwie pragnąłem mu powiedzieć, że go kocham. Wysłuchać wszystkich bolączek, strachu, słabości, z którymi musiał się dzielić się obcym człowiekiem w lekarskim kitlu. To nie powinno się wydarzyć.

Słowa doktora Cartera o moim ojcu były drugą rzeczą, która zagnieździła się w mojej głowie i kiełkowała na żyznej glebie żałoby. Potrzebowałem rozbić to ciśnienie w czaszce. Zwyczajnej rozmowy na ten temat, dlatego z taką niecierpliwością wyczekiwałem jutrzejszego spotkania z Aną. Czułem, że mogę powiedzieć jej o tym, co mnie trapi. Ufałem jej.

Wróciłem do domu. W kuchni zastałem przygotowaną kolację, ale stwierdziłem, że najpierw wezmę kąpiel. Po drodze do łazienki napisałem SMS-a do Dylana: Trzymasz się? i przystanąłem przy uchylonych drzwiach do sypialni rodziców. Mama siedziała na brzegu łóżka, przy zapalonej lampce i trzymała na kolanach album ze zdjęciami. Uśmiechnąłem się, i nie chcąc jej przeszkadzać w chwili nostalgii, postanowiłem odejść, ale właśnie wtedy uniosła głowę i pokazała mi zapłakaną twarz. Zapłakaną to mało powiedziane. Niemy szloch, który był dla mnie po stokroć głośniejszy niż ten słyszalny, bo emocje mamy kumulowany się nie w głosie, ale w mimice. Z uchylonych drżących ust, zapadniętych i czerwonych oczu wyzierała czarna rozpacz. Natychmiast wszedłem. Mama spojrzała na mnie. Bez słowa usiadłem przy niej i objąłem, czując jak się trzęsie. Machinalnie rozejrzałem się po szafkach w obawie, że nasza rozmowa w drodze powrotnej od ciotki o sytuacji z paxilem na niewiele się zdała. Mama obiecała mi, nigdy więcej czegoś takiego nie zrobić, ale zdawałem sobie sprawę, że żałoba i trauma po nagłym odejściu taty powracała falowo. Obalała ją na ziemię i nie pozwala wstać. Zupełnie tak jak teraz i rozumiałem to w takiej mierze jak ona.

– "Czuję się taka samotna bez niego..."

– "Też mi go brakuje".

Spojrzała mi w oczy. Pękało mi przez to serce.

– "Nie powinno do tego dojść..."

– "Mamo, czasu już nie cofniesz. Trzeba nauczyć się żyć nową rzeczywistością. To nie będzie łatwe, ale jestem przy tobie.  Wspólnie damy radę".

Po moich słowach wstrząsnął nią jeszcze większy żal, dlatego musiałem to przerwać. Zamknąć album i zabrać ją z tego pokoju, który był chyba najmocniejszym wyzwalaczem uczuć, którymi żyła przez ponad trzydzieści lat.

Pocałowałem jej rozpalone czoło i wstałem z łóżka.

– "Chodź, zjemy razem kolację".

Wsunąłem dłonie pod skórzaną oprawę i zamknąłem album. Podniosłem go z kolan mamy i wtedy zobaczyłem fotografię, a raczej to, co z niej zostało.

Odłożyłem album do komody i przykucnąłem przed mamą. Ściskała zdjęcie, nie patrząc na mnie. Z oczu kapały jej łzy na ciepłe dłonie, które były teraz dla mnie wszystkim, ale nie rozumiałem dlaczego porwały starą fotografię ze ślubu rodziców. Postanowiłem zaryzykować pytaniem:

– "Mamo? Dlaczego to zrobiłaś?"

Zapytałem, ale chyba trochę bez sensu, bo wcale nie musiała to być ona. Ale trudno, pytanie padło i co gorsza, że nie odpowiedziała na nie, tylko ułożyła fragmenty zdjęcia ponownie na swoich kolanach i zaczęła łączyć je w całość. Szlochała przy tym coraz mocniej i kręciła głową. Nie miałem pojęcia, co się dzieje.

Przytrzymałem jej ręce. Poderwała wtedy głowę.

- Mamo, przestań - powiedziałem wyraźnie, by zrozumiała to z ruchu moich warg. - Przestań - powtórzyłem i w końcu puściłem jej dłonie, które próbowała wyrwać z mojego uścisku.

– "Odejdź, Alex, chcę być sama".

– "Nie".

Spojrzała na mnie surowo.

– "Wracaj do Albuquerque. Nic dobrego cię tutaj nie czeka".

Dobra. Tego było już za wiele.

– "Albo powiesz mi, co się dzieje, albo ściągnę tutaj Dylana i to z ciebie wyciągniemy. Nie żartuję, mamo."

Zrzuciła na mnie strzępki zdjęcia.

– To nie powinno się stać. – Sczytałem z jej ust.

– "Mamo zaczynasz mnie autentycznie przerażać".

– "Synu, wyjedź stąd. Błagam".

– "Nie. Tu jest mój dom. Nie zostawię cię samej". – Wycelowałem palcem w podłogę, patrząc na błagalny wyraz twarzy matki, który z sekundy na sekundę opanowały chyba zupełnie odwrotne uczucia.

Wtedy poderwała się, odpychając mnie na podłogę, ale podparłem się na łokciach i szybko wstałem. Złapałem matkę za barki nim zdążyła wyjść z sypialni. Odwróciłem ją do siebie i zrobiłem to, niestety, mało delikatnie. Otworzyła usta, jakby chciała krzyczeć, ale ja również chciałem. Traciłem nad sobą panowanie, granica absurdu została przekroczona! Nie mogłem dać się tak traktować, nawet jej.

Zmarszczyłem brwi, by dotarło do niej, że jestem wściekły.

– "Uspokój się". – Nakreśliłem niedbale dłonią. – "I nigdzie nie wyjadę. Twoje zachowanie zakrawa o psychozę. To jest chore. Powiedz mi, co się dzieje".

Matka cała drżała. Miałem wrażenie, że w jej oczach widzę chyba szaleństwo.

– "Twój..."

Nie zrozumiałem ostatnich wyrazów, które nerwowo nakreślała w powietrzu.

– "Co? Powtórz".

– "Twój tata został zamordowany".

Nogi ugięły się pode mną. Puściłem ją.

– Co? – spytałem na głos. – O czym ty mówisz?

– "Kaseta." – Nakreśliła dłonią. – "To ta kaseta".

– "Jaka kaseta? Nic z tego nie rozumiem. Mamo, ojciec miał zawał".

Dotknęła mojej twarzy.

 – "Synu..."

Poczułem jak mnie mdli.

– "Nie".

Puściłem ją. Dałem krok w tył, potem drugi i znalazłem się za progiem. Moja matka oszalała.

– Mamo... Przepraszam... – Ścisnąłem swoją głowę.– Ale tego już za wiele. Przepraszam.

Zbiegłem schodami na dół. Wypadłem na taras i podparłem się o filar. Przyłożyłem dłoń do żołądka i zaciągnąłem się zimnym powietrzem. Raz i drugi. Nie pomogło.

"Twój ojciec został zamordowany".

Zwymiotowałem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro