Rozdział 7
Rozłupałem ostatni kawałek drewna i wbiłem siekierę w pniak. Zmachałem się. Czułem się jak ludzik z waty. Pot parował z mojej mokrej koszulki, a skóra na dłoniach szczypała. Ściągnąłem rękawice, rozprostowałem zdrętwiałe palce i pokręciłem karkiem. Ramiona bolały jak cholera i to zaledwie po piętnastu minutach pracy. Odzwyczaiłem się, co tata na pewno skomentowałby słowami: „Wstyd jak diabli dla chłopaka z Green Village, który powinien mieć to we krwi i nie zapominać – jak jazdy na rowerze."
I miał rację.
Dlatego starałem się wsiąknąć w ten klimat od nowa.
Pokochać to miejsce z całym jego dobrodziejstwem.
Podejść do nowego rozdziału w życiu z czystym umysłem i bez uprzedzeń.
A miałem przecież dla kogo. Ściągnięta tutaj, chyba moimi myślami, właśnie zeszła z werandy, unosząc kubek.
— „Czekolada." — Gestykulowałem, wyczuwając słodki aromat.
Mama uśmiechnęła się i podała mi napój.
— „Jesteś taki podobny do ojca, gdy był młody." — Dotknęła mojej twarzy. — „To samo spojrzenie, ten sam chód. Uśmiech..."
— „Noo... Nie do końca". — Upiłem łyk. — "Tata, będąc w moim wieku, porąbałby trzy razy tyle drewna, ale postaram się nie być gorszy. Kwestia treningów i ponownego przyzwyczajenia".
Rozweseliłem nas, ale mama po chwili posmutniała i otuliła się wełnianą narzutą.
— „Nie jesteś szczęśliwy, że tutaj wróciłeś".
— „Nieprawda. Jestem".
Chciałem zabrzmieć przekonująco, ale po tym, jak westchnęła i zerknęła na mnie z dołu, zrozumiałem, że nie dała się nabrać. Jak to matka. Wykrywacz kłamstw miała w oczach i wystarczyło, że na nas spojrzała, by wiedzieć, czy mówimy prawdę. Aczkolwiek nigdy nie miałem zwyczaju, by być nieszczery wobec rodziców. Z nas dwóch to Dylan wiecznie kombinował, ale tym razem musiałem znaleźć się na jego miejscu. Moje negatywne uczucia nie wiązały się z mamą i nie chciałem, by tak myślała.
— „Dylan próbował się do ciebie dodzwonić" — zagaiła, urywając tym wcześniejszy temat. — „A poza tym zimno już, a ty jesteś cały mokry. Chodź do domu".
Nie protestowałem. Zarzuciła na mój bark fragment ciepłej narzuty i objęła mnie w pasie. Z każdym takim gestem zdawałem sobie sprawę, jak bardzo mi tego brakowało.
Odstawiłem kubek na ławę, a mama zniknęła w kuchni przygotowywać obiad. Wchodząc po schodach na piętro, sprawdziłem nieodebrane połączenia i faktycznie było kilka od Dylana, ale i jedna wiadomość: Dajesz radę? Jak mama? P.S. Nie musiałeś tam wracać, ale wiedz, że jestem z ciebie cholernie dumny. Beth też. Ucieszyły mnie te słowa, choć zdanie Beth miałem gdzieś, ale stwierdziłem, że oddzwonię do niego później, gdy złapię więcej wolnego czasu, aby porozmawiać dłużej.
W łazience pozbyłem się śmierdzących ciuchów i wziąłem szybki prysznic. Wskoczyłem w dresy i wróciłem do swojego pokoju, gdzie stały częściowo rozpakowane torby. Minąłem je i spojrzałem przez okno na ulicę. Dzieciaki przebrane w halloweenowe stroje pognały chodnikiem, i zniknęły za rogiem żywopłotu przy podwórku Petersów.
Udało mi się załatwić wcześniejsze zakończenie kontraktu w szpitalu i wrócić do Green Village dwa dni przed Halloween. Widok za oknem przypomniał, że nie mam nawet jednego cukierka. Przeszedł mnie dreszcz. Przetoczył się ostrymi szpileczkami przez całe ciało i to kilka razy. Będę musiał pojechać do marketu w centrum miasteczka, a na to chyba nie czułem się gotowy, a dawał o tym znać balon paniki, który znów zaczynał pęcznieć na myśli o wyjściu z domu.
Skoro jednak zdecydowałem się na stały powrót, musiałem go raz na zawsze przebić.
Wyłożyłem się na łóżku i zakryłem oczy ręką. Po wysiłku zaczynało zbierać mi się na krótki sen. Jednak zamiast tego przywędrowało do mnie wspomnienie Halloween sprzed jedenastu lat. Widziałem naszą paczkę: mnie, Anę i Nickiego. Oczywiście brakowało Larry'ego. Jego ojciec zabraniał mu, ze względów religijnych, celebrowania tego dnia, ale później i tak dostawał od nas część zdobyczy. Byliśmy zgranymi przyjaciółmi.
Wspominałem Anę przebraną za demonicznego czerwonego kapturka. Ja, tradycyjnie, paradowałem jako Hrabia Dracula z kręconymi włosami ulizanymi żelem, przez co wyglądałem koszmarnie, ale Anie się podobało. Nicki jak zawsze miał wywalone na przebieranie i jechał obok na rowerze, paląc papierosy. Wszystko było genialnie. Kupa śmiechu, słodyczy, nawet jedno piwo i całkiem sporo kasy, a ona cieszyła najbardziej. Szczególnie Anę. W jej domu się nie przelewało, a chciała, jak inne dziewczyny w szkole, odwiedzić fryzjera i ściąć włosy tak jak nosiła Rachel z ówczesnego hitu „Przyjaciele".
Żegnałem Anę tego wieczoru, patrząc w jej radosne oczy, które nie były już takie same kolejnego dnia. Były czerwone i spuchnięte, gdy spotkaliśmy się obok mojej szkolnej szafki. Płakała. Zapytałem: "Ana, co się stało?" Nie odpowiedziała, a tylko głośno zaszlochała i wtuliła się we mnie. W reakcji upuściłem plecak. Pamiętam to doskonale... Pierwszy raz serce zaczęło mi się wyrywać z piersi tak mocno. Zacząłem drżeć, gdy Ana płakała coraz głośniej. Dlatego zszedłem na Ziemię i zapytałem ponownie: "Co jest grane?" Ana w końcu wymamrotała w moją klatkę piersiową, że ojciec zabrał jej pieniądze i przepił. Nie zostawił nic. Po tych słowach, do walącego serca, doszło wkurwienie. Zaciskałem zęby w nienawiści do tego człowieka. Powstrzymałem się jednak przy Anie przed nazwaniem go kilkoma epitetami, a w zamian pocałowałem ją w czubek głowy, przytuliłem mocniej i pocieszyłem, żeby się nie martwiła.
Zrozumiałem jednocześnie, że to był moment, w którym, Ana Mayer stała się dla mnie kimś więcej niż przyjaciółką. Od tamtego momentu chciałem sprawiać, by czuła się szczęśliwa i w tym dawaniu radości zapragnąłem stać się jedynym. Kolejnego dnia spotkałem się z Aną pod jej domem i podarowałem jej discmana Sony, którego kupiłem za swoją część kasy, jaką zebraliśmy. Miałem dołożyć ją do kasy zebranej na zrobienie prawa jazdy, ale w tamtym momencie, uśmiech Any okazał się ważniejszy. Powiedziałem też, że może to nie jest wizyta u fryzjera, ale wcale nie musi być jak inne dziewczyny. Podoba mi się jej długi blond warkocz. Ana zaśmiała się, rzuciła na szyję i pocałowała bardzo blisko ust. A ja co zrobiłem? Jak ten kretyn poczerwieniałem i wydukałem, że muszę już jechać, bo mam robotę od ojca.
Skłamałem.
Ojciec był na rybach, a mnie dopadł tchórz i kumplowałem się z nim przez prawie cały rok, aż w końcu zebrałem się do kupy i podjąłem decyzję, by poprosić Anę o chodzenie, ale wiadomo, jak to wszystko się dla nas skończyło...
Zamrugałem, gapiąc się w drewniany sufit. Muszę zacząć się przyzwyczajać do tego, że wspomnienia będą torpedować mnie coraz częściej. To jak czytanie niewidzialnego pamiętnika, raz milej, raz gorzej.
Usiadłem na brzegu łóżka i przetarłem twarz. Czułem się jak połamana pacynka po wymachiwaniu siekierą, ale musiałem pojechać w końcu do tego pieprzonego sklepu. Zabrałem kluczyki od auta i portfel z szafki. Wyszedłem i, zamykając za sobą drzwi, zauważyłem w pokoju naprzeciw uruchomiony monitor komputera rodziców. Pewnie mama zapomniała wyłączyć. Najechałem kursorem na START, przypominając sobie o sprawdzeniu skrzynki mailowej. Usadowiłem się w fotelu, który jeszcze pamiętał mój nastoletni tyłek i zalogowałem się do swojej poczty. Widniało tam trzy nieodebrane wiadomości, w tym jedna, której oczekiwałem od doktora Cartera:
Dziękuję Panu za kontakt i nadesłane CV oraz rekomendacje lekarskie. Z przyjemnością widziałbym Pana w naszej kadrze. O szczegółach współpracy chciałbym porozmawiać w poniedziałek, między 9.00 a 11.00. Proszę o potwierdzenie.
P.S. Przekazałem Pana numer telefonu Anie Mayer, według prośby.
Pozdrawiam,
Doktor Benjamin Carter.
Miałem nadzieję, że jest to dobra wiadomość...
Przez godzinę zastanawiałem się, czy wysłać maila z ofertą współpracy. Pakowałem walizki w mieszkaniu w Albuquerque, bijąc się z myślami, czy aby na pewno jest to słuszna decyzja. I nadal nie czułem się przekonany, bo przecież aplikowałem do szpitala we Frisco... Mogłem pozwolić sobie tylko na miesięczną przerwę od pracy, a po tym czasie musiałem coś znaleźć, i najlepiej w swoim fachu, a do Frisco było po prostu najbliżej. Wysłanie maila stało się zatem skokiem w przepaść, licząc, że na dole odbiję się od ogromnej trampoliny – świadomie ryzykowałem kontakt z pastorem, w szpitalu, gdzie przebywa jego syn i niestety nie mogłem przewidzieć jego ojcowskiej reakcji w takiej sytuacji.
Mimo wahań odpisałem doktorowi Carterowi, że poniedziałek jest dobrym terminem i pojawię się w jego gabinecie punktualnie o 9:30.
Następnie, z ciekawości, zerknąłem na telefon, czy nie mam połączenia od nieznanego numeru lub wiadomości, ale niestety było pusto. Nie przejąłem się jednak. Mail od doktora Cartera został wysłany raptem pół godziny temu. Ana na pewno się odezwie. A przynajmniej mocno na to liczyłem.
Podniosłem się z fotela i kliknąłem na załączony do maila dokument z prośbą o jego wypełnienie i odesłanie. Drukarka drgnęła, ale nie wciągnęła nawet jednej kartki i po chwili zatrzymała swoją pracę. Pacnąłem w nią dłonią, ale nie pomogło. Otworzyłem więc górną pokrywę i wyciągnąłem zakleszczony papier. Drukarka ruszyła i zaczęła wypluwać strona za stroną. Podniosłem jedną z nich z podłogi i spojrzałem mimowolnie na wydrukowaną treść. Zmarszczyłem czoło, usiadłem i czytałem:
Samantha Brynn – New Jersey (?)
Stephanie Johnson – Detroit
Judy Bradford – Seattle (?)
Camilla Hamilton – Kansas...
Wypisanych imion i nazwisk oraz miast było jeszcze około dziesięciu linijek, a przy niektórych postawiono znaki zapytania. Poniżej widniały linki do stron i niepełne adresy domowe, a nawet numery telefonu. Sięgnąłem po kolejną kartkę - znajdowało się na niej to samo. Ktoś chciał wydrukować dokument i widocznie wymusił polecenie kilka razy, gdy drukarka nie robiła swojego. Pozbierałem wszystkie strony, potrzebną mi położyłem obok, i jeszcze raz spojrzałem na zapisane linki, bo w oczy rzuciło mi się jedno ze słów, a raczej dwa: „Morderstwo na prostytutce". Spojrzałem w monitor, potem na uchylone drzwi i znowu w monitor. Podsunąłem fotel i otworzyłem historię przeglądarki. Zainteresowały mnie te nazwiska. Komu to było potrzebne?
Nie musiałem daleko grzebać. Pierwsze trzy linki z wydrukowanej kartki znalazły się u góry okna przeglądarki. Kliknąłem na drugi od góry. Otworzyła się witryna prasowa z Detroit. Przewinąłem w dół, gdzie trafiłem na krótką wzmiankę zawierającą jedno z zanotowanych nazwisk: Stephanie Johnson.
Podłoga zaskrzypiała, a w drzwiach stanęła mama. Zwinąłem stronę na pasek.
— „Obiad" — dała znać.
Uśmiechnąłem się.
— „Za moment zejdę".
Przytaknęła.
Odczekałem chwilę, patrząc w drzwi, a gdy szuranie kapci ucichło, rozwinąłem stronę ponownie. Informacja pochodziła z 1995 roku i dotyczyła znalezienia ciała młodocianej prostytutki w jednym z hoteli. Zerknąłem niżej w poszukiwaniu zdjęcia dziewczyny, ale nie zostały dołączone. Otworzyłem kolejny link. Podobna sytuacja i powtarzający się rok i tym razem niewyraźne zdjęcie z miejsca zbrodni: karetka, radiowóz i kilku gliniarzy. Następna strona – prostytutka dźgnięta nożem dwanaście razy i wyrzucona do kontenera na śmieci – New Jersey.
Spojrzałem na daty odwiedzin witryn i uniosłem brwi. To z dzisiaj. To była mama? Kryminał pisze, research robi? Zaśmiałem się i przewinąłem jeszcze kawałek historii, ale pokazywała już tylko wyszukiwane sklepy internetowe, filmy, przepisy na ciasta. Nic nadzwyczajnego. Miałem już zamykać śledztwo, ale nagle mnie zmroziło. Pochyliłem się do ekranu i zaciskając dłoń na myszce, czytałem wpisywane hasła: Lisa Lewis, zaginięcie Lisy Lewis, David Lewis i Lisa Lewis, Green Village zaginiona żona pastora, nowe informacje w sprawie Lisy Lewis...
Co do cholery miało znaczyć? Sprawdziłem datę i ktoś szukał tych informacji 19 października.
Ten dzień do końca życia będzie kojarzył mi się z jednym: data śmierci taty.
Zamknąłem okno.
To było chore.
Oparłem się o biurko łokciami i podrapałem po głowie.
Nie rozumiałem, dlaczego któreś z moich rodziców grzebało za tymi informacjami. Może powinienem zapytać o to przy obiedzie? Co ich, do diabła, obchodziła sprawa Lisy Lewis? Opuściłem ręce i zabębniłem palcami o kolana. Wyłączyłem komputer.
Zabrałem ze sobą spis imion i nazwisk i zszedłem do jadalni. Pachniało pieczonymi żeberkami i frytkami. Mama krzątała się przy regale, więc obserwując ją, usiadłem przy stole i nalałem sobie wody z cytryną. Chyba wyczuła moją obecność, bo odwróciła się, trzymając w jednej ręce półmisek z mięsem, a u drugiej ręki pokazała mi trzy palce.
W odpowiedzi pokazałem swoje dwa. Ogólnie mało jadałem, a teraz czułem się dziwnie podminowany. Niespokojny, przez co straciłem apetyt, bo w głowie siedział mi już tylko pastor Lewis i tkwiący w śpiączce Larry, o których udawało mi się przez jakiś czas nie myśleć.
Spojrzałem za okno na targaną wiatrem gałąź świerku. Będę musiał ją ściąć, bo jest niebezpiecznie blisko i narobi szkód. — Próbowałem zająć czymś myśli.
Kiepsko szło.
Niestety sam sobie byłem winny. Mogłem nie grzebać w nie swoich rzeczach.
Zacząłem rolować fragment obrusu do momentu, gdy pojawił się przede mną talerz. Dostałem jednak trzy żeberka zamiast dwóch i stos frytek. Podziękowałem. Może wydawałem się mamie zbyt chudy, ale nie zamierzałem z tym dyskutować. Nie teraz.
Gdy usiadła naprzeciw, po prostu podałem jej wydrukowaną kartkę, zanim dobyła sztućce.
— „Drukarka to wypluła, gdy chciałem coś wydrukować."
Wyciągnęła powoli rękę i zabrała, co w niej trzymałem. Zacząłem sączyć wodę, obserwując reakcję mamy na czytaną treść. Trwało to całe trzy sekundy, a następnie zgięła kartkę w pół, przeciągnęła palcami po grzbiecie i położyła ją na stole. Zaczęła jeść.
Albo nie wiedziała, co jej właściwie dałem, albo dobrze ukryła emocje.
Odstawiłem szklankę.
— „Powiesz mi, co to jest?" — spytałem, gdy podniosła oczy, obdzierając kość żeberkową z mięsa.
— „Nie wiem".
— „Szukałaś dzisiaj tych informacji w Internecie" — zaryzykowałem stwierdzeniem.
Opuściła wzrok i zabrała się za jedzenie.
— „Mamo?" — Naciskałem, ale bez zwrotnego zainteresowania. — „To nie byłem ja, więc odpowiedź jest prosta. Nikt inny z nami nie mieszka".
Kiwnęła podbródkiem, wymawiając nieme:
– "Jedz, bo będzie zimne".
Po tych słowach ponownie uciekła wzrokiem w talerz, więc nie miałem jak do niej „mówić". Zabrałem się za obiad, który jedliśmy w zupełnej ciszy. Miałem wrażenie, że coś było nie tak. Nie chciała ze mną rozmawiać o tych informacjach, bo może nie spodziewała się, że je znajdę i nie wymyśliła na biegu sensownej wymówki.
Cholera...
Przeżułem kęs i podsunąłem się z krzesłem bliżej stołu. Oczy mamy spotkały się chwilo z moimi, więc wykorzystałem ten moment, by zaczepić o kolejny temat:
— „Beth oddała mi zeszyt babci".
Rogiem chusteczki wytarła sos z kącika ust i złapała za półmisek z piklami. Uśmiechnęła się, unosząc go w moim kierunku, ale potrząsnąłem głową, że dziękuję, ale nie, więc odłożyła go na miejsce.
— „Mamo? Czego szukałaś w piwnicy?"
— „Mówiłam ci już. Zeszytu".
— „Ale Beth o niego nie prosiła".
Rozłożyła ręce.
— „To może źle ją zrozumiałam. Jedz, Alex."
— „Nie, dopóki nie powiesz mi, czego tam tak zawzięcie szukałaś".
— „Dlaczego miałabym cię okłamywać? Nie rozumiem twoich pytań. Jesteś rozdrażniony. Stało się coś?" — Zmarszczyła brwi.
Dopiero teraz jej twarz zaczęła wyrażać zaniepokojenie. Byłem pewny, że mama kłamała w sprawie przeszukiwania Internetu i to mi wystarczyło, by nie odpuszczać.
— „To ty szukałaś informacji o zaginięciu pani Lewis?"
– "Alex, natychmiast przestań".
– "Zrobię to, jeśli mi odpowiesz. To jest bardzo proste pytanie".
— „Dosyć, Alex!" — Poderwała się. — „Nigdy nie wymawiaj tego nazwiska w tym domu, dopóki ja żyję! Nigdy, synu!"
— „Mamo, przepraszam..." — spanikowałem. — Mamo! — zawołałem w głos, kiedy próbowałem złapać ją za rękę, gdy mnie mijała. Po kilku sekundach drzwi na taras zamknęły się z hukiem, a ja odepchnąłem od siebie talerz z jedzeniem.
— Kurwa...
Czułem, że szczypią mnie uszy. Ogarnęła mnie wściekłość, lecz na siebie. Zachowanie mamy było dziwne, ale co mi odbiło, by zrzucać na nią bombę pytań i to w tak trudnym dla nas czasie? Jak mogłem doprowadzić ją do takich nerwów, wiedząc, że jest chora i w żałobie?
Obejrzałem się za siebie, czując na karku lekki przeciąg. Wstałem od stołu i podszedłem do tarasowych drzwi, by je domknąć. Mama spacerowała wokół stawu, otulając się swetrem, a wiatr rozwiewał jej posiwiałe włosy. Żal ściskał serce, gdy wodziłem za nią oczami. Pamiętam jak przez mgłę, jak płakała przy moim szpitalnym łóżku, na którym leżałem półprzytomny.
A teraz z całą pewnością wywołałem tąpnięcie na tamie powstrzymującej wylew gorzkich wspomnień sprzed dziesięciu lat, przed którymi sam uciekałem.
Westchnąłem ciężko.
Postanowiłem dać spokój i więcej nie pytać o to, co padło przy stole.
Rozdzwonił się mój telefon, więc zerknąwszy ostatni raz na mamę, patrzącą na jeden z wiatraków, wróciłem do jadalni. To pewnie Dylan. Z taką myślą podniosłem komórkę z komody i poczułem dreszcz aż w żołądku.
Szybko odebrałem:
— Tak?
— Hej, Alex, tu Ana.
Włosy zjeżyły mi się na karku.
— Hej.
— Doktor Carter przekazał mi twój numer, więc oddzwaniam.
— Cieszę się. Tak szybko skończyło się nasze spotkanie, że zapomniałem wziąć od ciebie telefon. Wybacz wpadkę — zaśmiałem się i usiadłem przy stole. Skubnąłem frytkę. Apetyt mi wrócił momentalnie.
— Wcale nie byłam lepsza. To jak? Obiecałeś się odezwać, gdy będziesz następnym razem w Green Village.
— To prawda.
— Czyli jesteś na miejscu?
— Yup.
— I tym razem samolot masz o której godzinie?
— Hmm... Nie mam?
Zachichotała.
— Jestem zaintrygowana.
A ja jestem jak w skowronkach, pomyślałem i pozwoliłem jej pchnąć rozmowę dalej:
— Dzisiaj Halloween.
— Wiem, a ja nadal nie jestem przygotowany. Sklep u starego Filly'ego jeszcze istnieje?
— Tak.
— Świetnie, nie będę musiał pchać się do centrum.
— Alex?
— Słucham?
— Pamiętasz Halloween Night w Parku?
— Pewnie, że tak. I nasze narzekanie, że nie grają tam grunge też pamiętam. Dlaczego pytasz?
— Aaa... No wiesz, nadal nie grają tam grunge, ale to już chyba nie jest dla nas problem? Impreza zaczyna się tradycyjnie o siódmej. Zapraszam cię.
Miałem żałobę, cierpiałem, a teraz dodatkowo czułem się podle, ciesząc się z tego, że trzymam w ręku jeszcze takie argumenty, by zostać jednak w domu.
— Ana, byłoby świetnie, ale pochowałem kilka dni temu tatę. Imprezy mi nie w głowie.
— Wiem, ale usiądziemy przy stoliku, wypijemy piwo i po prostu pogadamy. Nie musimy się bawić. Alex, nie daj się prosić... Muszę z tobą o czymś porozmawiać.
— Zamówię dobre jedzenie, piwo też mam. Możemy pogadać w domu.
— Alex?
— Tak?
— Wiem, o co chodzi, ty po prostu boisz się wyjść poza dom. To, że nie mieliśmy kontaktu przez taki czas, nie znaczy, że zapomniałam i nie potrafię odczytać, co mówisz między wyrazami. Zorientowałam się już w szpitalu.
Opuściłem głowę.
— Dobrze, nie będę ściemniał. Jeszcze się oswajam. Ale żeby nie było, wtedy naprawdę miałem samolot. Nie okłamałem cię.
Usłyszałem, jak sapnęła. Było mi głupio...
— Nie tłumacz się, wiem, że miałeś lot. Dobrze, zjawię się u ciebie o siódmej. Pamiętasz, że zawsze byłam uparta?
— I nic się nie zmieniło?
— Zmieniło. Z wiekiem stałam się jeszcze bardziej.
Usłyszałem, że mama weszła do salonu.
— No to będzie sporo do obgadania.
— Ooo, tak! Nawet nie wiesz, ile chcę ci powiedzieć. Myślę o tobie, od kiedy się spotkaliśmy.
Mama stanęła obok mnie i pocałowała w czubek głowy, po czym wróciła do stołu. To był dobry znak, że jej chyba przeszło.
— W takim razie nie mogę się już doczekać.
— Ja również. Do zobaczenia, Alex.
— Do później.
Odłożyłem telefon ponownie na komodę i spojrzałem na mamę podekscytowanymi oczami.
— „Szczęśliwego Halloween, mamo."
— „Szczęśliwego. Kocham cię"
Obdarzyliśmy się uśmiechem i już w nieco lepszych humorach dokończyliśmy rodzinny, ale i niestety już zimny obiad.
***
Przebierałem się i goliłem zarost w popłochu. Straciłem kontrolę nad czasem, bo J. R. R. Tolkien zaprosił mnie do „Silmarillion" i nie chciał z tego fantastycznego świata wypuścić. Przepadłem, a wcześniej omyłkowo ustawiłem budzik – zamiast na kwadrans przed szóstą, to alarm zawył godzinę później. Było już za pięć minut siódma, czyli Ana, według swojej zapowiedzi, powinna zbliżać się do progu drzwi.
Zarzuciłem koszulę i spojrzałem w lustro. Ana zawsze lubiła moje kraciaste koszule. Zabierała mi je w szkole i nosiła przewiązane w pasie lub po prostu luźno na sobie. Kilka nawet pożyczyła na wieczne nieoddanie, ale Anie byłem w stanie oddać wszystko, co miałem. Dlatego chcąc przypomnieć nam nastoletnie czasy, postawiłem dzisiaj na jasne jeansy, trampki i koszulę w czarno-białą kratę.
Miałem zamiar spędzić wyśmienity wieczór z Aną.
Nie łudziłem się, że ominiemy tematy związane z wypadkiem i tym, co się później działo, ale byłem przekonany, że nie wpłynie to źle na nasze relacje, które zaczynały odżywać. Wręcz przeciwnie. Nie byliśmy już dziećmi, a wyznanie uczuć oraz tego, co nami wtedy kierowało, mogło nas tylko dodatkowo zbliżyć.
I na to liczyłem.
W łazience otworzyłem szafkę, chcąc wyjąć płyn do szybkiego przepłukania jamy ustnej. Sięgnąłem po butelkę w momencie, gdy poczułem wibracje w tylnej kieszeni. Telefonował Dylan. Zdzieliłem się za sklerozę, bo miałem przecież do niego oddzwonić. Postawiłem butelkę na umywalce, przycisnąłem zieloną słuchawkę i, witając się z bratem zatrzymałem wzrok na fiolce, która stała za płynem odświeżającym i nitką dentystyczną.
— Nie odezwałeś się przez kilka godzin. Myślałem, że coś się stało.
— Przepraszam. Pochłonęło mnie to i owo... — odpowiedziałem wymijająco, obracając lek w dłoni. — Co u was?
— Mamy tonę popcornu, a Melanie przebrała się Willy'ego Wonke'a. Prześlę ci później zdjęcie. Sama uszyła kapelusz i chciała ci się pochwalić. Jest świetny.
— Jasne. Wyślij.
— Alex, wszystko w porządku?
— Tak, pewnie...
Przytrzymując telefon między uchem a ramieniem, zdjąłem zakrętkę i zajrzałem do środka. Na dnie było tylko kilka tabletek.
— Aha. To dobrze. Jakieś plany na Halloween?
Zakręciłem fiolkę i odstawiłem na półkę.
— Pamiętasz Anę Mayer? — spytałem, odkręcając butelkę z płynem.
— Pytasz o tę ładną córkę złodzieja Mayera?
— Poczekaj chwilę — przepłukałem usta. — Tak, pytam o tę Anę.
— W takim razie pamiętam — zaśmiał się. — I pamiętam coś jeszcze. Dlaczego o niej wspominasz?
— Spotkałem ją w szpitalu we Frisco. — Ponownie utkwiłem wzrokiem w odstawionej tubce z tabletkami. — To w kwestii planów na Halloween.
— Reszty się już domyślam. Stara miłość nie rdzewieje?
— Raczej przyjaźń.
— Zależy z której strony. Pamiętam inicjały A.M., które wyryłeś sobie cyrklem na ramieniu.
— Bieda-tatuaże. Taka panowała moda.
— Raczej zaklinowałeś się we friendzone, a mogłeś po prostu zapytać starszego brata o rady odnośnie podrywu i stałbyś się królem. Zaznaczam, są nadal aktualne.
Uśmiechnąłem się.
— Dzięki. Jakoś sobie poradzę. Dylan?
— Hm?
— Czy mama bierze antydepresanty?
Wypuścił powietrze wprost do słuchawki.
— Nie mam pojęcia. Nie. Raczej nie. Dlaczego pytasz?
— Znalazłem w szafce prawie pusty Paxil. To lek antydepresyjny, przeciwlękowy i ogólnie stosowany w zaburzeniach psychicznych.
— Alex, nie mam bladego pojęcia, o czym mówisz.
Wyszedłem z łazienki.
— Myślałem, że jesteście dobrze zorientowani, a przynajmniej to mnie Beth zarzucała brak wiedzy odnoszącej się do sytuacji zdrowotnej rodziców. Paxil jest w szafce i ktoś go używa lub używał. Dlatego pytam.
— Nie wiem nic na temat problemów depresyjnych mamy. Zaniepokoiłeś mnie.
— Dobra. Porozmawiam z Doktorem Carterem.
— A nie prościej zapytać o to mamę?
— Racja...
Choć wcale nie zamierzałem. Przynajmniej po dzisiejszej prawie awanturze.
— Jeśli się czegoś dowiesz, daj mi znać.
— Jasne.
Usłyszałem dzwonek do drzwi. To na pewno Ana.
— Dylan, muszę kończyć. Szczęśliwego Halloween. Pozdrów rodzinkę.
— A ty mamę. Najlepszego. I pamiętaj, informuj mnie.
— Oczywiście.
Rozłączyłem się i pognałem, by otworzyć drzwi. A co do Paxilu, to może należał do taty, ale wtedy wyszłoby na jaw, jak cholernie źle z nim było i że o niczym nam nie mówili. Zaczynałem uważać powrót do Green Village za dobry ruch, za który – może kiedyś – podziękuję Beth.
Przekręciłem górny zamek i otworzyłem drzwi. Od razu uderzył mnie zapach słodkich perfum i zachwycił widok Any w natapirowanych włosach. Wyglądała jak młoda Bonnie Tyler w dżinsowej spódniczce, czerwonym golfie i skórzanej kamizelce z naszywkami naszych ulubionych kapel.
— Rock zombie! — Rozczapierzyła palce. — Cześć, Alex.
— Cześć. Wejdź. — Wpuściłem ją do środka. — Skoro jesteś zombiakiem, to nawet gnijąc, wyglądasz i pachniesz bosko.
– Dzięki, Alex, to miłe.
Patrzyliśmy sobie w oczy. Zawstydziłem się. Zresztą jak zwykle.
– Nie zgadniesz, co znalazłem na VHS. „Martwicę mózgu". — Przerwałem niezręczną ciszę. — Pamiętasz, jak Nicki puścił przy tym pawia na telewizor?
— Pamiętam, ale zdania nie zmieniłam. Wskakuj w buty... — Powiodła wzrokiem na moje stopy. — O, już masz, to dobrze. Zbieramy się.
Oparłem się o ścianę i wsunąłem kciuki w szlufki.
— Ana, mówiłem poważnie. Nie chcę.
Podeszła bliżej i wsparła ręce o biodra.
— Nawet na godzinę się nie wyrwiesz? Daj spokój, jest Halloween...
Westchnąłem.
— Zrobię najlepsze krewetki pod słońcem. W parku takich nie dostaniesz.
W tym momencie zza rogu wyłoniła się mama i uśmiechnęła do Any, która zrobiła krok w tył. Wygląda, jakby nie wiedziała, jak się ma zachować.
— Dobry wieczór... — powiedziała. Mama przytaknęła jej i przyciągnęła do siebie, by przytulić.
Ana niepewnie objęła ją i spojrzała na mnie wielkimi oczami. Po chwili odsunęły się od siebie, a wtedy Ana wzięła głęboki oddech, spojrzała na mój uśmiech i powiedziała powoli do mojej mamy:
— Pani Turner, chcę, by Alex wyszedł ze mną na spacer, ale on uparcie odmawia.
Przewróciłem oczami, bo poczułem się jak dzieciak, na którego właśnie naskarżono. Mama po uważnym odczytaniu słów z ruchu ust, spojrzała na mnie i zmarszczyła czoło, po czym powiedziała w migowym:
— „Ona jest śliczna i oczy jej błyszczą, gdy na ciebie patrzy. Nie bądź głupi, synu".
Boże, dobrze, że Ana nie znała migowego. Poczerwieniałem ponownie, choć miałem nadzieję, że tego po mnie nie widać.
— „Mamo, nie chcę cię zostawiać samej..."
— „Idź z nią, nic mi nie będzie. Już nie przesadzaj z tą nadgorliwą opieką".
Chwyciła Anę za ramiona i kiwnęła w pełnym uśmiechu, a Ana zapiszczała i przyklasnęła w dłonie.
— Dobra, niech będzie. Wezmę portfel i możemy iść — powiedziałem, zostawiając Anę i mamę w wiatrołapie.
Liczyłem na stolik w mało widocznym miejscu oraz na to, że nikt mnie nie rozpozna.
Tworzyłem własne potwory, ale miałem do tego prawo w przeciwieństwie do psucia wieczoru Anie swoim nastawieniem.
Założyłem dżokejkę, otworzyłem przyjaciółce drzwi i wyszliśmy na werandę. Z daleka słyszałem rozbrzmiewającą z Parku muzykę. Przechadzająca się chodnikiem grupka dzieciaków zatrzymała się, gdy tylko nas dostrzegła.
— Cukierek albo psikus! — wykrzyczał dzieciak z pozostałej czwórki, która biegła już w naszą stronę.
Będzie to drugie, bo olałem sklep i miałem puste kieszenie.
— Proszę bardzo... — Ana otworzyła torebkę i wyjęła papierową, z której wysypała cukierki do plastikowych dyń. Dzieciaki podziękowały i odbiegły.
— A ja byłem taaaki ciekaw, jakiego psikusa by wymyślili?
— Zauważyłam keczup w kieszeni małej wiedźmy.
— Ojej. Krwawiłbym.
— I pasował wtedy idealnie do pani zombie.
— To trzeba było schować cukierki, pozwoliłbym zużyć na siebie całą butelkę. — Zaśmiałem się i wysunąłem łokieć. Ana przełożyła rękę i ruszyliśmy do ulicy.
To miał być naprawdę udany wieczór.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro