Rozdział 57
Dylan podwiózł mnie pod dom, abym mógł zabrać samochód taty.
Uznałem, że dopóki Audrey nie ma własnego auta, użyczę jej mojego prywatnego; nie mogła polegać wyłącznie na podwózkach, musiała mieć swobodę poruszania się między Green Village a Frisco.
Dylan nie popierał mojej decyzji o pozostaniu w miasteczku. Co ważniejsze, nie miał również na nią żadnego wpływu. W domu Caleba rzucił mi w twarz, że Ana nie żyje, dlatego w drodze powrotnej powiedziałem mu jeszcze raz, żeby dobrze zrozumiał: "Dopóki nie zobaczę jej martwego ciała, Ana pozostaje dla mnie żywa. Będę jej szukał, choćbym miał wywrócić całe Green Village i Frisco do góry nogami". Po tych słowach, Dylan milczał, ale znałem go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że gotowało się w nim od środka. "To ty powinieneś teraz skupić się na matce" – dodałem, ciesząc się, że zadbał o jej bezpieczeństwo. Doktor Carter przeniósł mamę po przebudzeniu do pokoju pod ścisłą obserwacją pielęgniarską. „Tylko personel medyczny i najbliższa rodzina" – zastrzegł. Nora była nie tylko naszą matką, którą kochaliśmy i chroniliśmy. Była ofiarą niedoszłego morderstwa i bez niej dobranie się do Lewisów mogło stać się niemożliwe. Nie mogliśmy do tego dopuścić.
W domu poczułem ciężką ciszę. Podszedłem do miski i uzupełniłem karmę. Kot Any zamruczał cicho, ocierając się o moje nogi. Przykucnąłem i pogłaskałem go po głowie.
– Wróci do ciebie – obiecałem to nawet jemu.
Przed wyjściem z domu zajrzałem jeszcze do kuchni. Na krześle stała zapakowana już wcześniej torba mamy z jej rzeczami osobistymi. Zaraz za mną pojawił się Dylan. W pośpiechu nalał sobie szklankę wody i wypił kilkoma dużymi łykami.
– Przyszedłem po to samo – powiedziałem.
Dylan chwycił torbę, gotowy do wyjścia, ale zatrzymał się jeszcze w progu.
– Czyli ustalone. Zjawiasz się w szpitalu, gdy tylko będziesz mógł.
– Tak. – Odstawiłem pustą szklankę i spojrzałem na niego. – Jeśli mama nie będzie chciała rozmawiać o kasecie, ojcu, o czymkolwiek, nie naciskaj. Powie policji.
– Nie będzie miała wyjścia.
Skinąłem głową.
– Ale najpierw musi choć trochę dojść do siebie.
– Wiem. Uważaj na siebie, Alex. I zadzwoń.
Przez ułamek sekundy miałem ochotę podejść i go objąć, ale coś mnie powstrzymało. Nawet nie wiem, co, nie potrafiłem tego wyjaśnić.
Dylan zdążył zniknąć za ścianą, kiedy w domu rozbłysło światło.
– Dylan! – zawołałem i wyszedłem z kuchni. Mój brat patrzył na mnie z torbą na ramieniu.
Światło rozbłysło ponownie, ktoś stał za drzwiami. Spojrzałem na zegarek: 9:15.
– Kogo o tej porze przyniosło? – zapytał, odstawiając torbę obok nogi.
– Nie wiem, sprawdzę.
Pośpieszyłem do drzwi i przycisnąłem oko do wizjera.
Na zewnątrz stał wysoki facet, ale był odwrócony tyłem, więc nie widziałem jego twarzy. Spojrzałem na Dylana, który podszedł bliżej.
– Nie mam pojęcia, kto to. – Ściszyłem głos.
Dylan rzucił mi szybkie spojrzenie i sam przybliżył oko do wizjera.
– Stoi tyłem. Ale też go nie rozpoznaję. – Zamilkliśmy. To było dziwne.
– Czekaj... Schodzi ze schodów, ale nadal się nie odwraca. Może to jakiś gliniarz od Audrey? Może któryś z tych wezwanych?
– Za wcześnie, jeszcze by nie dojechali.
Dylan przepuścił mnie, abym ponownie spojrzał przez wizjer. Facet rozglądał się po okolicy. Kim on, do cholery, jest?
– Dobra, otwórz.
Spojrzałem na brata, unosząc brwi.
– Na pewno?
– Nie będę się obawiał kogoś we własnym domu. Już bez przesady, Alex.
Posłuchałem go i przekręciłem zamek. Metalowy klik w pustym domu zabrzmiał głośniej, niż powinien. Wciągnąłem powietrze i uchyliłem drzwi tylko na tyle, by wyściubić głowę. Dylan stanął obok, dokładnie w tym samym miejscu, w którym byłem ja, gdy dawał mi fałszywe alibi.
– W czymś pomóc? – rzuciłem, bo było to jedyne pytanie, które przyszło mi na myśl.
Mężczyzna przekrzywił lekko głowę i powoli się odwrócił. Wtedy zobaczyłem jego twarz, był mocno opalony, więc albo dopiero co wrócił z wakacji, albo kompletnie nie był stąd. Nadal nie miałem pojęcia kim jest i czego chce.
– Dobry wieczór... Przyjechałem już ponad godzinę temu... – Wskazał głową na samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Podążyłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Auto stało w cieniu, ledwo widoczne w słabym świetle latarni. – Ale nikogo nie zastałem, więc poczekałem.
Zmarszczyłem brwi. Brzmiało to jak coś, co mówi windykator, albo ktoś, kto ma cholernie dobre powody, by wiedzieć, kiedy wracasz do domu. Dylan się nie odzywał, ale wyczuwałem, że mnie obserwuje i czeka na moją dalszą reakcję.
– Kim pan jest? – przeszedłem do sedna.
Obcy uniósł dłoń, by wyciągnąć coś z wewnętrznej kieszeni kurtki.
W pierwszej chwili całe moje ciało spięło się w gotowości do obrony, sam nie wiem przed czym, ale po sekundzie zobaczyłem, że to... Legitymacja?
– Caden Howell. Prywatny detektyw.
Zamrugałem i spojrzałem na licencję. To imię i nazwisko było mi znajome. Tylko... Nie mogłem skojarzyć skąd. W głowie miałem pustkę.
– Aha... okej... – mruknąłem, ale zanim zdążyłem cokolwiek dodać, usłyszałem, jak Dylan cofa się w głąb domu. Spojrzałem na niego. Zatrzymał się tuż przy wejściu do kuchni, odwrócony bokiem, z zaciśniętymi dłońmi. Nie patrzył na nas.
– Proszę zaczekać. – Posłałem mężczyźnie wymuszony uśmiech. – Momencik.
Zamknąłem drzwi i obróciłem się do brata. Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.
– Nie ma mnie. – Szepnął, ale tak, żebym na pewno to usłyszał. Dylan był twardym facetem, ale teraz wyglądał, jakby miał ochotę uciec.
– Nie. Ma. Mnie. – Przeciął dłońmi powietrze.
– Ale, Dyl... – I wtedy mnie olśniło. Z szoku wytrzeszczyłem oczy na pół twarzy, myślałem, że się przewrócę. – O, kurwa... – Obróciłem się na pięcie i zerknąłem przez wizjer. – To on. – Zrobiłem kilka kroków w stronę Dylana. – To ten Howell. To ten detektyw od tej całej Kate, racja?
– Ciszej, bo cię usłyszy! – warknął przez zaciśnięte zęby.
Zaczął krążyć w kółko. Był spięty jak diabli. A ja? Ja nie wiedziałem, co do cholery zrobić.
– Co on tu robi? – wyszeptałem.
– Nie wiem.
– Panikujesz, więc wiesz.
Dylan zatrzymał się w miejscu i wycelował we mnie palec.
– Przez ciebie panikuję!
– Przeze mnie?
Zaśmiałem się sucho i przyłożyłem dłoń do klatki piersiowej.
– A co ja mam do tego? – Wskazałem kciukiem na drzwi. – On przyjechał do ciebie.
– Dobra, chuj z tym. – Przetarł spoconą twarz i spojrzał za siebie. – Wyjdę przez taras.
– Aha... – Zaśmiałem się nerwowo, podpierając się pod boki. – I co? Odfruniesz? Twoje auto stoi na podjeździe. Facet zdąży cię zaczepić zanim wsiądziesz. Pomyśl trochę.
Dylan warknął coś pod nosem.
– Ja pierdolę... Jeszcze on mi tu potrzebny. Dobra, pójdę na górę, a ty otwórz te drzwi i powiedz, że mnie nie ma.
Zmarszczyłem brwi.
– Powiedział, że jest tu od godziny. Na pewno widział, jak podjeżdżamy i wchodzimy do domu. – Zrobiłem krok bliżej. – Wymyśl lepszą ściemę, Houdini, a najlepiej to wiesz, co? – Spojrzał na mnie spode łba, jakby już wiedział, co powiem. – Po prostu mu otwórz i zapytaj, czego chce.
– Oszalałeś?
– Nie.
– Wiem, czego chce, znowu wypytywać o tę dziewczynę.
– Ale po cholerę tak się spinasz? Powiedz mu to samo, co mi. Od A do Z.
– Nie, nie. Zaraz to zakończę.
– O, Jezu... Dlaczego to utrudniasz? – Mruknąłem i potargałem swoje włosy z nerwów.
Dylan ruszył do drzwi jak taran. Nie zatrzymałem go, wiedziałem, że to nic nie da. Zanim zdążyłem przemyśleć, czy to faktycznie dobry pomysł, by rozmawiał z nim na takiej nerwowej bombie, Dylan już otworzył drzwi z impetem. Stanąłem zaraz za jego plecami. Musiałem to kontrolować.
Caden Howell uniósł lekko brew, ale nie wyglądał na zaskoczonego, wręcz przeciwnie. Jakby czekał na to, że Dylan wyjdzie do niego jak rozwścieczony byk.
– Czego pan chce?! – rzucił ostro mój brat, ale Howell się nie speszył. Ani trochę.
– O! Pan Turner! – Wyciągnął dłoń do Dylana, ale szybko cofnął ją, gdy mój brat pogardził tym gestem. – Chcę zająć panu krótką chwilę na rozmowę.
Mhm, jasne, jechał taki kawał, by "zająć krótką chwilę".
– To nie jest najlepsza pora. – Dylan skrzyżował ręce. – Poprawka, żadna pora nie będzie już dobra.
Howell westchnął, nie wyglądał na zaskoczonego.
– Panie Tur...
– Powiedziałem już wszystko – wtrącił. – Odpowiedziałem na każde pytanie. I na więcej nie zamierzam. Ma pan problem ze zrozumieniem?
Oparłem się o ścianę, detektyw spojrzał na mnie. Czułem, że mnie bada, więc starałem się zachować obojętny wyraz twarzy.
– Może pan i mówił dużo, ale w pewnej kwestii kłamał pan jak najęty – powiedziawszy to, wrócił wzrokiem do mojego brata, który najpewniej starał się zachować zimną krew, a potem znowu sięgnął do kurtki. Po chwili trzymał w dłoni chyba jakiś zeszyt z różową, zniszczoną okładką. – A tu mam dowód. Dowód na to, że spotkał się pan z Kate Logan i podejrzewam, że doszło do tego tutaj, w Green Village. Kolejno, jak pamiętam, otrzymał pan od niej maila, w którym przeprosiła, za coś, a później? Obaj już wiemy, że dziewczyna zaginęła i nie odnalazła się do tej pory.
Dylan zbladł. Przysięgam, że jego twarz zrobiła się niemal kredowa. Mnie za to oddech ugrzązł w gardle i odwróciłem wzrok od Howella na ścianę na przeciwko. Może lepiej byłoby zejść mu z oczu całkowicie, ale mogłem zrobić to już na początku. Teraz może wyglądać to podejrzanie.
– Nie wiem, czym jest ten rzekomy dowód, ale powiedziałem już, że się z nią nie spotkałem. Więc jeśli pan nie przestanie, otrzemy się o sprawę o nękanie. Nie żartuję.
Howell nie drgnął.
– O jakąś sprawę to na pewno się otrzemy. Mój zleceniodawca zastanawia się nad przekazaniem śledztwa policji, więc zapytam jeszcze raz... Czy jest pan pewny, że nie chce poświęcić mi już więcej czasu?
– Tak. Wyraziłem się jasno.
– Będzie pan pierwszym podejrzanym.
– Posłuchaj mnie, t...
– Dylan! – Nie zdążyłem przemyśleć, co robię. Po prostu zareagowałem. Chwyciłem go za bark, zanim rzucił się na Howella, który, wydawało mi się, że nieco go prowokował. – Powiedz mu, do diabła, prawdę.
Dylan wyszarpał ramię z mojego uścisku.
– Powiedziałem. Prawdę. – Wskazał na Howella palcem. – Więc niech zabiera dupę, bo stracę cierpliwość.
Odepchnął mnie i odwrócił się na pięcie. Nie próbowałem go zatrzymać. Usłyszałem tylko jego kroki, jak przemaszerował przez korytarz i pewnie zniknął w kuchni. Zostałem tylko ja i Howell. Czułem, że drżę. Na pewno to widział, więc musiałem coś z tym zrobić, facet nie tłukł się tutaj bez powodu. Nie wiedziałem tylko, co było w tym zeszycie, ale Howell nazwał go "dowodem".
A ja...
Sam właśnie wkopałem Dylana, że nie mówił mi całej prawdy.
Kurwa.
– Pan Turner ma poważny problem. – Przeciągnął wzrokiem po mojej twarzy. – I pan doskonale o tym wie.
Nie odpowiedziałem, a tylko obejrzałem się przez ramię. Dylan nie miał już zamiaru wrócić. Westchnąłem i zamknąłem drzwi za sobą, wychodząc na werandę. Świeże powietrze uderzyło mnie w twarz. Rany... dopiero teraz poczułem, jak byłem rozpalony, kortyzol wywalił ponad skalę. No, ale musiałem coś z tym zrobić, jakoś to załagodzić.
– Alex Turner. – Podałem mu rękę. – Jestem bratem Dylana i przepraszam za jego wybuch. – Facet uścisnął moją dłoń mocno. – Mamy poważne problemy rodzinne, w które nie chcę pana wtajemniczać.
Skinął głową.
– Rozumiem, ale byłoby o wiele prościej, gdyby pański brat zaczął grać uczciwie. Pan wie, co mam na myśli.
A nie mówiłem? Rozgryzł mnie już na początku.
Przetarłem twarz dłonią. Usta miałem suche jak cholera, więc oblizałem je, próbując kupić sobie kilka sekund, aby upewnić się, czy na pewno dobrze robię prowadząc z nim dalej rozmowę.
Ale czy miałem inne wyjście?
– Wiem.
Howell przytaknął.
– Próbował mnie oszukać.
Nie zaprzeczyłem.
– A dziewczyna najprawdopodobniej nie żyje. – Słowa wbiły się w moje ciało jak gwoździe. – Przykro mi to stwierdzać, ale moje ostatnie tropy prowadzą tutaj. Do Green Village. – Przesunął wzrokiem po domu i spojrzał mi w oczy. – I być może pod ten dach. – Howell mówił dalej bardzo powoli, jakby chciał, żebym na pewno dobrze przyswoił to, co przekazuje: – Dlatego sugeruję, by jednak przekonał pan brata do współpracy. Może znajdziemy jakieś wyjaśnienie zanim sprawa trafi w ręce policji.
– Ma pan rację. Dylan spotkał się z tą dziewczyną.
Howell podniósł lekko podbródek.
– Ale nic poza tym. To było zwykłe, koleżeńskie spotkanie – dodałem szybko, a wtedy ledwo zauważalnie się uśmiechnął, ale dostrzegłem to. Być może zorientował się, że próbuję nagiąć fakty. Byłem słaby w mówieniu nieprawdy, ale tym razem się starałem.
– To poręczenie? Da pan sobie za to uciąć rękę?
Mimowolnie uchyliłem usta, ale... Nic nie powiedziałem. Bo coś przytkało mi słowa w gardle. Dylan mnie okłamał. Nie raz i nie dwa. I to właśnie ta świadomość sprawiła, że Howell kolejny raz już raczej wiedział, że się waham.
Jak cholernie źle to wyglądało?
Bardzo.
Ale to był mój brat, więc musiałem go bronić tak jak on teraz bronił mnie.
– Tak. Poręczam za niego. Mój brat nie jest mordercą.
Howell uniósł dłoń, jakby chciał mnie uspokoić.
– Nic takiego nie sugeruję. Z doświadczenia wiem, że takie sprawy to najczęściej nieszczęśliwe wypadki. Naprawdę chcę tylko porozmawiać i pomóc.
– To trochę kiepsko pan zaczął, jakby z przekonaniem, że to Dylan zrobił jej krzywdę, więc niech się pan nie dziwi, że mój brat się wściekł.
– Wściekł się, bo nie poszło po jego myśli i ostatecznie stanąłem przed waszymi drzwiami.
Cóż, powiedział prawdę.
– Co jest w tym zeszycie?
Howell nie odpowiedział od razu. Zamiast tego obrócił go w dłoniach, jakby sam się zastanawiał, ile mi powiedzieć. A potem podniósł na mnie wzrok.
– To jej pamiętnik.
Żołądek mi się ścisnął.
To było jak otwieranie drzwi, których nie powinno się otwierać.
– I co? – warknąłem, maskując niepokój cynizmem. – Napisała tam, że spotkała się z moim bratem? Jakim cudem miał być to dowód? Ale chyba rozumiem, co pan zrobił... – pokiwałem głową – niezłe zagranie na emocjach. – Skrzyżowałem ramiona. – To się panu udało. Trafił pan na dobry moment.
Howell rozłożył ręce w geście niewinności. Kurwa, mogłem się zamknąć z tym głoszeniem prawdy, mogłem się nie odzywać.
– Była tutaj, ale opuściła ten dom o własnych siłach – kontynuowałem, by jakoś nas wytłumaczyć. – Dylan zrobił błąd, nie mówiąc panu prawdy od początku, ale tak jak wspomniałem, mamy problemy rodzi...
– Z tym?
Zmarszczyłem brwi. Howell sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął złożoną kartkę, po czym rozprostował ją i pokazał mi zerwane ogłoszenie o zaginięciu Any. Serce podeszło mi do gardła.
– Między innymi... – przyznałem niechętnie.
Howell obrócił kartkę w palcach, przyglądając się jej uważnie.
– Zaginęła... dwudziestosiedmioletnia Ana Mayer... – Spojrzał na mnie przenikliwym wzrokiem – Coś sporo tych zaginionych w tym urokliwym miasteczku. Kosmici was tu porywają, czy jak? – zaśmiał się i złożył kartkę na pół. – A tak na poważnie, te wszystkie zniknięcia są związane z waszym nazwiskiem.
Zacisnąłem zęby. Miałem dość.
– Myśl, co chcesz. – Rzuciłem do niego na „ty", przestałem być uprzejmym Alexem. – Nie będę się z niczego tłumaczył, bo nie mam na to ani ochoty, ani czasu. – Z wnętrza domu dobiegł na trzask zamykanych drzwi. – Powiedziałem ci prawdę.
Trzymałem już dłoń na klamce, kiedy usłyszałem:
– Audrey Kent.
Odwróciłem się i spojrzałem na Howella.
– Co?
– Audrey Kent. – Powtórzył spokojnie. – Sądzę, że wiesz, gdzie mieszka.
Zmarszczyłem czoło.
– Dlaczego o nią pytasz?
– Muszę z nią porozmawiać.
Mętlik w głowie. Co do cholery miała z tym wszystkim wspólnego Audrey?
– O czym?
Howell wzruszył ramionami.
– Z chęcią panu opowiem, ale może najpierw porozmawiam z Audrey.
Zacisnąłem szczękę. Nie podobało mi się to. Ani trochę, ale skoro on nie ułatwiał sprawy, robił z tego jakieś cholerne tajemnice na schodach mojego rodzinnego domu, to nie zamierzałem mu pomagać.
Boże, po prostu mnie wkurwił.
– Jej numer jest na ogłoszeniu. – Skinąłem głową na kartkę w jego rękach. – Radź sobie.
Nie czekając na odpowiedź, zatrzasnąłem za sobą drzwi i spojrzałem w wizjer. Howell wsiadł do samochodu. Natychmiast poszedłem do kuchni. Dylan już tam siedział i obracał w dłoniach kluczyki od samochodu. Nie musiałem go pytać, czy słyszał naszą rozmowę. Spojrzał na mnie, zły jak diabli.
– Dylan, on ci nie odpuści. Słyszysz?
Usiadłem naprzeciwko niego.
– Co mu powiedziałeś? – spytał.
– Prawdę o tobie i Kate. – Mój brat zmrużył oczy. – O ile to jest prawda, Dylan.
Nie odpowiedział od razu. Przyglądał mi się przez chwilę, a potem odchylił się na krześle i przejechał dłonią po twarzy.
– Nie zabiłem jej. – Powiedział to bez wahania, bez cienia wątpliwości, ale nie spojrzał mi w oczy. Wskazał palcem na drzwi. – Otworzyłem jej tamte drzwi, i powiedziałem, żeby wypierdalała. Nie mam pojęcia, co się z nią później działo, Alex, ale jeszcze po tym żyła. – Westchnął i zacisnął dłoń na stole. – Bo napisała mi tego, jednego, jebanego, maila – postukiwał pięścią o blat – przez którego on nie chce się ode mnie odczepić.
Nie skomentowałem tego. Gapiłem się tylko w kwiaty w wazonie, które zdążyły już zwiędnąć. Co miałem zrobić? Nie wierzyć mu? Dokąd nas to zaprowadzi?
Dylan w końcu wstał od stołu, wziął torbę z rzeczami mamy i ruszył do wyjścia. Kiedy mijał mnie w drzwiach, rzucił jeszcze przez ramię:
– Nie rozmawiaj z nim więcej, rozumiesz?
Potaknąłem głową dla świętego spokoju.
– Odjechał? – spytał jeszcze.
– Nie wiem. Jestem kurewsko zmęczony tym wszystkim...
Howell jednak nie ruszył się z miejsca. Siedział za kierownicą swojego auta i byłem pewny, że nas obserwował. Dylan nie zwracał już na niego uwagi. Bez słowa rzucił torbę na tylną kanapę, kiwnął mi głową i wskoczył do auta. Odjechał. Ja zostałem. Czekałem, aż brama garażowa podniesie się powoli i ukradkiem zerkałem w stronę Howella. Nie podążył za Dylanem, ale też nie odjechał.
Co ten facet planuje?
Wytoczyłem się z garażu na ulicę i zapiąłem pasy, trzymając już telefon między ramieniem a uchem – łączyłem się z Audrey. Nagle... we wstecznym lusterku odbiły się reflektory.
– Co jest, do diabła...
Detektyw ruszył, ale za mną. Czego on chciał? A może po prostu zwyczajnie jedzie w swoją stronę?
– No, dawaj, odbierz... – szepnąłem do telefonu, patrząc nerwowo w lusterko. Przyspieszyłem, Howell nie pozostawał w tyle.
– Alex?
Odetchnąłem z ulgą.
– Audrey! Słuchaj... – Mało ostrożnie wszedłem w zakręt, koła zahaczyły o żwir. – Jedzie ze mną facet.
– Co? Kim jest?
– Nazywa się Caden Howell, twierdzi, że jest prywatnym detektywem. Licencje ma z Nowego Jorku.
– Że co?
– Facet był w moim rodzinnym domu. U Dylana.
– Alex, nic z tego nie rozumiem.
– Ja też nie, to znaczy nie do końca, wyjaśnię ci, ale facet pytał też o ciebie, Audrey – zapadła cisza. – Znasz go?
– Nie...
– Nie dzwonił do ciebie?
Znów cisza.
– Czekaj... Faktycznie, miałam połączenie z jakiegoś numeru.
– Kiedy?
– Kilka minut temu. Odebrałam, ale chyba zgubiłam zasięg, bo przerwało.
– Może to on?
W lusterku światła Howella nie odpuszczały. Kurwa, śledził mnie. Czy myślał, że zaprowadzę go prosto do Audrey?
Nie, cholera.
Świruję?
– Oddzwonię na ten numer. Dam znać.
– Zaczekaj!
– Co jest?
– Co ze śledczymi? Docierają na miejsce?
– Będą tu za dwadzieścia minut. Ktoś musi ich poprowadzić.
Przytrzymałem oddech. Co za ulga... chociaż jedna.
– Nawiguj ich, gdzie mają się zatrzymać. Może dojedziemy o tym samym czasie. Jezu, Audrey... – westchnąłem, ledwo trzymając kierownicę na prostej. – Jeszcze martwy Caleb. Oni oszaleją, gdy zaczniemy im o wszystkim mówić.
– Przygotuj się na długie przesłuchanie.
– Jestem gotowy.
– I tak trzymaj. Zaraz oddzwonię.
Rozłączyła się. Howell nadal siedział mi na ogonie i nie wyglądało na to, żeby zamierzał odpuścić. Nie czekałem długo na telefon zwrotny od Audrey:
– To był on, ten Howell.
Zacisnąłem palce na kierownicy.
– Czego od ciebie chce? Pogadać o Anie? – Nic innego nie przychodziło mi do głowy. – Audrey? Jesteś?
– Tak.
– To co jest, do cholery?
Słyszałem jej oddech, był przyspieszony.
– Wszystko ci wyjaśnię.
Pokiwałem głową, ale byłem nieźle wkurzony. Tak czułem, że nie powiedziała mi jeszcze wszystkiego. Nie, ja to wiedziałem.
– Okej... To widzimy się na miejscu.
Zakończyliśmy rozmowę, ale nie oblała mnie z tego powodu błoga ulga. Wcale. Miałem jeszcze więcej pytań niż wcześniej.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro