Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 28

Tak jak się spodziewałem frontowe drzwi okazały się niezamknięte. W pośpiechu wparowałem do środka i niezwłocznie skierowałem się do kuchni. Z szuflady zabrałem ze sobą latarkę i wyszedłem na taras. Wystrzeliłem snopem światła w kierunku wody i zatrzymałem go na pomoście, po którym przetoczyła się chmura suchych liści. Zrobiłem kilka kroków naprzód. Przestawiłem latarkę na tryb większego zasięgu i oświetliłem gęste drzewa na posesji. Odległość od stawu do zalesienia liczyła około piętnastu metrów, więc było to najbliższe miejsce, gdzie sukinsyn, który być może popchnął moją matkę do wody, mógł się dobrze ukryć, gdy zorientował się, że nie jest sam. Teraz jest zbyt ciemno, ale będę musiał sprawdzić, czy nie zostawił po sobie jakichś śladów.

Włączyłem latarkę i wróciłem do domu. Zamknąłem drzwi na taras i opuściłem żaluzje, a następnie rozejrzałem się po salonie. Na ławie dostrzegłem kubek z niedopitym mlekiem i niedojedzone ciastko, a w rogu sofy gazetę otworzoną na stronie z programem TV i pilot. Podniosłem go i wyłączyłem telewizję. W domu zrobiło się grobowo cicho, aż słyszałem swój ciężki oddech. Odłożyłem pilot na ławę. Spojrzałem w głąb korytarza na frontowe drzwi i zmrużyłem oczy, potrząsając w kieszeni kluczykami do auta.

Nie odrywałem wzroku od wejścia.

Ta myśl zachowywała się jak mały agresywny pies szarpiący za nogawkę. Nie szło jej odgonić. Ana powiedziała, że nikt jej nie otworzył pomimo alarmu, więc bez problemu weszła, a przecież pamiętam, że gdy wyjeżdżałem do szpitala na pewno zamknąłem drzwi od zewnątrz. Zatem kto je otworzył? Mogła to zrobić jedynie matka, gdy w domu rozbłysnął alarm. Otworzyła drzwi i wpuściła tego kogoś do środka, a to oznaczałoby jedno, że osoba, która zaatakowała moją matkę, była jej znana. Istniała jeszcze opcja, że ten ktoś wtargnął tutaj bez problemu, bo dom był otwarty, bo na przykład po wyjściu ciotki Jane, mama zwyczajnie nie zamknęła drzwi na zamek. Dostanie się do mieszkania od strony tarasu – jeśli te drzwi były zamknięte – było raczej niemożliwe. Klamka znajdowała się tylko od wewnątrz i nie dostrzegłem śladów włamania.

W salonie nie zastałem niczego, co mogłoby wskazywać, że mama próbowała uciekać lub jakiś w sposób się bronić: kubek z mlekiem, talerz z ciastkami wyglądały na nienaruszone, a nawet bieżnik na ławie był na swoim miejscu. Dywanik rozciągnięty przed kominkiem. Postanowiłem zajrzeć do kuchni. Tam także panował idealny porządek. Krzesła stały starannie przysunięte do stołu, na jednej z półek, obok brytfanny z szarlotką leżała kuchenna rękawica. Na białych płytkach nie odznaczały się ślady choćby po butach. Może moje spostrzeżenia to  niewiele, ale dawały już jakiś obraz.

A jaki? No właśnie. To były raczej porozrzucane po płótnie plamy. Nadal nie wiedziałem, co tu się, do cholery, rozegrało pod moją nieobecność.

Pozostawiłem to pytanie bez odpowiedzi, przekonany, że zaczekanie trzech czy czterech dni, aż matka sama opowie, jest rozsądnym posunięciem. Jeśli jednak jej stan zdrowia na to nie pozwoli, wtedy podejmę działania, ale zdecydowanie unikając pomocy ze strony policji w Green Village.

Było to ostatnie miejsce, gdzie mógłbym się po nią udać. Debby doskonale wiedziała, o czym do mnie mówi, wtedy na stacji benzynowej. Nie jestem tu mile widziany.

Spojrzałem na zegarek, czas mi uciekał. Pobiegłem na piętro i spakowałem do torby ubranie na zmianę jak i to do pracy.

Byłem gotowy do wyjścia. Zarzuciłem torbę na ramię i wróciłem do salonu, by sprawdzić, czy aby na pewno zamknąłem tarasowe drzwi.

— Dobra, w porządku — odpowiedziałem, zauważając, że klamka jest w pionowej pozycji. 

Podszedłem do kominka i przykucnąłem, aby zalać wodą resztki żaru. Kiedy wstałem, zatrzymałem spojrzenie na zawieszonej na kominku starej myśliwskiej strzelbie, która należała niegdyś do mojego dziadka. Wspiąłem się na czubki traperów i zdjąłem broń z drewnianej ekspozycji. Obejrzałem ją od rękojeści po zakończenie lufy i dmuchnąłem w zakurzoną szczerbinkę celowniczą. Przyłożyłem broń do obojczyka, obróciłem się na pięcie i zmrużyłem oko, skierowując muszkę na frontowe drzwi. Nigdy nie miałem okazji do oddania strzału, a mój dziadek nie zdołał nakłonić mnie do udziału w polowaniach, ale może to błąd, bo teraz trzymałbym strzelbę z dużo większą pewnością.

Opuściłem broń od oka i złamałem ją, by sprawdzić komorę z nabojami. Oczywiście, że była pusta, ale wiedziałem już, że do listy zakupów dorzucę pociski z odpowiednim kalibrem.

Wierzyłem Anie, i że to nie był wypadek.

***

Bocznymi ulicami ominąłem korek, który powstał w centrum w wyniku stłuczki i dołączyłem do ruchu na Giberson Road, gdzie wcisnąłem gaz do podłogi. Chciałem jak najszybciej wrócić do szpitala, ale po przejechaniu krótkiego odcinka, zobaczyłem we wstecznym lusterku radiowóz. Sygnalizował, abym zjechał na pobocze.

— Cholera...

Sapnąłem i włączyłem kierunkowskaz. Zatrzymałem się na jednym z oświetlonych miejsc parkingowych, i nie wyłączając silnika, obserwowałem sytuację we wstecznym. Byłem niespokojny i zarazem ciekawy, kto wysiądzie z samochodu. Może sam Szeryf Lewis? Ale odetchnąłem z ulgą, gdy zorientowałem się po innym kolorze radiowozu, że to policja z Frisco.

Unieruchomiłem silnik, pozostawiając kluczyk w stacyjce, i nacisnąłem guzik na panelu po mojej lewej stronie, lecz szyba nie poruszyła się nawet o milimetr. Kilka razy naparłem na przycisk i z coraz większą determinacją, ale nadal bezskutecznie. Mechanizm do sterowania szybą po stronie pasażera również nie reagował. Przekląłem pod nosem, bo szykowało się na kolejne problemy, typu: kombinuję i unikam konfrontacji podczas kontroli. Spojrzałem w lusterko. Gliniarz zamknął drzwi od radiowozu i zbliżał się do mnie. Wypiąłem pas i pochyliłem się, by dosięgnąć do panelu po stronie pasażera. Udało mi się opuścić szybę w momencie, gdy policjant stanął przy moim aucie. Wyjąłem kluczyk i położyłem na deskę rozdzielczą. Wskazałem mężczyźnie, aby przeszedł z drugiej strony i położyłem dłonie na kierownicy.

— Dobry wieczór, oficer Smith, policja Frisco.

— Dobry wieczór.

— Gdzie się panu tak spieszy?

— Do szpitala.

Spojrzał na tylną kanapę.

— Nie widzę tutaj rodzącej kobiety.

Oklepany żart, ale nadal w punkt. Mimo to, nie było mi do śmiechu.

— Moja matka miała wypadek. Wiem, że przekroczyłem prędkość i przyjmuję mandat. — Próbowałem przyspieszyć przyszłość.

— Proszę o prawo jazdy i aktualne ubezpieczenie.

— Oczywiście.

Podałem, o co poprosił i znów przepisowo położyłem dłonie na kierownicy.

— Wszystko w porządku. — Usłyszałem. 

Wyciągnąłem rękę po dokumenty, ale cofając ją, utknąłem spojrzeniem w kluczykach na kokpicie. Zastygłem. Byłem zdolny tylko do tego, aby przeskoczyć wzrokiem z kluczyków na opuszczoną szybę. Krew momentalnie odpłynęła mi z twarzy do stóp. Dzisiaj już po raz trzeci. 

— Coś nie tak, proszę pana?

Ocknąłem się po pytaniu.

— Nie, nie... — Odetchnąłem. — Przepraszam, myślami jestem gdzieś indziej.

Wrzuciłem dokumenty do schowka w drzwiach. Chwyciłem za kierownicę pewnym ruchem, by opanować drżenie dłoni, które mogłoby sprowokować u policjanta podejrzenia, że spieszy mi się z zupełnie innych powodów niż wspomniany, a nie miałem czasu na bezsensowne przeszukiwanie auta.

— Tym razem skończy się dla pana na pouczeniu. Proszę dostosować prędkość i jechać ostrożnie.

— Przepraszam i dziękuję za wyrozumiałość.

Zadarł kapelusz i skinął głową.

— Do widzenia.

Dostałem takiego szczękościsku z nerwów, że nie powiedziałem nic więcej. Siedziałem nieruchomo i zgniatałem kierownicę. We wstecznym lusterku śledziłem uważnie oficera, aż wsiądzie do radiowozu i zniknie z parkingu.

Wtedy rozsunąłem kurtkę, wyjąłem telefon i włączywszy go, wybrałem numer do Any. Z tym, o czym chciałem jej powiedzieć, nie mogłem poczekać, bo serce dudniło mi w piersiach i obawiałem się, że z rosnącego napięcia nie wyrobię na zakręcie i ten sam policjant odbierze informację o tragicznym wypadku, któremu chciał zapobiec. Musiałem poluzować emocjonalny korek i dać ujście ciśnieniu.

— Tak? — odebrała.

— Ana, to nie było tak — powiedziałem szybko.

— Co? Nie rozumiem? Co było nie tak?

— Przepraszam, ale mogę mówić nieskładnie. Dosłownie cały się trzęsę.

— Gdzie jesteś?

— Parking. — Przełknąłem ślinę. — Gliny mnie zatrzymały.

— Dlaczego? Co się stało?

— Za prędkość, jechałem zbyt szybko. — Przetarłem spoconą twarz. — Możesz swobodnie rozmawiać?

— Jasne.

— Ana, to posłuchaj... Gdy rozmawialiśmy z Audrey, nie zwróciłem uwagi na pewien szczegół. Skupiłem się tylko na informacjach dotyczących obrażeń na ciele ojca, czy śladów jego obrony, ale nie na tym.

— Co masz na myśli?

— Kluczyki i szyba. — Pochyliłem się i zamknąłem ją. — Pamiętasz, co powiedziała o tym Audrey? Jak dostała się do auta ojca?

— Tak. Dzięki uchylonej szybie.

— Właśnie... — pokiwałem głową — właśnie, Ana. Nie mogła dostać się do ojca, bo auto było zamknięte, a jedynie szyba po prawej stronie była opuszczona. Kluczyki leżały również po prawej, Ana. Kurwa, po prawej stronie!

— A nie w stacyjce? Kojarzę, że mówiła o stacyjce.

— Nie. To znaczy tak, mówiła o stacyjce. Powiedziała dokładnie, że kluczyki leżały po prawo na stacyjce, nawet pokazała to ręką, ale teraz pomyśl, że to jest fizycznie niemożliwe.

— To o co jej chodziło?

— O kokpit. Audrey się przejęzyczyła. Opuszczona szyba, kluczyki z prawej strony, z daleka od rąk. — Walnąłem dłonią o kierownicę. — Co ci to mówi?

— Nie mam pojęcia.

— A ja wręcz przeciwnie, bo przed chwilą to zobaczyłem. Kontrola, te czynności wykonujesz, gdy gliny zatrzymają cię do kontroli. Opuszczasz szybę, odkładasz kluczyki z daleka od siebie i ręce kładziesz na kierownicę. Czekasz. Jezu... — śmiałem się z nerwów — jak dobrze, że zapieprzałem, inaczej bym się nie zorientował.

— Okej... — chrząknęła. — Trafiłam na kontrolę dwa razy odkąd mam prawo jazdy, ale nigdy nie uchylałam szyby od strony pasażera.

— Ani ja, ale tym razem musiałem.

— Dlaczego?

— Bo panel sterowania elektroniką od strony kierowcy w aucie mojego taty jest popsuty. Działa tylko po drugiej stronie. — Spojrzałem w to miejsce. — I co ty na to?

— Że twój ojciec mógł opuścić drugą szybę, bo źle się poczuł. Potrzebował powietrza.

Zmarszczyłem czoło.

— Próbujesz obalić moją teorię?

— Nie, Alex, przeciwnie. Staram się jeszcze mocniej podbić jej prawdziwość.

— W takim razie postawmy się na miejscu osoby, która zatrzymuje się, bo odczuwa ucisk w klatce piersiowej, uderzenia gorąca, zawroty głowy, może i nudności i zamiast... — odchyliłem klamkę — otworzyć po prostu drzwi i zaczerpnąć powietrza... — wciągnąłem je nosem — to odpina pasy, przechyla się znacznie w prawo, bo to auto jest wielkie, i obniża szybę po stronie pasażera? — Zatrzasnąłem drzwi. — A dodatkowo kładzie kluczyki na prawą stronę kokpitu, by utrudnić sobie sięgnięcie po nie? To jest właśnie ten szkopuł, Ana. To się kupy nie trzyma.

Milczała. Pewnie zastanawiała się nad logiką tego, co powiedziałem. Sam się nad tym zastanawiałem i wiedziałem, że będę musiał przerobić to jeszcze raz na chłodno. To było tylko podejrzenie.

— Okej, czyli sugerujesz, że twojego ojca ktoś ściągnął na pobocze i był to gliniarz?

— Tak, tak uważam.

— A skąd wiemy, że awaria panelu nie powstała po śmierci twojego taty?

Dobra, tutaj mnie zagięła. Musiałem przyznać, że na to pytanie nie miałem odpowiedzi.

— Tego nie wiemy... Jeszcze.

– Mógł też jechać z uchyloną szybą.

Opuściłem głowę, bawiąc się kluczykami.

– Tak, mógł... Ale te kluczyki na kokpicie z prawej strony...

– Alex, ja nie twierdzę, że nie masz racji.

– Ale może i tak jest.

— Nie. Konkluzja jest taka, że nadal nie mamy twardego dowodu, że rzekome zatrzymanie miało związek ze śmiercią Matthew. Nie wiemy nawet, czy w ogóle miało miejsce, choć jest jakiś sens, w tym, co mówisz.

— Związek z zabójstwem, Ana. — Przekręciłem kluczyk w stacyjce. — Moja matka nie bredzi, a ty nie miałaś omamów. Tu się dzieje coś bardzo złego.

— Nie miałam. Alex?

— Tak? — spytałem, wypatrując wolnego momentu, by wjechać na jezdnię.

— Audrey.

— Co z nią?

— Jest tutaj.

— Co?!

— Słyszę ją, pyta o mnie. Alex, jak daleko jesteś od szpitala?

— Ana, ogranicz z nią rozmowę do minimum. Nie przyznawaj się, że kogoś widziałaś. Zaraz będę.

Z piskiem opon wymusiłem pierwszeństwo.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro