Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 17

Pojechałem do punktu pół godziny po rozmowie z Dylanem. Wcześniej odbierałem telefon od Any, że możemy spotkać się gdzieś w centrum Frisco lub Green Village na szybką kawę. Jej dobrej koleżance z pracy rozchorował się syn, więc nie mogła odmówić pomocy w postaci przejęcia za nią dyżuru. Trochę mnie to ukłuło w serce, bo znowu "coś" stanęło nam na drodze do spędzenia ze sobą więcej, niż marne dwie godziny, ale nie okazałem Anie niezadowolenia. Zrozumiałem sytuację i umówiliśmy się w "East Tavern", gdzie miałem spróbować ponoć wybornego deseru lodowego o smaku musztardy. Ana zawsze szukała dziwnych doznań smakowych, jeżeli można tak to nazwać, a ja, na obecny moment, zjadłbym nawet sałatkę z trawy, byleby tylko w jej towarzystwie.

Zatrzymałem się na stacji benzynowej. Zalałem bak do pełna i wszedłem do budynku. Przechodząc pomiędzy regałami, wziąłem z półki butelkę wody i dwa czekoladowe batony, i odczytując SMS-a od Any: spóźnię się kilka minut, stanąłem w kolejce do kasy za dwiema nastolatkami. Odpisałem, że "ok, nie ma problemu", i chowając telefon, uniosłem głowę, zderzając się wzrokiem z ekspedientką, gdy nadeszła moja kolej uregulowania rachunku.

Przekląłem się w tym momencie od najgorszych palantów, że nie skorzystałem ze stacji kilometr wcześniej. Zniesmaczony podszedłem do lady. Debbie, żona Małego Asha, zadarła podwójny podbródek i obdarzyła mnie takim spojrzeniem, jakie ma się, widząc kogoś, kogo masz ochotę pogrzebać żywcem. Jej pogardę czułem na wylot. Ale olałem to i przysunąłem do siebie terminal.

— Chciałem zapłacić za tankowanie — powiedziałem, gdy za moimi plecami ponownie stanęły te same nastolatki. Chichotały, szeleszcząc paczkami chipsów, na czym próbowałem się skupić, i nie myśleć o kuzynce Larry'ego, która zatruwała mi w szkole życie zaraz po wypadku.

— A jednak wzrok mnie nie mylił. To ciebie widziałam pod sceną na Halloween Night. Cholera... — Pokręciła głową, mierząc mnie wzrokiem. — A Ash mi nie chciał uwierzyć. To się dopiero zdziwi. Pieprzony Alex Turner w Green Village i to jeszcze na mojej stacji – zadrwiła.

— Chciałem zapłacić.

— A ja nie sądzę, abym chciała cię obsługiwać.

Zaczynało się. Śmiechy za moimi plecami ucichły.

— Czyli mogę wziąć batoniki, wodę i paliwo za darmo?

Uniosłem wzrok. W szklących się oczach Debbie skumulowała się cała wściekłość, a ja z dużym wysiłkiem zachowałem kamienną twarz. Odwróciła się do kasy fiskalnej i zaciskając wąskie czerwone usta, wystukała nerwowo paragon. Terminal podświetlił się, przyłożyłem kartę. Żona Asha wydarła rachunek z urządzenia, zgniotła go i cisnęła nim w moją klatkę piersiową. Jak śmieciem w śmiecia. Zgarnąłem kulkę papieru w garść i odruchowo pociągając daszek dżokejki w dół, minąłem nastoletnich widzów przedstawienia.

Było mi głupio. Nieprzyjemnie. Powinienem się odezwać we własnej obronie, ale nie chciałem robić jeszcze większego bałaganu przy dzieciakach. Jednak gdy usłyszałem, co Debbie odważyła się powiedzieć do nieznajomych mi dziewczyn, przystanąłem przy wyjściu i odwróciłem głowę w ich kierunku.

— Uważajcie na niego. Wygląda na normalnego, ale jest niezrównoważony.

I co jeszcze?!

Wiedziałem, że wracając do kasy robię błąd, ale Debbie zasługiwała w końcu na parę słów gorzkiej prawdy i ostrzeżenie.

Zadarłem daszek czapki i stanąłem obok nastolatek, które usunęły się nieco na bok. Wycelowałem palcem w Debbie.

— Jeszcze jedno zakłamane słowo na mój temat, a zrobię coś, co powinienem zrobić już dziesięć lat temu.

Roześmiała się i skrzyżowała ręce, mierząc mnie spojrzeniem od góry do dołu.

— Pójdziesz siedzieć?

— Nie, mnie to nie grozi. — Opuściłem rękę. — Ale twój wuj Pastor, miałby się z czego wyspowiadać, gdybym go teraz pozwał. I nie powiem, że nie jest to kuszące. Pani Lewis się odnalazła? Czy nadal nie?

Jezu, dlaczego o to zapytałem? Tak im chciałem dopiec? To było niepotrzebne.

Debbie złapała za słuchawkę stacjonarnego telefonu.

— Wyjdź stąd, albo wezwę policję — zagroziła.

— Ja to zrobię, jeżeli usłyszę od kogokolwiek z twojej rodziny jeszcze jedno zniesławienie i możesz przekazać to wszystkim zainteresowanym. Dotarło, Debbie?

Prychnęła.

— Powodzenia, Alex. Zgłaszaj. — Uśmiechnęła się triumfalnie. — Ale na policji nikt ci nie pomoże. Wszyscy cię tu nienawidzą i nikt nie zapomniał, co zrobiłeś Larry'emu. — Trzepnęła słuchawką w aparat. — Wynoś się i więcej tu nie przychodź.  Jeśli to zrobisz, Ash się z tobą osobiście rozprawi.

Czyli jemu też nie powinienem mówić "cześć" na ulicy.

Nie wiedziałem, czy w oczach tych dwóch speszonych nastolatek, byłem złym gościem, przed którym przestrzegała ich Debbie, czy odwrotnie, moje słowa choć w minimalnym stopniu zmyły to wrażenie.

Była to już kolejna sytuacja, w której ktoś z Green Village reagował na mnie jak na gówno na chodniku, ale czy mogłem się temu dziwić? Czuć się zaskoczonym? Nie. Wiedziałem, ze stuprocentową dokładnością, że tak właśnie będzie i to nie był problem tych ludzi, ale mój i tego, jak sobie z tym poradzę. To było poczucie mojej własnej wartości i realnej prawdy.

Dlatego odszedłem od lady z uniesioną głową, a nie ze spuszczoną jak zbity pies, co miało miejsce chwilę wcześniej.

Wsiadłem do samochodu i odjechałem z piskiem opon do punktu, w którym miałem nadać przesyłkę do Dylana. Przynajmniej tam obyło się bez ekscesów. Wróciłem do domu, a mama czekała już na mnie ubrana w czarny płaszcz, kapelusz i z przygotowanym bukietem białych róż.

***

Uchyliłem żelazną bramę cmentarza i przepuściłem mamę przodem. Poszliśmy na wprost, w najstarszą część cmentarza z 1890 roku. Z ziemi wystawały pochylone, oblepione mchem i jakby zmęczone upływem czasu nagrobki pierwszych osadników w tym i moich pradziadków od strony taty.

Świadomość, że nazwisko mojej rodziny było związane z powstawaniem tutaj pierwszej kaplicy, szkoły, że to moi dziadkowie i wujkowie pracowali przy budowaniu linii kolejowej biegnącej przez miasteczko i otwierali kopalnie, bezustannie napawa mnie dumą, pomimo niesmaku minionych lat.

Mijając cmentarną kaplicę, zerknąłem na pamiątkowy kamień, na którym umieszczono nazwiska trzech przyjaciół i jej fundatorów z 1902 roku: Abrahama Lewisa, Christopha Turnera i Jonathana Bergmana.

Pomyślałem, że teraz to nawet zabawne, bo po tym, co się wydarzyło, pastor Lewis najpewniej wydrapałby paznokciami nazwisko swego przodka, byleby nie widniało obok nazwiska Turner.

Albo odwrotnie, wydrapałby mojego prapradziadka, bo usuwanie sławnego nazwiska Lewis z grona zasłużonych byłoby ciężkim grzechem. Historia zmieniała się na naszych oczach. Nasze rodziny się już nie przyjaźnią. Przepraszam dziadku, naprawdę nie miałem tego w planach. Larry za pewne też nie.

Grób taty znajdował się w katolickiej części cmentarza, gdzie dotarliśmy powolnym spacerem. Minęło prawie dwa tygodnie od pogrzebu, a mama trzymała się mojej ręki nadal tak mocno, jak w tym trudnym dla nas dniu. Położyłem dłoń na jej nieco zimnej, gdy oparła głowę o moje ramię i westchnęła, wpatrując się w złote litery wygrawerowane na płycie. Patrzyłem na nie i ja. Na datę śmierci, o której znów zacząłem intensywnie myśleć: "Twój ojciec został zamordowany". Zamknąłem oczy, i starałem się otworzyć umysł. Pragnąłem, by zrywający się wiatr wywiał z mojej głowy te słowa raz na zawsze.

Ale to były płonne nadzieje.

Cmentarz i obcowanie z miejscem pochówku mojego rodzica jeszcze bardziej wzmocniły przekaz, że ten grób nie powinien powstać, że ktoś pozbawił mojego ojca życia.

Ale ostatecznie mama przecież wszystkiemu zaprzeczyła? To był zawał, tak powiedziała, nie żadne morderstwo, a mnie się wszystko przyśniło. Doprawdy... miałem tego dosyć. Uznałem, że najlepszą rzeczą, jaką mogłem teraz uczynić, to pomodlić się za cokolwiek, co przydarzyło się mojemu tacie.

Spoczywaj w pokoju. Byłeś najlepszy na świecie.

Pochyliłem głowę, a mama uniosła swoją z mojego ramienia i wyjęła rękę spod łokcia, w której trzymała kwiaty. Podała mi kulę ortopedyczną i ostrożnie przykucnęła, by złożyć bukiet na płycie. Przesunęła palcami po imieniu, i wyciągnęła do mnie rękę. Pomogłem jej wstać i przytuliłem do siebie. Staliśmy tak w milczeniu w jesiennej aurze opadających czerwonych liści dębu. Oddawaliśmy się ciszy, myśląc o ojcu. A przynajmniej ja to robiłem. W głowie mamy, tak szczerze, nie miałem pojęcia, co się właściwie teraz dzieje.

— "Byłam ciężarem w jego życiu".

A więc to. W myślach i sercu rodziło się poczucie winy.

— "Nie byłaś. — Pokręciłem mocno głową. — Kochał cię."

— "Można kogoś kochać, synu, i go nienawidzić. Chcieć od kogoś odejść, a jednocześnie nie móc go zostawić. Ze swoją niepełnosprawnością byłam kulą u jego nogi... — Spojrzała tęskno na grób, potem na mnie. — "Przyczyniłam się do tego, że patrzysz teraz na jego grób. Zmarnowałam mu życie, synu. Całą sobą zmarnowałam".

Zamrugałem. Błyskawicznie połączyłem bolesne słowa matki z tymi, które padły wczoraj, a do czego nie przyznawała się jeszcze dzisiaj rano. Czy mówiąc mi o morderstwie ojca, miała na myśli siebie?

Przecież takie podejście było chore!

Ale najważniejsze, dlaczego miałaby się teraz tych słów wypierać, po czym znowu mi to sugerować. I jaka kaseta?

Na Boga... oby nie były to początki schizofrenii, a wszystko mi na to wygląda.

— "Mamo, z szacunku do taty i uczucia jakim cię darzył, a które jako dziecko widziałem i czułem, bo daliście mi i Dylanowi najlepszy dom na świecie, proszę, abyś tak nie mówiła. To nie jest prawda. Tata, nie chciałby tego słuchać".

Powiedziałem w migowym wyraźnie podkreślając słowa ruchem ust. O miłości ojca do matki byłem przekonany i nie mogła wmówić mi, że było inaczej.

— "Tata nie chciałby..." — Urwała i spojrzała na jego grób. — "Źle zrobiłam, że pozwoliłam ci tutaj wrócić. Może to był błąd. Może powinniśmy jednak pojechać do Albuquerque tak jak tego chciałeś, Alex."

Rozszerzyłem oczy ze zdziwienia. Nie nadążałem za stanem emocjonalnym matki i jej zmienianiem zdania z godziny na godzinę.

— "Mamo? Teraz mi o tym mówisz?" — Zaśmiałem się nerwowo i oblizałem spierzchnięte usta. — "Teraz, gdy straciłem tam pracę, mieszkanie? Zabrałem wszystko, a ty sugerujesz, że może powinniśmy jednak tam zamieszkać?"

— "Martwię się o ciebie. Nie będziesz tu szczęśliwy". — Prawie płakała.

— "Nic mi nie jest. Jestem dorosły i potrafię o siebie zadbać."

— "Syn...".

— "Wystarczy" — Zmarszczyłem czoło. — "Wróciłem tutaj i chcę ułożyć sobie życie, bo widzę na to szansę, ale takim zachowaniem, mamo, nie pomagasz mi w tych planach, więc proszę... — Zacisnąłem wargi. — "Przestań się zadręczać. Życie toczy się dalej, dla mnie i dla ciebie."

Bolało mnie, że kolejny raz zabrzmiałem chłodno, ale cała sytuacja z matką zaczynała mnie przerastać, a przecież jedno z nas musiało panować nad emocjami i trzeźwą oceną rzeczywistości, bo inaczej oboje byliśmy na prostej drodze do wpadnięcia w dołek z depresją.
Nie mogłem pozwolić sobie na to po raz kolejny. Chciałem udowodnić wszystkim, że wraz z powrotem tutaj, zaczynam się zmieniać. Udowodnić to przede wszystkim samemu sobie.
Wysunąłem łokieć i przekazałem matce kulę ortopedyczną. Nie powiedziała już nic, a tylko spuściła głowę, i powolnym krokiem ruszyła ze mną do wyjścia z cmentarza. Przy bramie odebrałem telefon od Dylana:

— Nadałeś przesyłkę?

— Tak.

— To dobrze. Jesteś w domu?

— Za jakieś dziesięć minut.

— Jasne. To posłuchaj, co masz zrobić. Weź drugi laptop, rozbij go młotkiem i wyrzuć.

— Co?

Zdezorientowany dziwną prośbą Dylana, otworzyłem mamie drzwi samochodu taty i potrzymałem kulę, by swobodnie wsiadła na tylną kanapę.

— Po prostu to zrób. Okej?

Zatrzasnąłem drzwi i odwróciłem się do szyby plecami, by mama nie wyczytała z mojej twarzy i ruchu ust zdenerwowania.

— Dylan, co to ma znaczyć?

— Nic. — Usłyszałem jego niespokojny oddech. — Po prostu to zrób. Przyjadę za tydzień. Kup dobry alkohol.

— Dyl...

Odsunąłem telefon od ucha. Mój brat się po prostu rozłączył. Mama zapukała wtedy w szybę, więc przetarłem twarz, nabrałem powietrza w płuca i wymusiłem uśmiech, z którym odwróciłem się i wsiadłem do auta jak gdyby nigdy nic.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro