Prolog
Biegł tak szybko jak mógł, tak jak pozwalały mu na to jego płuca. Obijał się o ludzi na chodniku, którzy zirytowani jego zachowaniem, mówili coś nieprzyzwoitego pod nosem. Czuł spaliny, które wydobywał się nie tyle, co z dziesiątek samochodów jadących ulicą, ale przede wszystkim z ogromnych kominów fabryk, które znajdowały się kilkaset metrów dalej.
Chciał ponownie krzyknąć lub poprosić kogoś o pomoc, lecz wiedział, że nie może liczyć na wsparcie innych ludzi, gdyż wszystko działo się zbyt szybko. Nikt normalny nie zrozumiałby, o co mu tak właśnie chodzi, lub o kogo. Czuł, że lada chwila straci z oczu ciemną sylwetkę, która zaczęła rozpływać się na ciemnym tle zimowego, ponurego wieczoru. W porę zorientował się, że jego cel nie zważając na niebezpieczeństwo, rzucił się biegiem przez ruchliwą ulicę. Kierowcy zaczęli trąbić i gwałtownie hamować. Zapanował chaos. Wbiegł za nim, lecz zwolnił niepewnie, gdy oślepły go światła reflektorów. Był pewien, że za moment poczuje mocne uderzenie. Poczuł niezmierną radość, gdy postawił jedną stopę na chodniku po drugiej stronie ulicy, lecz wszystko przeminęło, gdy druga stopa poślizgnęła się na oblodzonym kawału krawężnika. Upadłby na twarz, gdyby nie szybka rekcja i podparcie się rękoma. Otrząsnął się, spojrzał na zdartą skórę lewej dłoni, zaczął się gorączkowo rozglądać, nie miał zamiaru się poddać. Poczuł przypływ radość.
Mężczyzna w średnim wieku, który stał parę metrów dalej, czekając prawdopodobnie na taksówkę, wskazał palcem dużą kamienicę z odchodząca farbą i grafiti.
— Wbiegł do środka! — krzyknął nieznajomy jak najgłośniej, zupełnie tak jakby, obawiał się, że może zagłuszyć go gwar miasta.
Podniósł się i ruszył biegiem w stronę wcześniej wskazanego miejsca. Starał się ignorować dotkliwy ból w kostce, który przeszkadzał mu w stawianiu stopy na ziemi. Wszedł, a właśnie wskoczył po schodach co dwa stopnie. Otuliło go znacznie cieplejsze powietrze niż te na zewnątrz. Do jego nozdrzy dotarł specyficzny niezbyt przyjemny zapach pleśni i grzyba.
Zastanawiał się, co dalej?
Przeszedł szybko przez długi korytarz, mijając schody na górę i skręci w inny korytarz. Słabe światło oświetlało zielonkawe brudne ściany, a przepalająca się mrugająca żarówka, wskazywała na staruszkę, która próbowała podnieść się z podłogi.
Chciał jej pomóc. Nie mógł jej tak zostawić. Złapał ją za rękę, spróbował jej pomóc, ale ona wyrwała się, chwyciła za drewnianą laskę i wskazała na stare drzwi.
— Wypadł mi portfel, zabrał go — powiedziała staruszka ze złością w głosie, widząc odznakę wiszącą na szyi młodego mężczyzny.
Szybkim ruchem wyminął kobietę. Otworzył drzwi. Znowu poczuł chłód, a z jego ust wydobywała się para, wskazująca na to, że temperatura tego wieczoru była niezbyt przyjemna. Stanął na parkingu ogrodzonym jedynie siatką. Jedna uliczna lampa oświetlała teren. Nie dawała zbyt dobrej widoczności, ale on nie był ślepy i widział dwa zaparkowane auta oraz uciekiniera, który szarpał się z żelazną bramą. Próbował ją otworzyć, lecz jego starania i tak poszły na marne. Nie mógł nic zdziałać bez klucza. Gdy tylko zauważył, że jego cień powrócił, wpadł na banalnie prosty pomysł. Postanowił przejść górą. Mężczyzna ruszył w jego kierunku, wołając donośnie, probował oznajmić mu, że jest aresztowany, że ma się zatrzymać, ale tak jakby jego komendy do niego nie docierały, przeciwnik przeskoczył przez bramę.
W chwili, w której złodziej znalazł się po drugiej stronie, z zakrętu opustoszałej ulicy wyjechał czarny SUV. Po okolicy rozniósł się głośny hałas. Padły trzy strzały, a potem padł uciekinier, a jego krew zabarwiła na ciemnoczerowny kolor biały czysty śnieg.
***
Autor Nieznany.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro