Rozdział 1
— Cornelio, błagam cię, skończ wyć — jęknąłem z niezadowoleniem, próbując zapiąć wypchaną po brzegi walizkę. — Czego byś nie powiedziała, to nie zmieni mojej decyzji.
Najpierw usłyszałem serię szlochów, potem wrzasków poprzeplatanych najróżniejszymi przekleństwami, by ostatecznie wszystko zmieniło się w ciche pochlipywanie oraz spojrzenia pełne wyrzutu. Gdybym spoglądał w zaczerwienione oczy Cornelli pierwszy raz, uwierzyłbym jej we wszystko i próbował pocieszyć. Nie byłem jednak głupi. Wiedziałem o wszystkim, co zrobiła, już od dawna.
— Tobias proszę, przemyśl to jeszcze — załkała, wyciągając dłoń w moją stronę. Odruchowo odsunąłem się, by nie mogła mnie sięgnąć. — Przecież wiesz, że ta noc z Calebem nic nie znaczyła.
— Tak samo ta z Larrym, Michaelem i małym Gregiem. — Zacząłem wyliczać na palcach. — Aczkolwiek, ten ostatni widocznie wcale nie jest taki mały, skoro spałaś z nim aż trzy razy w każdym tygodniu.
— To nie moja wina! — zapewniła histerycznie.
— A czyja? — mruknąłem znudzony, krzyżując dłonie na piersi.
— Alkoholu! — wykrzyknęła. — Dobrze wiesz, że mam słabą głowę i szybko mi się urywa film. Stacy zawsze mi go podsuwa w ogromnych ilościach... Sprowadza mnie na złą drogę podczas każdej imprezy!
— To brzmi tak absurdalnie, jak pogłoski o tym, że syrenki istnieją. Nie możesz winić alkoholu za wszystko, co robisz. Wystarczy go nie pić. — Cornelia już otworzyła usta, żeby się odezwać, ale uniosłem palec i kontynuowałem: — To, że Stacy cię namawia, nie oznacza, że musisz się zgodzić.
— Dlaczego ty zawsze musisz być taki? — fuknęła.
A więc obrała nową strategię? Teraz to ja byłem tym złym?
— To znaczy?
— Taki sztywny! Nudny! Nie potrafisz się bawić! Ciągle tylko siedziałeś w pracy, a jak już wracałeś, to siadałeś na fotelu z książką i nie chciałeś się nigdy ruszyć! Jesteś jak jakiś stary dziad!
— W takim razie czas najwyższy, żeby ten stary dziad trochę zaszalał i coś zmienił. — Wzruszyłem od niechcenia ramionami. — Zacznę od zmiany otoczenia oraz wyrzucenia śmieci ze swojego życia.
Posłałem jej najsłodszy uśmiech, na jaki było mnie stać, po czym chwyciłem walizkę i ściągnąłem ją z łóżka. Wyszedłem z sypialni, kierując się do wyjścia. Cornelia momentalnie pobiegła za mną.
— Przestań żartować! Tobias?! Nie zostawiaj mnie!
Pomachałem swoją parą kluczy przed jej nosem, po czym odłożyłem je na szafkę obok lustra.
— Żegnaj, Nelly. Teraz całe mieszkanie jest twoje. Możesz tu założyć dom publiczny i zapraszać Caleba, Larry'ego, Michaela oraz małego Grega o każdej porze dnia czy nocy.
Dumnym krokiem wyszedłem na klatkę schodową, zamknąłem drzwi i pobiegłem w dół po schodach. Dopiero gdy upewniłem się, że Cornelia mnie nie widzi, pozwoliłem dłoniom drżeć, sercu mocniej bić, a skórze poczerwienieć z emocji. Choć całą scenę odegrałem z poker face'em godnym hollywoodzkiego aktora, wewnątrz byłem jak przerażony chłopczyk, który czeka, aż mama wróci z wywiadówki i okrzyczy za złe stopnie.
Jeśli tak czuje się ptak uwolniony z klatki, to zamknijcie mnie z powrotem!
Mój zdrowy rozsądek podpowiadał mi jednak, że podjąłem dobrą decyzję. Zbyt długo tkwiłem w monotonii, codziennie harując w pracy, a potem wracając wieczorem do dziewczyny, z którą nie łączyło mnie praktycznie nic. Cornelia stanowiła jeden z punktów stabilizacji w moim życiu, ale odkryłem, że miałem już dość. Każdy dzień wyglądał tak samo, więc postanowiłem wreszcie coś zmienić.
Najłatwiejszym sposobem, by odejść, było wytknięcie dziewczynie zdrad, choć to nie one najbardziej mnie bolały. Kroplą przelewającą czarę goryczy stała się chciwość Cornelli i jej niepohamowana miłość do pieniędzy. Pewnego razu dowiedziałem się, że podtykała mojemu przeklętemu szefowi wszystkie niewygodne informacje na mój temat, żeby ten mógł mi grozić w przypadku, gdybym chciał odejść z pracy. Uznałem wtedy, że to taki kopniak od losu, sugerujący mi, by w końcu wziąć się w garść.
Stałem więc jak ostatni kretyn przed blokiem z ogromną walizką w ręku i bez pomysłu na to, gdzie powinienem pójść. Gdyby mój ojciec widział, co właśnie odwaliłem, zapewne skarciłby mnie za tą impulsywność tak jak wtedy, gdy w latach dziecięcych pod wpływem chwili postanowiłem wsiąść do pociągu i pojechać do dziadków na wieś.
Wtedy w mojej głowie zapaliła się żarówka. Taka już dogorywająca, co chwilę migająca, ale wciąż rozświetlająca ciemność. Byle jak, ale jednak.
Odblokowałem swój telefon i wybrałem aplikację, która pomagała łatwo znaleźć tanie loty. Postanowiłem sprawdzić oferty last minute na samoloty startujące z Phoenix. Przejrzałem propozycje, a gdy jedna z nich wpadła mi w oko, postanowiłem się przyjrzeć jej dokładniej.
— Hmmm, Portland — mruknąłem sam do siebie. — Chyba wystarczająco daleko, żeby nie znalazła mnie ani Cornelia, ani mój były już szef.
Mimowolnie rozciągnąłem usta w uśmiechu pełnym zadowolenia, gdy tylko zabookowałem bilet. Chowając smartfona do kieszeni, pomachałem ręką do przejeżdżającej taksówki. Minutę później byłem już w drodze na lotnisko.
***
Jeśli ktoś nazwałby mnie wariatem, roześmiałbym się głośno, a potem przyznał mu rację. To, co właśnie robiłem, było ogromną głupotą i szczytem absurdu, ale gdy powiedziało się A, to trzeba też powiedzieć B.
Mój entuzjazm opadł po kilku godzinach siedzenia na lotnisku. Kręciłem się niespokojnie na twardym krzesełku, od którego zdążyła mi zdrętwieć cała dupa, i nieustannie spoglądałem na zegarek, jakby to miało sprawić, że wskazówki zaczną przesuwać się szybciej. Zacząłem się mocno nudzić, co potwierdzała moja głupia zabawa w liczenie osób w czerwonych płaszczach. Przez ten czas zdążyłem dotrzeć do dwustu osiemdziesięciu dwóch, o ile po drodze gdzieś się nie pomyliłem. W końcu niektóre odcienie różu czy pomarańczowego wydawały się bardzo podobne do czerwieni i ciężko było mi je zakwalifikować do jakiejś grupy.
Zerwałem się z miejsca, prawie krzycząc z radości, kiedy w megafonie zabrzmiał głos oznajmiający, że pasażerowie lotu do Portland mogą udać się na odprawę. Z wrażenia zostawiłem walizkę i musiałem po nią biec z powrotem. Zorganizowany Tobias, księgowy w ogromnej firmie, którym byłem jeszcze przed chwilą, załamałby się, widząc mnie teraz, takiego roztrzepanego, niemalże gubiącego własną głowę na każdym kroku. W końcu jednak udało mi się wygrzebać wszystkie potrzebne dokumenty, dać do prześwietlenia bagaż, a potem wyrywkowo przejść test na obecność narkotyków, bo pracownicy lotniska uznali, że jakoś podejrzanie się kręcę. Ostatecznie wylądowałem w fotelu na pokładzie samolotu z wrzeszczącym dzieckiem po swojej lewej stronie i okropnie spoconym facetem po prawej.
Niech żyje klasa ekonomiczna!
W momencie, gdy samolot ruszył z miejsca, moje serce zaczęło strasznie łomotać, a gdy poderwał się w powietrze, dzisiejsze śniadanie postanowiło podejść mi do gardła. Choć nie byłem pewny, czy to drugie nie zostało spowodowane tym, że ten spocony typ śmierdział tak, że każdy normalny człowiek najpierw by się popłakał jak przy krojeniu cebuli, a potem zemdlał. Ku złośliwości losu, niestety nie straciłem przytomności. Przez dwie i pół godziny na zmianę żałowałem każdej decyzji, jaką podjąłem tego dnia, i błagałem żołądek, by nie zwrócił pysznej owsianki z bananem.
Po wylądowaniu w Portland, a potem chwilowemu klaskaniu pilotowi z wdzięczności za to, że nas nie zabił, wstałem z fotela z zamiarem wybiegnięcia z pokładu. Oczywiście po drodze musiałem jakoś przepchnąć się przez tego śmierdziela. Jak zwykle przeceniłem swoje możliwości i okazało się, że mój długi krok wcale nie należał do tych najdłuższych. Straciłem równowagę, lądując na kolanach u faceta, którego nie chciałbym dotknąć nawet kijem od miotły, bo waliłaby potem za każdym razem, gdy próbowałbym zamiatać. Odruchowo spojrzałem na mężczyznę, by wybadać reakcję. Od razu pożałowałem, gdy na jego twarzy dostrzegłem lubieżny uśmiech. Z wielkim przerażeniem wypadłem na środek, by przepchnąć się jak najszybciej do wyjścia. Po drodze trzymałem swoje okulary, bo niewiele brakowało, by spadły mi z nosa, a bez nich byłem ślepy jak kret.
Maj w Portland wydawał się chłodniejszy niż w Phoenix, ale nie to stanowiło dla mnie problemu. Bardziej zaskoczyła mnie ogromna ulewa, którą do tej pory widywałem niezwykle rzadko. Wybierając ofertę lotu, mogłem bardziej przemyśleć swoją decyzję i pofrunąć tam, gdzie będzie ciepło i sucho. W końcu nie wybierałem się na urlop, tylko zamierzałem znaleźć sobie miejsce, by zacząć od nowa życie. Po raz kolejny spojrzałem na kałuże tworzące się przed lotniskiem, a potem sięgnąłem pamięcią piętnaście minut wstecz, przypominając sobie pana śmierdziela. Właśnie w tamtym momencie postanowiłem sobie, że spróbuję polubić deszcz. Nigdy więcej nie chciałem wsiadać do samolotu.
— Przepraszam, młody człowieku. — Usłyszałem głos gdzieś z boku. — Chyba przez przypadek wziąłeś moją walizkę.
Zmarszczyłem brwi i spojrzałem na starszą panią, która próbowała zwrócić na mnie swoją uwagę. Wyglądała wyjątkowo zabawnie. Niski wzrost kobiety w połączeniu z żółtą garsonką dawał mi poczucie, że mówił do mnie malutki kurczaczek.
— Proszę wybaczyć, zamyśliłem się — odpowiedziałem, widząc wyczekujący wzrok staruszki. — Mogłaby pani powtórzyć?
— Oczywiście. — Uśmiechnęła się. — Pomylił pan nasze bagaże. Wiem to, bo wszędzie poznałabym tą zacerowaną dziurę w mojej walizce.
Odruchowo spojrzałem w dół. Faktycznie na materiale widniało zaszyte rozdarcie. Obok, na plakietce widniało nazwisko T. Marten. Otworzyłem szeroko oczy.
— Nawet nie zauważyłem, że coś się nie zgadza. Ma pani takie same inicjały!
— Zdaję sobie z tego sprawę, panie Martin. Zapewne też nie zorientowałabym się, że coś jest nie tak, gdybym nie zechciała wyjąć mojej ulubionej apaszki. Proszę sobie wyobrazić moje zdziwienie, gdy ze środka wysypały się męskie portki! — zachichotała.
Momentalnie spuściłem w dół głowę, czując, jak się czerwienię. Nie chodziło o to, że ta urocza staruszka trafiła na moje bokserki. Pakowałem się w ogromnym pośpiechu, a ubrania zostały dosłownie zwinięte w jedną wielką kulę, przez którą nie potrafiłem dopiąć zamka. Wyszedłem na niechluja, choć zawsze uchodziłem za osobę zorganizowaną oraz niezwykle czystą.
— Proszę jeszcze raz o wybaczenie, Pani Marten — ukorzyłem się. — Nawet nie spojrzałem na to, że chwyciłem zły bagaż. W przyszłości będę to sprawdzał trzy razy.
— Przestań przepraszać, chłopcze. — Machnęła ręką. — Świat od tego by nie wybuchł. Sądzę, że całkiem do twarzy byłoby ci w mojej różowej apaszce. Masz uroczą buzię.
Podrapałem się nerwowo po karku. Nie miałem zielonego pojęcia, co odpowiedzieć. Dawno nie czułem się tak speszony, jak w tamtym momencie.
Weź się w garść, Tobiasie! Masz dwadzieścia sześć lat, do cholery!
— Teraz pozwól, że wymienimy się walizkami — kontynuowała kobieta — a potem ewakuuję się stąd, ponieważ mój syn zapewne czeka już gdzieś wśród tego tłumu ludzi za bramkami. Jest bardzo niecierpliwy, a ja nie chcę słuchać jego gderania.
Wymieniliśmy się z kobietą bagażami, a potem, po krótkim pożegnaniu, ruszyła w stronę wyjścia. Jeszcze przez chwilę widziałem jej jaskrawą garsonkę, nim w końcu zniknęła w morzu innych ludzi. Zostałem sam i nie bardzo wiedziałem, co dalej począć. Oparłem się o ścianę, wziąłem kilka głębokich oddechów, a potem zacząłem kalkulować.
Dowiedziałem się, że Cornelia oszukiwała mnie od ponad roku, spiskując z moim szefem. Puściły mi nerwy, zwolniłem się z pracy, wyprowadziłem z mieszkania, a potem wsiadłem w pierwszy lepszy samolot i wylądowałem dwa stany dalej w deszczowym Portland. W portfelu miałem zaledwie trochę gotówki, a na koncie oszczędności, by przeżyć jakieś dwa miesiące. Przez ten czas musiałem znaleźć jakąkolwiek pracę, by jakoś dalej funkcjonować. Pozostała też kwestia noclegu. Na początku mogłem wynająć pokój w hotelu, ale na dłuższą metę byłoby to nieopłacalne. Przyjdzie mi więc przeszukiwać oferty wynajmu.
Zdałem sobie sprawę, jak wiele rzeczy trzeba było ogarnąć, a od myślenia zaczęła mnie boleć głowa. Potrzebowałem kawy, która by mnie trochę rozbudziła. Opuściłem więc teren lotniska, złapałem taksówkę i poprosiłem o podwiezienie do centrum miasta. Tym sposobem wylądowałem w Starbucksie przy Grand Avenue. Usiadłem przy stoliku z pierwszym lepszym zamówionym napojem, pijąc go, jakby był nektarem rozjaśniającym myśli. Ktoś zostawił na blacie gazetę, więc z nudów postanowiłem poczytać, czym żyło miasto. Budowa nowej restauracji, skradziony samochód i sukcesy sportowców były czymś, co ciekawiło mieszkańców Portland. Ja niestety przebrnąłem przez te wiadomości bez większego entuzjazmu.
Na samym końcu trafiłem na stronę z ogłoszeniami. Zdziwiłem się, że taka rubryka jeszcze w ogóle istniała, skoro praktycznie każdy miał dostęp do internetu. Z czystej ciekawości przyjrzałem się dokładniej. Komuś zaginął kot, ktoś szukał ogrodnika, który mógłby przyciąć żywopłot, a jeszcze gdzieś ktoś błagał niejaką Henriette, by wybaczyła mu wszystko i do niego wróciła. Wywróciłem oczami na to ostatnie. Zniechęcony chciałem zamknąć gazetę, ale coś przykuło moją uwagę.
Szukam osoby, która chciałaby wynająć u mnie pokój. Niewielki dom w dzielnicy Ashcreek. Wymagam zapłacenia czynszu za pierwszy miesiąc z góry. Więcej informacji pod numerem telefonu.
Uśmiechnąłem się sam do siebie, wpisując szybko cyfry na ekranie swojego smartfona. Widocznie jednak istniała szansa na to, bym znalazł nowe lokum szybciej, niż bym się spodziewał.
— Galvan, słucham. — W słuchawce rozbrzmiał delikatny, kobiecy głos.
— Dzień dobry, z tej strony Tobias Martin — odpowiedziałem. — Znalazłem w gazecie ogłoszenie, że ma pani pokój do wynajęcia. Aktualne?
Przez chwilę słyszałem jedynie szum i już chciałem powtórzyć wiadomość, kiedy rozmówczyni nareszcie się odezwała:
— Ach tak. Ogłoszenie wciąż jest aktualne.
— Czy jest szansa, by jeszcze dziś umówić się na obejrzenie pokoju oraz ewentualne omówienie szczegółów wynajmu?
— Jasne. Wyślę panu adres SMS-em.
— Świetnie, dziękuję. W takim razie do zobaczenia? — wyszło mi z tego pytanie, bo kimkolwiek była osoba po drugiej stronie słuchawki, brzmiała tak, jakby miała nigdy się już nie odezwać.
— Do zobaczenia — rzuciła cicho, po czym zakończyła połączenie.
Westchnąłem, zabierając telefon od ucha. Przez chwilę bez większych nadziei wpatrywałem się w ekran, ale o dziwo po mniej więcej dwóch minutach dotarła wiadomość z adresem. Musiałem dostać się na South Orchid Street, a według nawigacji dzieliła mnie od niej jakaś godzina jazdy komunikacją miejską lub dwie i pół godziny spaceru. Zakląłem cicho, żałując, że nie miałem swojego samochodu. Z własnym autem dotarłbym tam w jedenaście minut. Musiałem zaakceptować rzeczywistość i wsadzić swój tyłek do kilku autobusów. Nie chciałem po raz kolejny wydawać pieniędzy na taksówkę, bo w takim tempie mój portfel opustoszałby szybciej, niż bym tego chciał.
Podróż dłużyła mi się potwornie, kilka razy prawie nie zdążyłem na przesiadkę, a gdy znalazłem się na właściwej ulicy, myślałem, że padnę na asfalt i wycałuję ziemię ze szczęścia. Postanowiłem się jednak przed tym powstrzymać na wypadek, gdyby moja potencjalna współlokatorka właśnie wyglądałaby przez okno, siedziała na tarasie albo akurat przechodziła obok, wracając ze sklepu. Nie chciałem, by wzięła mnie za wariata i pozbawiła szansy na lokum w tej uroczej, spokojnej okolicy. Jeszcze raz wyświetliłem wiadomość z adresem, by przypomnieć sobie numer domu, po czym żwawym krokiem ruszyłem przed siebie. Walizka podskakiwała na kółkach co jakiś czas, gdy trafiała na jakąś nierówność. Miałem nadzieję, że nie przerażę pani Galvan tym, że odwiedzę ją z bagażem w ręku, ale nie bardzo mogłem go gdzieś zostawić.
Budynek, do którego zmierzałem, niewiele różnił się od innych w tej okolicy. Był jedynie trochę mniejszy, ale wciąż tak jak reszta miał ściany pokryte panelami elewacyjnymi oraz ogródek z zielonym żywopłotem. Spod okien zwisały doniczki, a w nich drobne, błękitne kwiatki. Gdyby nie wciąż moczący mnie deszcz, może nawet przystanąłbym na chwilę, by napawać się widokiem. Niestety bez parasola wyglądałbym wtedy jak ostatni kretyn, więc bez zbędnych ceregieli podszedłem do drzwi i nacisnąłem dzwonek.
— Już idę! — Usłyszałem gdzieś ze środka.
Przekręcany zamek jęknął, a zawiasy skrzypnęły. Zanim zdążyłem się zorientować, stałem twarzą w twarz młodą dziewczyną. Całkiem ładną. A przynajmniej na pierwszy rzut oka. Uśmiechnęła się do mnie, choć jej ciemne oczy wydawały się przestraszone. Postanowiłem przywołać jak najbardziej sympatyczną minę na twarz, ale w połączeniu z przemoczonymi, rozczochranymi włosami oraz zaparowanymi okularami przypominałem bardziej domokrążcę niż idealny materiał na współlokatora. Mimo to zostałem wpuszczony do środka.
— Widzę, że pan od razu się wprowadza — zażartowała, wskazując na walizkę.
— Nie miałem gdzie jej zostawić. Za moment wszystko wytłumaczę.
Na twarzy dziewczyny pojawiło się coś na kształt zdziwienia pomieszanego z podejrzliwością, ale postanowiła nie drążyć tematu. Zostałem zaprowadzony do kuchni. Usiadłem przy okrągłym stole z jasnego drewna, na jednym z twardych krzeseł.
— Napije się pan herbaty? — zapytała dziewczyna.
— Chętnie — odpowiedziałem. — Proszę mówić do mnie Tobias. Nie lubię formalności.
— W porządku. Zatem ja jestem Cheriss — rzuciła, nie odrywając wzroku od szafki z kubkami.
Postanowiłem się jej przyjrzeć, póki była zajęta parzeniem herbaty. Pierwszym, co przykuło mój wzrok, były włosy. Pofarbowane na przyjemny odcień czerwieni i mocno falowane zwracały na siebie uwagę nawet związane w kok z tyłu głowy. Musiałem przyznać, że wyjątkowo dobrze komponowały się z oczami w odcieniu mlecznej czekolady oraz skórą usianą drobnymi piegami.
— Zatem skąd cię tu przywiało, Tobiasie? — zapytała, odrywając mnie tym samym od gapienia się na nią.
— Z Phoenix.
— Z Phoenix? — Zmarszczyła brwi. — Przecież to w Arizonie.
— Zgadza się.
— Co cię sprowadziło z Arizony do Oregonu?
— Cóż — zaśmiałem się nerwowo — powiedzmy, że trafił mnie piorun, postanowiłem zmienić swoje życie o sto osiemdziesiąt stopni i tak wylądowałem tutaj.
— Nie wolałbyś zacząć nowego życia gdzieś, gdzie jest cieplej? Zazwyczaj ludzie marzą o tym, by poleżeć na plaży, pić drinki i podrywać dziewczyny w strojach kąpielowych.
— Sto razy bardziej wolałbym usiąść z książką z dala od innych ludzi i zniknąć w fikcyjnym świecie. Żałuję, że do walizki nie mogłem wepchnąć całej mojej biblioteczki.
— Myślę, że znajdziesz sobie coś tutaj. — Twarz Cheriss wydawała się lekko rozpromienić. — Pokój na piętrze ma praktycznie wszystkie ściany obstawione półkami, na których jest wepchnięta chyba tona książek.
— Powiedz, że to właśnie ten pokój jest do wynajęcia. — Pochyliłem się nad stołem, posyłając jej błagalne spojrzenie.
— Aha, właśnie ten.
— W takim razie muszę tu zamieszkać!
— Nikt nie powiedział, że nadajesz się na mojego współlokatora. — Z rozbawieniem skrzyżowała dłonie na piersi.
— Lepszego nie znajdziesz! — zapewniłem. — Umiem gotować, sprzątam po sobie, nie hałasuję i nie rozrzucam skarpetek po domu.
— Faktycznie. — Kiwnęła głową z uznaniem. — Ideał.
Oboje próbowaliśmy udawać poważnych, ale wystarczyło, by nasze spojrzenia się spotkały na trochę dłużej i oboje parsknęliśmy głośnym śmiechem. Z jakiegoś powodu od razu wytworzyła się między nami nić porozumienia. Cheriss wydawała się naprawdę w porządku, co napawało mnie nadzieją, że nie sprawiałaby problemów jako współlokatorka. Gdzieś tam z tyłu głowy kiełkowała myśl, że bardzo chciałbym tutaj zostać.
— Cheriss?
— Tak?
— Dlaczego w ogóle szukasz współlokatora?
Dziewczyna westchnęła, obejmując dłonią kubek z herbatą. Wydawać by się mogło, że nagle dostrzegła w napoju coś niezwykle interesującego.
— Jestem zwykłą studentką, która ledwo zarabia na czesne. Jestem wdzięczna za to, że dostałam ten dom od babci, ale gdy podsumuje wszystkie rachunki, dodam do tego koszty dojazdu na uniwersytet, to nagle okazuje się, że nie stać mnie na jedzenie. Nie chcę się martwić o to, ile kromek chleba powinnam przeznaczyć na śniadanie i zamiast tego wynająć jeden z pokoi. Skoro jestem sama, to stałby pusty. Poza tym, z drugą osobą będzie weselej, prawda? Przynajmniej tak mi się wydaje. Choć szczerze przyznam, że liczyłam na jakąś dziewczynę, z którą mogłabym sobie poplotkować wieczorami i wypić kolorowe drinki.
— Sądzisz, że nie jestem godny babskich plotek?! — udałem oburzonego. — Mam dwie młodsze siostry. Odkąd tylko nauczyły się chodzić, stałem się ich żywą lalką do testowania nowych fryzur, makijaży i lakierów do paznokci. Nie wspomnę już o tym, że specjalnie kazały mi pić jakieś dziwne herbatki. Kolorowe drinki przy tym to pikuś.
— Twoje argumenty są naprawdę mocne — zaśmiała się, jednak szybko spoważniała — ale nie mogę tak od razu podpisać z tobą umowy na dłużej. To wszystko jest zbyt chaotyczne. Skąd mam wiedzieć, czy nie uciekasz przed jakimiś bandziorami, którzy gonią cię po całych Stanach?
— To jest to, czego się obawiasz? — rzuciłem rozbawiony.
— To jest przykład. Chodzi o to, że nie mogę ci zaufać w stu procentach od razu. Chciałabym cię najpierw lepiej poznać. Proponuję umowę na tydzień, a wtedy zdecydujemy, co dalej.
— Czyli nie skreślasz mnie całkowicie?
— Oczywiście, że nie.
~~~~~~~~~
Jakoś tak natchnęło mnie na coś nowego, więc powstała ta oto historia. Uważam, że jak ktoś lubi obyczajówki, slowburn i zagadki, których rozwiązanie nie jest takie oczywiste, to będzie się tu całkiem dobrze bawił ^^
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro